Rozdział 2

Pękło mu serce.

Za każdym razem kiedy myślał, że to już ostatni raz, że nigdy więcej nie będzie cierpiał, że na pewno zdążył przywyknąć do śmierci towarzyszy... okazywało się, że jest w błędzie. I to szalenie rozrywającym błędzie - jednym z tych, których najlepiej nigdy nie popełniać.

Ten rodzaj pomyłki zapętlał się w jego życiu jak wąż zjadający własny ogon - niektórych żołnierzy tracił tak szybko, że ich życia przypominały mu raczej przebłyski, niż istnienia.

Ludzie nazywali go najsilniejszym, nie mając pojęcia, jak słaby był w rzeczywistości ile razy rozmyślał nad kompletnym brakiem bytu jego „najsilniejszej" roli w tym ohydnym, zdziczałym świecie albo po prostu milczał, marnując czas, kiedy jego wnętrze rozsypywało się po raz kolejny tylko po to, żeby wraz z nadejściem dnia stać się znowu twarde i gotowe do działania.

Ale żadna drużyna nie przetrwała tyle, co ostatnia. I żadne działania nigdy nie były bardziej po nic, niż ta cała wyprawa; poziom własnej nieudolności w pochwyceniu Tytana Kobiecego był dla niego jak cios w twarz.

- Jakie to śmieszne – prychnął sam do siebie, odwracając wzrok w kierunku otwierających się właśnie bram. – Nie zostało po nich nic. Kawałek szmaty.

Musiał się przygotować na spojrzenie rodzinom w oczy. Jak miał tłumaczyć pełnym nadziei rodzicom, że już nigdy nie zobaczą swoich bliskich? Przecież nawet on, pamiętający własną matkę prawie wyłącznie jako wychudzone truchło, doskonale wiedział, że nie istniało nic gorszego, niż przeżyć własne dziecko.

Podniósł wzrok na Erwina jadącego z przodu znacznie uszczuplonej formacji; od dawna zastanawiał się nad nim i ich relacją, o ile można było nazwać tak to, co ich łączyło. Jeśli Levi faktycznie go podziwiał, to chyba najbardziej za to, że zamiast patetycznie „poświęcić swoje serce", on po prostu z niego zrezygnował dla sprawy. Nie znał motywów Smitha - mógł tylko podejrzewać, że któregoś dnia, jak we wszystkich takich historiach, musiało wydarzyć się coś, co sprawiło, że narząd poetycko utożsamiany ze zdolnością do kochania, zaszedł martwicą i zgnił.

I czekał aż taki dzień nadejdzie i w jego życiu; kiedyś, dawniej, wydawało mu się, że śmierć Isabel i Farlana zabiła w nim wszystko, co można było nazwać wrażliwością. Z biegiem czasu okazało się jednak, że trauma tej straty nie wzmocniła najsilniejszego żołnierza ludzkości w żaden sposób, a jedyni ludzie, których kiedykolwiek mógłby ewentualnie nazwać rodziną, cały czas ginęli na marne.

Zanim się obejrzał przekroczyli bramy i znowu byli bezpieczni w ciasnej klatce murów; po każdej wyprawie wydawała mu się jeszcze mniejsza. Erwin zwolnił tempa, podjechał do wozu i podał mu dłoń, ułatwiając zejście.

- Mamy za dużo rannych - stwierdził poważnie; jego ton niemal epatował rozczarowaniem; generał w takich chwilach po prostu go brzydził. - Wyrzucą nas ze szpitala, wiem to. Stacjonarni uprzedzili mnie przed wyjazdem, że mogą kazać przyjechać tym kobietom ze stolicy, ale gdzie ja zmieszczę tylu ludzi? – odniósł wrażenie, że Smith nie chciał nawet patrzeć na wozy, gdzie pod pierzyną z krwi i bólu, leżały wciąż żywe lub dogorywające dowody jego porażki. – Przecież nie będą ich wybebeszać na ulicy.

Sam nie miał siły myśleć o czymkolwiek, ale wiedział, że musi jakoś pomóc rozwiązać ten problem. Zagryzł wargi i sięgnął do kieszeni – była pusta. Najwyraźniej zgubił koralik w trakcie jazdy.

