6. Zejście
Gdy cała trójka opuściła stację, ulewa rozszalała się w najlepsze. Wiatr wył jak opętany, szarpiąc bez opamiętania wszystkim, co tylko wystawało z ziemi, a wirująca w chorobliwym pędzie powłoka chmur co chwilę rozbłyskiwała w potężnych wyładowaniach. Mimo tak drastycznych warunków, w końcu udało się dotrzeć do miejsca, które według Konrada miało stanowić źródło całej udręki.
Rzeczywiście, coś tam było.
– Hej! Przyświeć tu trochę! – zawołał do Diany, próbując przekrzyczeć dudniące echo grzmotów. Nic tu nie widział. Te chmurzyska były tak straszliwie czarne, że równie dobrze mogłaby być noc.
Dziewczyna posłusznie wykonała polecenie, kierując strumień światła prosto na znajdującą się tu, leśną polanę. To, co zobaczyli, wystarczyło, by przeszyć ich upiornym cieniem nieprzepartej, uśpionej na dnie serca zgrozy.
Na samym środku znajdowała się bowiem rozpadlina – potwornie wielki, rozdarty wyłom, który prowadził prosto w tryskające martwicą, bezdenne objęcia kruczoczarnej otchłani. Sam widok tego bez wątpienia nienaturalnego tworu wystarczył, by każdemu wprost odebrać mowę. Cokolwiek to było i dokądkolwiek prowadziło... To nie mógł być przypadek.
I co gorsza, to wyglądało identycznie jak w tym śnie.
Kolejny znak.
– Tak, to na pewno tutaj – oświadczył z całą dozą pewności, choć narastający niepokój sukcesywnie zmuszał go do milczenia. Nie zamierzał się jednak poddać.
W międzyczasie Wiktor nieco zaryzykował, podchodząc aż do samej krawędzi. Tam wyciągnął swoją latarkę i przyświecił w dół.
– Głęboko... – burknął, gapiąc się w otchłań.
– Nie wspominałeś przypadkiem o jakichś linach w magazynie? – Konrad spojrzał mu w oczy, gdy ten iście obłąkańczy pomysł zrodził się w jego głowie. Wiedział jednak, że na tym etapie nie ma już odwrotu. Per aspera ad astra.
* * *
Wystarczyło niecałe pół godziny, by wszystko przygotować. Choć Konrad nie parał się wspinaczką, to liczył, że zejście wcale nie będzie jakoś specjalnie wymagające. Nie omieszkał zabrać też pistoletu... Może i to głupie, ale przynajmniej doda mu to otuchy.
Kto wie, co tam na niego czeka?
– Halo, czy mnie słychać? – Wiktor postanowił przetestować wymyślne urządzenie, które wspólne odnaleźli na zapleczu. Był to niewielki odbiornik sparowany z tutejszą wieżą, który docelowo miał umożliwić komunikację pod ziemią. Składał się z naziemnej anteny, długiego kabla na kołowrotku oraz odbiornika, który będzie można postawić gdzieś tam, na dole. Sam fakt istnienia czegoś takiego świadczył, że poprzedni rezydent musiał w jakiś sposób interesować się tą szczeliną. Dziwne tylko, że opuścił swój posterunek zupełnie nagle – tak, że nawet nie zamknął za sobą drzwi. Podejrzane.
– Tak, tak. Słychać wszystko. – Po drugiej stronie słuchawki rozbrzmiał głos Diany, która zdecydowała, że poczeka na górze. Cóż, jej wybór. Nie pozostało więc już nic innego, jak tylko spuścić się na dół – prosto w nieznaną czeluść.
* * *
Wnętrze jaskini wręcz porażało uśpioną aurą nieprzepartej grozy. Obaj mężczyźni, wspomagając się liną, schodzili niemal pionowo w dół, jakby przez rozwartą gardziel zdeformowanej studni. Z każdym przebytym metrem skały zdawały się napierać coraz mocniej, wijąc się ciasnym, pochyłym spadem przez nieprzebytą czeluść głuchej i pozbawionej życia otchłani. Momentami Konrad myślał, że zaraz się udusi. Ostatni odcinek był jednak najgorszy – stanowił niemal pionową przepaść po ostrych, straszliwie najeżonych głazach.
Wreszcie jednak obaj poczuli solidny grunt pod nogami. Szyb kończył się poziomą, dosyć niską pieczarą. Nie starczyło tu miejsca, by nawet przyklęknąć.
– Żyjesz? – Spojrzał na kulącego się pod wapiennym osadem Wiktora, który dyszał jak po maratonie. Ich głos odbijał się przeciągłym echem pośród tysięcy wilgotnych skał, niknąc gdzieś w martwej głębi pustych, podziemnych wyłomów. Byli tu absolutnie sami.
– Tak – skwitował krótko. Gdy trochę się uspokoił, ogarnęła ich absolutna cisza, przerywana jedynie sporadycznym, stłumionym szumem wiatru, który przedzierał się z dalekiej powierzchni.
Jak się okazało, z pieczary wychodziła pojedyncza, ciasna odnoga, wiodąc skośnym przesmykiem gdzieś w nieznane odmęty tego ukrytego, podziemnego świata. Im dalej się zanurzali, tym Konrad coraz bardziej czuł się nieswojo. Tak, jakby... coś tu było nie tak... Nie potrafił zdefiniować, co. Nie, żeby uchodził za jakiegoś znawcę, ale te skały... wydawały się jakieś inne, czarne, jakby dziwnie wygładzone.
