3. Obelisk
Odpisz, proszę... – błagał w myślach, przecierając mokry od zimnego potu ekran. – PROSZĘ!
Serce ściskało go tak mocno, że nie mógł oddychać. Nawet nie próbował już ocierać łez, które masowo wylewały się z jego przekrwionych oczu.
Zniknęła.
Jeszcze kilka dni temu śmiali się razem... planowali przyszłość... gadali o kosmosie. Pamiętał, jak zaprosił ją na taras, zrobił koktajl i tak sobie leżeli, gapiąc się w gwiazdy.
– Wierzysz, że coś tam jest? – pytała, wodząc palcem po niebie. Było jej tak dobrze.
Jebane dwa lata. DWA LATA!
A teraz... była już tylko cisza. Głuchy bezgłos nicości. Nie odbierała telefonów, nie odpowiadała na wiadomości. Nikt nie odpisywał. Pozostał tylko ból i pytanie, na które nie było odpowiedzi.
– Co zrobiłem nie tak...?!
Zniknęła. Z dnia na dzień.
Dlaczego? Bo był nikim? Bo nie miał własnej firmy? Bo był za słaby...? Miał zakola? A może znalazła sobie kogoś lepszego, więc zmiotła sprawę pod dywan?
– KURWA, TAK BEZ SŁOWA?! – wrzasnął, ciskając telefonem o ścianę. Miał wrażenie, że zaraz zemdleje. Był słaby. Nic niewarty.
Zniknęła. Dlaczego?
...Dlaczego?
...Dlaczego?
...Dlaczego?
...Dlaczego?
...Dlaczego?
...Dlaczego?
...Dlaczego?
...Dlaczego?
...Dlaczego?
...Dlaczego?
* * *
Diana natychmiast skierowała helikopter w stronę tego... czegoś. Dziwnej struktury, która jawiła się jako iście szkaradny monument, czy raczej obelisk, piętrzący się samotnie na szczycie górskiego grzbietu, pośród niezmierzonych języków szarości.
Co to jest?
– Wygląda... staro... – Wiktor odgarnął siwe kołtuny, a następnie znów spojrzał przez lornetkę. – Nawet bardzo. Rany, ja... przyznam, że nigdy w życiu czegoś takiego nie widziałem.
– Pokaż! – zawołał Konrad.
Faktycznie, cokolwiek to było, musiało stać tu od dawien dawna niczym zapomniany relikt przeszłości – martwe świadectwo minionych dziejów, zbyt dalekich, by można je sobie w ogóle wyobrazić. Zwietrzone, kolosalne ruiny, trawione tysiącem lat nieustającej erozji. Obezwładniający kolos. Pełen majestat.
Co gorsza, gdy maszyna zaczęła się zbliżać, okazało się, że ów monument był o wiele większy, niż początkowo się zdawało. Musiał mierzyć dobre kilkadziesiąt, a może nawet sto metrów, a jego zwietrzały wierzchołek co chwilę ginął pod grubą warstwą ciemnoszarych chmur. Można powiedzieć, że całość wręcz gromiła swoim milczącym, osobowym majestatem, który rozciągał wokół siebie jakąś niewysłowioną, złowrogą aurę.
– Skąd to się tu wzięło? – Konrad nie potrafił oderwać wzroku od jej litej, czarnej skorupy. Z tej odległości była... jak na wyciągnięcie ręki.
– ...Nie wiem. – Kierownik pokręcił głową, pogrążając się w głębokim stanie hipnotycznego wręcz zamyślenia. Rzadko kiedy przyznawał się do swojej niewiedzy i to w tak zwięzły sposób, ale teraz... to co innego.
Trudno nawet powiedzieć, jaka cywilizacja mogła wnieść coś tak niewiarygodnego. Dokonała jednak naprawdę epickiego wyczynu, przyćmiewając swoją zaradnością nawet tych, którzy o własnych siłach wznieśli Stonehenge czy Göbekli Tepe. Niesłychane... To dzieło było naprawdę potężne. Napawało jednak nie tyle podziwem, ile raczej pewną dozą surowego, niemożliwego do wyrażenia nastroju. Im dłużej Konrad wpatrywał się w to zamierzchłe dzieło, tym coraz głębiej pogrążał się w tym dziwacznym wrażeniu. Coś w tej wieży wzbudzało w nim pierwotny, nieokiełznany lęk, śpiący gdzieś na samym dnie jego podświadomości. To coś nie powinno istnieć, a jednak pojawiło się... kompletnie znikąd.
Jak żywe.
– Ej, chłopaki, tu jest za duża mgła. Nic nie widzę – zameldowała pośpiesznie Diana, powoli zwiększając ciąg.
– Dobrze... – przytaknął półszeptem Wiktor, doszczętnie zatopiony w tej nieopisanej aurze kontemplacji. Dopiero po dłuższej chwili otrzeźwiał, dodając: – No cóż, nie jesteśmy archeologami. Porób zdjęcia, Konradzie i zabierajmy się stąd.
Diana powoli wzniosła śmigłowiec, wydobywając go ze ścisku wszechogarniającej szarości. Tonący w niej obelisk został w tyle, oddalając się coraz bardziej i bardziej – aż wreszcie zniknął na dobre, pozostając jedynie dziwacznym, psychodelicznym wspomnieniem. Konrad niemal odczuwał na własnej skórze, jak ta koszmarna budowla do samego końca odprowadzała ich swoim nieistniejącym wzrokiem, albo nawet – kto wie? – wzywała z powrotem. Właściwie, to dalej to robiła. Widział ją – czuł, jak stoi u samego jej podnóża, obserwując, jak czarny szpikulec rozrywa niebiosa na dwoje.
Aż przetarł oczy, otrząsając się z tego urojenia.
Nie wiedział, skąd wytrzasnął taki durny pomysł.
Chyba zaczynało mu odbijać.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top