- Dziesięciu oddajmy od razu do tych nowych lekarek - zaproponował głucho.

- To tylko dwie kobiety... - wyraził zaniepokojenie Erwin. - Nie chcę mieć kłopotów z wizerunkiem. Już samo proszenie Stacjonarnych o pomoc jest wątpliwą przyjemnością.

- Gówno mnie to obchodzi - wszedł mu w słowo Levi; miał wrażenie, że krew gotująca się w żyłach zaraz rozsadzi mu głowę. – Daj im umarlaków, a resztę spróbujemy wcisnąć do Garnizonu. Jak się zadeklarowały to niech ruszą tłuste szlacheckie dupy - warknął, zaciskając dłoń na rękojeści wyszczerbionego już ostrza.

Tracę panowanie. Znowu.

- Masz rację - przyznał Smith, kierując spojrzenie na skrzyżowanie prowadzące do centrum. - Ty doprowadź jednostkę do szpitala, a ja pojadę na przedmieścia z tymi w najgorszym stanie. Może coś z nich jeszcze wyciągną.

Ruchem dłoni zarządził przegrupowanie i już chciał ruszyć przed siebie, ale zauważył w tłumie znajomą sylwetkę. Mężczyzna w średnim wieku ewidentnie kogoś szukał, w ręce ściskając list; skąd mógł go znać?

- To ojciec Petry - uzmysłowił to sobie niemal panicznie; przez chwilę nie czuł siebie, tylko gorąc, ogień przetaczający się w jego ciele przez wszystkie arterię. Nie był gotowy na tę rozmowę. Jeszcze nie teraz.

Niech ktoś inny mu to powie.

Z nerwów przygryzł wargę aż do krwi; była słona i bardziej lepka niż kiedykolwiek.

Ohyda. Ohyda. Ohyda.

- Dołączę do ciebie - zdecydował, mając nadzieję na uniknięcie dramatycznego spotkania. - Zagonię je do roboty, jeśli będzie trzeba - spróbował umotywować własną decyzję; miał nadzieję, że brzmi logicznie. – Niech Rohan gada ze Stacjonarnymi, oni lubią te jego wierszyki.

- Może być - kiwnął głową Erwin. - Ale pieszo. Z twoją nogą nie powinieneś nawet podchodzić do koni.

Ruszył przed siebie z bijącym sercem. Słyszał, jak gdzieś w tle Erwin wydaje rozkazy i grupuje rannych. Wyglądało na to, że tych w najlepszym stanie postanowili powierzyć Rottenbergowi i chirurgom wojskowym, resztę natomiast przewieźć do szpitala.

Starzec wciąż szukał Petry, zadzierając głowę z uśmiechem, zupełnie tak, jakby nie widział tych wszystkich ran i nie czuł smrodu krwi, który stał na całej ulicy. Levi nigdy nie wierzył w Boginie Murów, ale zaczął się modlić; po prostu błagał, żeby go nie zauważył. Miał wrażenie, że wokół szyi ma szubienicę, za którą pociągają wszystkie jego złe decyzje, każde zawahanie, które kosztowało drugą osobę życie, każdy błąd, każdy...

Wziął głęboki wdech i złapał się za klatkę piersiową, odwracając wzrok. Starszy człowiek z ufnym uśmiechem i dumą w oczach rozpoznał go, przywitał się grzecznie i, jak gdyby nigdy nic, zaczął opowiadać.

Levi nie rozumiał ponad połowy z tego, co mówił; po prostu wyłączył się między jednym a drugim zdaniem, zupełnie, jakby popadł w katatonię. Ojciec Petry powiedział coś o ślubie, dumie, byciu młodym i listach. Levi nie wiedział, jak długi kawałek drogi przeszli razem.

- Ona nie żyje - wykrztusił w końcu, patrząc na swoje ubłocone, obrzydliwe buty.

Mężczyzna ucichł, a Levi odważył się podnieść wzrok. Starzec, jakby zapadł się do wewnątrz – jego twarz straciła kolor, a oczy stały się szklane, otępiałe, jakby dziwnie zmęczone.

- Gdzie możemy odebrać ciało? - zapytał głucho, patrząc Leviemu w twarz.