Przedsionek piekła – pomyślał, walcząc z narastającym ściskiem w gardle. Szybko też urządzili sobie kolejną przerwę, gdy tylko dobrnęli do krzywej, choć dosyć przestronnej komory, którą wypełniały dziwne i niemożebnie grube stalagmity. Swoją garbatą sylwetką przypominały jakby szereg skamieniałych istot, które pomarły tu, gdy ziemia była jeszcze młoda. Co ciekawe, nie istniały tu żadne równie spektakularne stalaktyty, które zwisałyby z sufitu. Bardzo dziwna dysproporcja.
– Halo, halo! – odezwał się Wiktor, jak tylko rozstawił komunikator. – Jak tam góra? Odbiór!
– A dobrze, w porządku – odezwała się Diana. – Siedzę w bazie, choć dawno już takiej burzy nie widziałam. A u was, chłopaki?
– No cóż, zeszliśmy – zakomunikował, odgarniając z czoła sklejone kosmyki włosów. – Wiesz, to bardzo długa sieć jaskiń.
– Tylko się tam nie zgubcie.
– Heh, o to się nie martw. Dobrze, odezwiemy się za jakiś czas. Trzymaj się tam! Bez odbioru.
Gdy skończył, stojący obok Konrad wskazał na olbrzymią bruzdę, która niczym prastara brama zwieńczała koniec jaskini. Gęsty, bijący z jej wnętrza mrok oraz lodowate tchnienie sugerowało, że musi tam być coś... naprawdę rozległego.
– Daj mi chwilę, rzucę tam okiem – oznajmił, widząc, że zmachany Wiktor szykował się na znacznie dłuższy postój, niż wymagała tego sytuacja. On jednak nie zamierzał czekać. Chciał dowiedzieć się, co takiego znajduje się za fasadą tej smolistej czerni. Krzepkim ruchem wspiął się na krasowy występ, a następnie podbiegł nieco w górę, łapiąc się śliskiego obrębu szczeliny.
Widok, który stanął przed nim otworem, dosłownie wbił go w ziemię niczym brutalne uderzenie rozpędzonego wagonu. O mało się nie przewrócił, próbując ogarnąć umysłem to, co wydawało mu się, że właśnie widzi.
To... nie była już tylko jaskinia.
To inny świat.
Coś znacznie większego, monstrualnego – niemalże nierealnego. Ogromna, skaliska komnata. Potworna przestrzeń, która ciągnęła się tak straszliwie daleko, że światło jego własnej latarki nie docierało do samego jej końca. W swojej szkaradnej, iście groteskowej formie, pełnej rozłupanych głazów i rozsuniętych warstw przypominała opuszczoną katedrę albo mauzoleum. Ilość widocznych odnóg i kaskad przerastała wszelkie wyobrażenia.
Konrad stał jak wryty, nie mogąc zdobyć się na choćby najmniejszy ruch. Czuł się tu taki... mały. Nieistotny. Zagubiony.
– Gdzie my jesteśmy...? – szepnął sam do siebie.
Otchłań odpowiedziała mu pustym echem. Niemal czuł na sobie jej spojrzenie. Złowrogą obecność, której nie potrafił nawet nazwać – jakby jakichś wymarłych stworzeń, których pozbawieni oczu potomkowie być może dalej gdzieś tam się czają, głęboko na samym dnie czarnej nicości.
Instynktownie odwrócił się, by co rusz zawołać tu swojego kompana.
Jakże wielkie było jego przerażenie, gdy odkrył, że Wiktor zniknął.
Wyparował.
Rozpłynął się.
Nim Konrad zdążył przetworzyć tę informację, cała krew w jednej chwili odpłynęła z jego mózgu. Zaczął się trząść, czując za plecami martwy zew czyhającej otchłani.
Został sam.
On jeden, w pustej komorze pełnej garbatych skamielin, które patrzyły się w jego stronę.
– Wiktor...!!! – zawołał. Jego głos okazał się tak załamany, że ledwie zdołał wydukać bezkształtną masę niespójnych, niewyartykułowanych dźwięków. Jego wołanie brzmiało jak rozpaczliwy krzyk, a nie imię towarzysza.
Był przerażony.
Nawet nie wiedział, kiedy odzyskał władzę nad ciałem, próbując w dzikim obłędzie przeczesać każdy zakamarek tej cholernej groty. Nie było go.
Wtopił się w kamień.
Tak, jak te posągi.
To były posągi.
Czarne, kompletnie rozmyte przez miliony lat erozji. Podobizny martwych stworzeń, które zabrały Wiktora. I zaraz wrócą po niego.
Co tu się dzieje?!
Przystanął w panice, dobywając broni i nasłuchując. Może przypadkiem jego kompan stoczył się gdzieś tam, na dół? Ileż tu było dziur...?! Ile kamiennych szczelin i zakamarków, z których coś mogło wypełznąć?
Niestety, jedyne co zdołał usłyszeć, to łomot własnego serca, które biło jak dzwon w totalnym szale narastającego obłędu.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top