4. Pogrom
Jeśli wierzyć wskazówkom zegara, do celu pozostało już tylko trzydzieści minut. Jeszcze troszeczkę – rozważał Konrad – i będzie mógł odbębnić swoją rolę, by potem opuścić to nawiedzone miejsce i zapomnieć o nim raz na zawsze. Niestety, pogoda wcale nie rozpieszczała, strasząc ciągle nawarstwiającym się gąszczem ponurych obłoków, a na domiar złego Diana zaczęła zgłaszać problemy z łącznością.
– Może to interferencje? – zasugerował Konrad, choć sam nie był pewien, co na takim zadupiu mogłoby wpłynąć na komunikację. Wszystko powinno śmigać, jak należy. No, chyba że...
Oj, nie. Daj spokój. – Skarcił się w myślach za ten absurdalny pomysł. – To na pewno nie to.
Dziewczyna nie odpowiedziała na jego sugestie. Kiwnęła tylko głową, bez przerwy gapiąc się w bezmiar szarej otchłani za owiewką. Co ciekawe, nawet Wiktor, który przecież tak lubił się wymądrzać, siedział teraz w absolutnym milczeniu i wyglądał na zewnątrz niczym urodzony filozof. To, co teraz rozważał, wydawało się oczywiste. No jasne – Konradowi też się to udzielało. Teraz już nic nie będzie takie samo. Wciąż w jakiś nieopisany sposób czuł albo nawet widział ten obelisk – tak, jakby wciąż krążyli wokół jego podstawy, wciągani w mroczne obłoki bezimiennej czeluści.
...Stał tam, wzywając...
Minuta powoli płynęła za minutą, aż wreszcie poczuł, jak zaczyna go ogarniać senność. Postanowił więc zamknąć oczy – ale tylko na moment! – by zregenerować siły i choć trochę uporządkować swoje zagubione myśli...
I wtedy świat rozpłynął się w nicość.
Był sam.
– Wierzysz, że coś tam jest? – usłyszał, dryfując po bezkształtnej tafli sennego absurdu. Wydawało mu się, że... był w lesie? Stał pośrodku ogromnej, spowitej mgłą puszczy, pełnej dziko poskręcanych i przerośniętych świerków, których prastare pnie srożyły się wokół. A on pędził naprzód. Prosto – coraz szybciej! – w nerwach oglądając się na mroczne prześwity. Coś tam było. Coś wielkiego. A on gnał, ile sił w nogach. Wreszcie drzewa się rozstąpiły. To, co zobaczył, aż wytrąciło go z równowagi.
Zobaczył miasto – chyba jedno z tych zamkniętych osiedli, o których wspominał Wiktor. To jednak wyglądało jakby, Boże...
Dosłownie zapadło się pod ziemię.
Martwy koszmar betonowej zgrozy, której marniejące szczątki sterczały na wierzchu niczym nagie kości. Jedna, wielka masakra, stojąca na rozprutej masie litosfery, pośród głębokich wyrw i szczelin prowadzących aż na samo dno piekieł.
A co gorsza, w mieście nikogo nie było. Żadnych ciał, przygniecionych kończyn ani rozprutych czaszek. Tak, jakby wszyscy porzucili swój dobytek i w jednej chwili... po prostu wyszli.
Albo coś ich zabrało.
Dopiero teraz Konrad dostrzegł niebywały realizm tego wszystkiego. Tyle detali i szczegółów... Było to straszne i niesamowite zarazem.
Co się tu stało? – pytał sam siebie, wpatrując się głębokie bruzdy. Przyszło mu na myśl dziwne wrażenie, że to wcale nie naturalna katastrofa. Coś tu było. Głęboko pod ziemią, w górskich szczelinach i rozpadlinach.
I wtedy zauważył obelisk.
Bezimienną wieżę, która w przyprawiającej o obłęd, chorobliwej aurze mroku żywcem rozcinała niebiosa. Gdy odważył się spojrzeć w górę, aż zamarł. Tam, na niebie... Coraz niżej... O, Boże!
O, NIE!
...Aż nagle się przebudził.
Miał wrażenie, że krzyczy.
– Hej, wszystko dobrze? – Wiktor nachylił się nad nim, odsuwając z czoła swoją siwiznę. Brzmiał tak, jakby w ogóle nic złego się nie wydarzyło.
Uch... Co za masakra!
– Ja, eh... Tak. Zasnąłem – skwitował lakonicznie, próbując otrząsnąć się z tego koszmaru. Nawet nie pamiętał, co tam na końcu zobaczył, choć mocno to nim wstrząsnęło. Ech. To wszystko przez ten jebany obelisk.
Tylko że... Coś tu było nie tak. Dlaczego ten sen wydawał się taki autentyczny?
Zapadnięte miasto. Obelisk. No i...
– Heh, to mam nadzieję, że wypocząłeś, bo właśnie dolecieliśmy. – Wiktor uśmiechnął się w swój charakterystyczny, połowiczny sposób, po czym klepnął go w kolano. – No, to pakuj manatki! Teraz wszystko leży w twoich rękach.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top