- Nie ma ciała - powiedział zgodnie z prawdą. - Zostało...

Już chciał powiedzieć „pożarte", ale mężczyzna uciszył go stanowczym ruchem dłoni.

- Rozumiem - stwierdził tylko, po czym bez słowa odwrócił się i ruszył przed siebie.

Tłum wchłonął jego sylwetkę; zgarbiona starcza postać zapadła się w mówiącej gęstwinie głów, rąk i strojów.

Levi po prostu parł przed siebie, aż znalazł się tuż przed ciemnozielonymi drzwiami starej kamienicy. Dosłownie wszystko, nawet to, przypominało mu o Petrze... I o zakochanym w niej Oluo, który tak bardzo go zawsze irytował; wstyd palił Leviemu serce. Dlaczego coś tak niewinnego jak gadanie od rzeczy mu przeszkadzało? Czemu musiał być aż tak sprany i zepsuty? Śmiać mu się chciało z tego, jak bardzo był żałosny, słaby i obły; nie chciał spędzać z oddziałem czasu, żeby się nie przywiązywać, po czym żałował, że nie mają więcej dobrych wspomnień.

Podniósł wzrok – Erwin już na niego czekał. Levi poczuł się znacznie lżej na jego widok; w obecności innych ludzi umiał zepchnąć wszystkie emocje na skraj podświadomości. Zamknąć je w ciemnym i brzydkim pomieszczeniu, które otwierał tylko wtedy, gdy był całkowicie sam.

Ruszyli po schodach w milczeniu, nawet nie pukając. Z tego co Levi zrozumiał z opowieści Petry - lekarki przyjmowały w gabinecie na pierwszym piętrze. Drzwi były otwarte, więc razem z Erwinem weszli do środka, nie pytając o niczyją zgodę. Znaleźli się w obszernym przedpokoju, z którego dało się przejść do co najmniej trzech pomieszczeń.

- Czy jest tu ktoś?! - krzyknął Erwin, oglądając się wokół siebie; sytuacja wydawała się Leviemu dziwnie absurdalna.

Co my tu kurwa robimy?

Po krótkiej chwili drzwi na końcu korytarza uchyliły się i stanęła w nich zaskoczona, zaspana kobieta w koszuli nocnej i długim połyskującym szlafroku. Jasne jak popiół włosy spływały jej wzdłuż przedramienia równą, niemal białą taflą. Ściągnął brwi, przypominając sobie, że to właśnie ją widział w oknie dzień przed wyprawą.

Czyli nie była pacjentką.

- W czym mogę panom pomóc? - zapytała nieznajoma nieufnie, połowicznie chowając się z powrotem za drzwiami. Chyba miała w planach zatrzasnąć je, gdyby któremukolwiek z nich przyszło do głowy ją napaść.

- Jestem Erwin Smith, generał zwiadowców - przedstawił się, robiąc duży krok do przodu, w jej kierunku. – Nie mieliśmy okazji poznać się oficjalnie. Potrzebujemy pomocy.

- Już wróciliście? - mruknęła podejrzliwie, odsuwając się w tył mieszkania. Dłoń cały czas zaciskała na dużej, okrągłej klamce.

- Nie jest taka głupia - pomyślał Levi z uznaniem. - Myślałem, że będzie gorzej.

- Mamy bardzo wielu rannych i potrzebujemy każdej pomocy, jaką możemy otrzymać - powtórzył z uporem blondyn, ignorując jej pytanie. - Proszę spojrzeć za okno.

Drzwi zatrzasnęły się, by po chwili znowu uchylić.

- Chodźcie - rozkazał im zmęczony, zachrypnięty głos z wnętrza pomieszczenia.

Posłusznie weszli do pokoju, który najprawdopodobniej służył dziewczynie za sypialnię. Levi skrzywił się, widząc panujący dookoła bałagan – rozkopaną, połyskującą pościel i elementy garderoby rozrzucone byle jak, po podłodze. Były wśród nich wstążki, pończochy, buty na śmiesznych palikach, spódnice, pędzle do makijażu i nawet nie wiedział, co jeszcze.

Jakby coś tu wybuchło.

Blondynka usiadła zgrabnie przy drewnianej toaletce pod oknem i w pośpiechu zaczęła wiązać włosy w wysoki, niedbały kok.

- Jestem Nina Blaum, miło mi Panów poznać - przedstawiła się, nie przerywając wykonywanej czynności. - Ilu ludzi jest dla nas? - zapytała rzeczowo, sięgając do leżącego na podłodze kufra po długie, chirurgiczne rękawice.

- Dwunastu - wyjaśnił Erwin twardo.

Nina odwróciła się, wbijając w nich zdezorientowany i oburzony wzrok. Levi prychnął zirytowany, dostrzegając, jak kąciki jej ust wykrzywiają się z odrazą. - Już ja Ci pokażę, leniwa krowo - pomyślał gniewnie, posyłając kobiecie przeciągłe spojrzenie.

- Jesteśmy tu tylko dwie... - podjęła Nina, kompletnie ignorując nie tylko jego wzrok, ale całe istnienie.

- Nie mamy innego wyboru - wyjaśnił generał pokornie. Levi poczuł się zbity z tropu jego postawą. - Poprzez nieprzyjęcie skazujecie tych ludzi na śmierć - dodał po chwili. – Oni są bardzo młodzi.

Był w szoku – nigdy wcześniej nie widział Erwina zagrywającego podobnymi kartami. Jako kapitan nie był dopuszczony do „relacji politycznych" ani „rozmów na poważnym szczeblu", ale zawsze wyobrażał je sobie jako walkę, wyrywanie z gardeł... Tymczasem teraz Smith ewidentnie grał na emocjach znacznie młodszej od niego kobiety.

Jesteś obrzydliwszy, niż myślałem.

- Nie taka była umowa - żachnęła się blondynka, po czym wstała i boso przeszła do drugiej części pokoju. Podniosła leżący na ziemi biały fartuch i strzepnęła go intensywnie; kurz zawirował w powietrzu, na co Levi się skrzywił. - Weźmiemy ich, ale potrzebujemy pomocy - wyjaśniła, nakładając go na siebie.

- W jaki sposób...

- Proszę przysłać zdrowych żołnierzy - zażądała, wiążąc pasy fartucha na plecach. - Do zmiany opatrunków, donoszenia wody, wynoszenia ciał... - zaczęła wyliczać; była zaskakująco rzeczowa, jakby twarda.

- Zrobimy to, ale najwcześniej jutro - odrzekł Erwin, patrząc na nią równie hardo; zaczynał być sobą. - Jedyni zdrowi zostali nam rekruci. Poślę po nich od razu po powrocie - wyjaśnił na jednym wdechu. Był stanowczy, ale równocześnie wyglądał na szczerze wdzięcznego.

Kobieta wsunęła długie, bose stopy w skórzane botki leżące tuż przed nią.

- Zrobimy co w naszej mocy, ale część muszę umieścić w piwnicy. Nigdzie indziej się nie zmieszczą.

- Oczywiście, może tak być - mruknął generał, kiwając poważnie głową. - Czy mam w pani imieniu zapytać o zgodę właściciela kamienicy?

- Ja jestem właścicielem kamienicy - odpowiedziała kobieta swobodnie.

Levi uniósł brwi zaskoczony; Nina Blaum musiała być naprawdę bogata.

- Bardzo dziękuję w imieniu całego korpusu - Erwin spuścił głowę w grzecznym geście. - Nie wiem, jak damy radę się odwdzięczyć.

- Proszę mnie wziąć na kolację, panie generale - rzuciła blondynka lekko i uśmiechnęła się przekornie, wbijając w Erwina zaintrygowany wzrok. - I to jakąś przepyszną bo tęsknię za dobrym jedzeniem - dodała po chwili. – Tęsknię nawet za dobrą rybą.

Poczucie absurdu narastało z każdą chwilą w towarzystwie tej kobiety; bardziej zdziwiony od niego był chyba tylko Smith. Wyglądał po prostu głupio, patrząc się przed siebie w jakimś niespodziewanym otępieniu,.

- Pani Nino, to mi schlebia, ale... – zaczął w końcu niezdarnie; gdyby okoliczności były inne, Levi z całą pewnością by się z niego śmiał.

- To był żart. Proszę wnieść rannych - weszła mu w słowo kobieta, odzyskując poważny wyraz twarzy. - Ja tymczasem muszę obudzić wspólniczkę.

***

- Wercia, damy radę.

Oczy Niny były przepełnione mieszaniną emocji; ekscytacja, determinacja i lęk łączyły się w dziwne pary, kołysząc w niebieskich tęczówkach jak woda w stalowej misie. Wszędzie wokół unosił się odór krwi, śmierci, ropy i wymiocin – jedynym estetycznym, jasnym punktem była Nina. Wyglądała jak postać Bogini uwieczniona na malowidle przedstawiającym chorych nędzarzy.

- Musimy - odparła szeptem Weronika, ściskając szczupłą dłoń przyjaciółki; była chłodna i miękka.

Obie nie spodziewały się, że Zwiadowcy wrócą tak szybko i - co gorsza - z taką ilością poważnie rannych. Przez to pracowały od kilkunastu godzin bez najmniejszej przerwy. Weronika nie zdążyła nawet zmienić bielizny - narzuciła fartuch chirurgiczny prosto na koszulę nocną, zawiązała go ciasno i przystąpiła do roboty.

Widziała w życiu wiele ran, ale nigdy tak okropnych. Poza tym sprawdziły się jej najciemniejsze przypuszczenia - wojsko zrzuciło na ich barki kilkunastu ludzi w bardzo różnym stanie. Z powodu małego metrażu, znaczą część musiały ulokować w piwnicy, na noszach i prowizorycznych pryczach. Zaraz potem spełnił się kolejny koszmar - segregacja rannych. Musiały z Niną szybko podjąć nieludzkie niemalże decyzje. Kogo ratować pierwszego, a kogo ostatniego? Komu nie dawać już szansy? Wszystko zależało od nich dwóch.

Pochyliła się ze zmęczeniem nad ostatnim pacjentem. Młoda kobieta majaczyła do niej coś o matce, miłości i wyszywanych poduszkach. Weronika delikatnie podniosła cienkie prześcieradło zasłaniające jej dolne kończyny i skrzywiła się ze współczuciem. To, co kiedyś było stopą bezimiennej dziewczyny, wyglądało jak gigantyczny korzeń pokryty krwią; Wera podejrzewała, że rozwinie się z tego paskudne zakażenie.

- Zobacz - zatrzymała Ninę w biegu, łapiąc za odkryty łokieć. - Trzeba coś z tym zrobić.

- Dobra matko - mruknęła blondynka, przyglądając się wiszącym żyłom, powykręcanym kościom i zmiażdżonym ostatkom mięsa. - Okropieństwo.

- Usuwamy? - spytała Weronika, cały czas kalkulując szanse na przeżycie pacjentki.

Amputacja jako operacja destrukcyjna zawsze niosła ze sobą wielkie niebezpieczeństwo. Nawet mimo wprowadzenia antyseptyki i antybiotyków... Nawet mimo coraz lepszej jakości narzędzi i coraz większej wiedzy lekarzy. Nawet mimo doświadczenia lub jego braku...

- Usuwamy - kiwnęła głową blondynka. - W innym przypadku to ją wykończy do rana.

Weronika kucnęła, zwieszając zmęczoną i ciężką od nadmiaru emocji głowę; ze zmęczenia do oczu napływały jej łzy.

- Jak uważasz, która z nas...

- Ja - weszła jej w słowo Nina; była zadziwiająco stanowcza i harda. - Zawsze miałam do tego rękę. Ty podwiąż naczynia. - Poleciła, po czym pobiegła na piętro. Jej kroki odbijały się głuchym echem w ciemnej, nieprzyjaznej piwnicy.

Weronika spojrzała na dziewczynę przepraszająco i od razu zajęła się uciskaniem chorej kończyny w odpowiednich miejscach; zaciągnęła pasy niemal z całej siły. Niestety akurat w momencie, w którym zaciągała klamrę pacjentka wróciła do pełnej przytomności i zaczęła niewyobrażalnie krzyczeć, wierzgając jak koń. Weronika nie mogła pozwolić, żeby szok pourazowy zakłócił jej pracę. Wyjęła z fartucha dużą, płócienną szmatę i bez wahania wepchnęła ją do rozwartych w krzyku ust.

- Uspokój się - poleciła jej stanowczo. - Wiem, że boli, ale zaraz cię znieczulimy... Wytrzymaj – pogłaskała krótko ostrzyżone włosy, zlepione od potu w nieestetyczne strąki.

- Co wy chcecie jej zrobić?

Chłopak leżący na sąsiedniej pryczy poderwał się niespodziewanie; jeszcze parę minut temu spał. Głos miał zachrypnięty i przerażony, jakby połknięty; rozglądał się z przerażeniem po pomieszczeniu, chybsa nie wiedząc, gdzie się znajduje. W końcu sarnim wzrokiem utknął na sylwetce Weroniki; doskonale wiedziała, że patrzy na bryzgi krwi zaschnięte na jej białym fartuchu jak smugi błota na szybie.

- Proszę odpoczywać i nie zakłócać naszej pracy – warknęła, profilaktycznie zasłaniając się rękoma.

Chciała być wyrozumiała i czuła, ale z przemęczenia, także psychicznego, traciła już ostatki cierpliwości.

- Chyba nie będziecie jej tego odcinać żywcem? - Jego oczy rozszerzyły się nienaturalnie, kiedy zrozumiał, jaki cel ma krępowanie kończyny koleżanki. - Proszę, przestańcie - zaczął cicho łkać. - Błagam, pozwólcie nam wrócić do domu. Proszę. Obiecałem matce, że się z nią zobaczę.

Weronika pomyślała, że zaraz oszaleje; jej samej też zbierało się na płacz z bezsilności. Dwunastu ludzi to było zdecydowanie za dużo dla dwóch kobiet... W dodatku bezimienna pacjentka cały czas wierzgała jak ryba wyrzucona na brzeg.

- Pomocy, błagam - pomyślała Wera w geście desperacji, zaciskając spocone dłonie. - Naprawdę nie wytrzymam. Nie dam rady.

- Zamknij się! - Wrzasnęła w końcu, odwracając się do chłopaka z impetem. - Zamknij tę mordę i leż, do kurwy nędzy! My wam tu ratujemy życie, czego kurwa nie rozumiesz?! - krzyczała, machając na oślep rękami w dużych, jednorazowych rękawicach i stojąc nad chłopcem jak kat.

- Wercia, wystarczy.

Zmęczony, ale stanowczy głos Niny przywrócił ją do pionu. Weronika nagle zrozumiała, co robiła przez ostatnie dwie minuty. Podniosła zasmucony wzrok na chłopaka - schował głowę w kolanach i płakał cicho, nie zwracając już uwagi na otoczenie. Przełknęła łzy, które stanęły w jej gardle obcą, ohydną goryczą.

Przepraszam. Nie chciałam. Tak bardzo przepraszam.

Nina zignorowała płaczącego i stanowczym podeszła do żołnierki leżącej przed Weroniką.

- Tylko spróbuj mnie ugryźć, to zobaczysz - stwierdziła spokojnie, po czym jednym pociągnięciem wyjęła materiał z jej ust. - Otwórz - poleciła, widząc, jak dziewczyna zagryza drżące wargi. - No otwórz mówię! Otwieraj!

Weronika patrzyła jak jej przyjaciółka traci cierpliwość i widziała siebie samą sprzed chwili. Położyła jej dłoń na ramieniu i ścisnęła mocno, po czym cofnęła do siebie; nie chciała, żeby Nina przeżywała podobne rozterki co ona.

- Jak nie weźmiesz to będziemy cię operować żywcem. – Wyjaśniła zadziwiająco spokojnie; nogi jej się trzęsły.. - Odetniemy ci kończynę piłą, a Ty będziesz to wszystko czuła.

Jej słowa odniosły pożądany skutek - dziewczyna otworzyła usta szeroko, dla zmiany zaciskając powieki, z których pociekły łzy; była ewidentnie wykończona. Nina w pośpiechu wyjęła buteleczkę z kieszonki na rękawie fartucha i zaaplikowała chorej sześć kropli.

- Dajmy też coś jemu - Weronika pokazała palcem na płaczącego obok szatyna. - Niech zaśnie biedak.

- Masz rację - przytaknęła Nina, rozmasowując brudnymi dłońmi wyraźnie obolałe skronie. - Mogłabyś? - zapytała cicho; chyba opuszczały ją siły.

- Jasne. A Ty w tym czasie głaszcz tę tu po głowie. Chyba ją to uspokaja.

Wyminęły się bez słowa, udając każda w swoją stronę. Weronika słyszała, jak Nina zaczyna opowiadać pacjentce kojące historie o beztroskim dzieciństwie; dziewczyna dostała ogromną - jak na swoją posturę - dawkę etylowo-eterową, więc prawdopodobnie popadała właśnie w słodkie czeluści nieświadomości.

Weronika podeszła do płaczącego chłopaka. Było jej głupio i zwyczajnie nie wiedziała, co u mu powiedzieć.

- Przepraszam, że tak na ciebie nakrzyczałam - wyznała z autentyczną skruchą. - Puściły mi nerwy. To nie powinno się wydarzyć.

Nie zareagował na jej słowa, nie podniósł nawet wzroku. Położyła dłoń na jego obandażowanych plecach i zaczęła je szybko masować w pocieszającym geście.

- Słuchaj, dam ci jedną kropelkę na sen, dobrze? - zapytała, nie przestając go dotykać. - Musisz wypoczywać, żeby mieć siłę na spotkanie z mamą. W końcu jej obiecałeś. – Nachyliła się nad nim z uśmiechem, pośrednio zmuszając, żeby na nią spojrzał.

- Aha - wydusił cicho i podniósł opuchniętą od płaczu głowę. Weronika odchyliła palcami dolną wargę i wkropiła mu mieszankę odurzającą, po czym delikatnym gestem popchnęła z powrotem do pozycji leżącej. Na chwilę złapała go za dłoń i ścisnęła z czułością; odwzajemnił.

- Dobranoc - wybełkotał w odpowiedzi z ledwo widocznym uśmiechem; wyglądało na to, że na wyprawie stracił znaczną część zębów.

Weronika kiwnęła mu głową i rozłączyła ich palce, po czym wróciła do Niny i dziewczyny ze zmiażdżoną stopą. Pacjentka leżała bez ruchu, patrząc rozkojarzonym wzrokiem przed siebie.

- Widzę, że weszło - mruknęła Weronika, machając jej przed oczami otwartą dłonią; wzrok miała mętny i odległy.

- Dostała dawkę jak dla konia, to co miałoby nie wejść - wzruszyła ramionami Nina.

Weronika usadowiła się z tyłu pryczy, chwyciła pacjentkę pod obiema pachami i złączyła dłonie w silnym, krzyżowym uścisku. Odurzona dziewczyna przelewała się w jej rękach jak worek wypełniony wodą.

- Słuchaj, Nina... - zaczęła niepewnie, czując, jak słania się ze zmęczenia. - To będzie twój pierwszy raz w takich warunkach, ale ja wiem, że dasz radę - stwierdziła z całą mocą, na jaką było ją jeszcze stać.

- Wiem - odpowiedziała cicho blondynka, ze spokojem nakładając na palce piłkę nożowatą.

- Masz maksymalnie trzydzieści sekund, pamiętaj - pouczyła koleżankę po fachu w dobrej wierze.

- Wiem - mruknęła Nina z irytacją. - To tylko stopa, Wercia. Dam radę w dwadzieścia.

- Jeszcze antybiotyk - przypomniała sobie Weronika, starając się podświadomie odwlec trudny początek operacji.

- Wzięłam - zapewniła Nina cicho, po czym przykucnęła nad raną.

A potem zaczęła ciąć.

***

Parł przed siebie, kiwając się na boki; był na absolutnym skraju emocjonalnego i fizycznego wyczerpania. Sceneria wirowała – kontury budynków rozmywały przed oczami, a niebo wyglądało jak ogromna plama, bez ani jednego jasnego punktu.

Przez cały czas miał przed oczami ciała oddziału, choć przecież starał się nie patrzeć na nie długo. Mało brakowało, żeby padł na kolana na środku ulicy i po prostu schował udręczoną twarz w dłoniach; chciał, żeby go ktoś dobił jak konającego konia.

Jego serce biło w tak zastraszającym tempie, jakby miało zaraz pęknąć albo wprost przeciwnie - stanąć. Potrzebował usiąść gdzieś w ciszy i spokoju. W miejscu, gdzie będzie mógł dać upust pożerającym go emocjom.


- Nie zdążę dojść do kwatery - powiedział sam do siebie, w myślach przeklinając skręconą nogę.

Gdyby tylko mógł poruszać się konno, już dawno tkwiłby w bezpiecznym miejscu, za zamkniętymi drzwiami.

Tymczasem od rozstania z Erwinem zrobił zaledwie kilkadziesiąt kroków i szczerze nie miał siły na więcej. Zrezygnowany cofnął się z powrotem pod kamienicę z zielonymi drzwiami. Widział za nią stary, wyraźnie opuszczony budynek; wyglądało na to, że nikt nie kręcił się w tych okolicach.

Usiadł w najciemniejszym kącie i schował twarz w rozpostartych dłoniach, pozwalając, by wszystkie tłumione uczucia wylazły, wypełzły jak szczury, dosięgając jego oczu, ust i uszu.

***

Weronika szorowała nagie ciało trzęsącymi się z przemęczenia dłońmi, które wydawały jej jakby obce i niesprawne, wypchane watą. Jedynym przyjemnym doznaniem był zapach lawendowego mydła, którym właśnie nacierała brzuch.

- Najważniejsze, że nie muszę wyskrobywać krwi spod paznokci – pomyślała, zamykając zmęczone oczy. Kiedy namydliła już dosłownie wszystko - po raz czwarty! – z impetem wskoczyła do drewnianej miski, wywołując głośny plusk i mocząc drewnianą podłogę wokół. Woda zdążyła tak zlodowacieć, że przez chwilę nie mogła wziąć oddechu; cholernie kręciło jej się w głowie.

Miała nadzieję, że nazajutrz nie będzie od niej czuć zapachu wydzielin. Nigdy nie brzydziła się ludzkich ciał, ale nie miała zamiaru stać się odpychająca, jak większość lekarzy, których znała. Chwyciła olejek kwiatowy i chlupnęła nim prosto na klatkę piersiową i westchnęła głośno, wmasowując go w mokrą skórę. Ze wszystkich sił starała się zrelaksować, ale złośliwy umysł cały czas podrzucał jej przerażające obrazy. Najgorsza była chyba amputacja przeprowadzona przez Ninę; Weronika nie mogła sobie wyobrazić, że chirurdzy wojskowi przeprowadzają ich nawet kilkaset dziennie, w dodatku nierzadko na polu bitwy.

Wstała i chwyciła za duży ręcznikowy szlafrok, który kupiła jeszcze w Mitras. Owinęła się nim szczelnie, po czym zaczęła wykręcać mokre włosy nad miską. Podziękowała sama sobie za charakterystyczną fryzurę, którą nosiła z tyłu głowy. Może nie wzbudzała w ludziach zachwytu, ale przynajmniej relatywnie szybko schła.

Nałożyła bawełnianą sukienkę przez głowę, czując, jak materiał delikatnie pieści jej ciało. Nie miała siły szukać innej koszuli nocnej; ta, którą miała dziś na sobie, poszła do śmietnika razem z fartuchem i rękawicami. Wszystko było w tak tragicznym stanie, że nie nadawało się nawet do prania.

- Nie zasnę – mruknęła, patrząc smutno w kierunku równo pościelonego łóżka. - Nie bez wina.

Wyszła z sypialni i szybkim krokiem skierowała się do kuchni. Słyszała, że Nina też skończyła kąpiel i krząta się po domu.

- Jak się czujesz? - zagadnęła przyjaciółkę, wchodząc do pomieszczania.

- Zajebiście - zaśmiała się sarkastycznie blondynka; siedziała na blacie jak sroka na krokwi. - Tak zajebiście, że palę szóstego papierosa, a ręce wciąż się trzęsą.

Weronika podeszła i bez słowa objęła ją ciasno. Przytulały się przez chwilę w milczeniu.

- Zrobiłyśmy to - powiedziała w końcu, przełamując przykrą ciszę; ciało Niny było ciepłe i miękkie, pachniało tytoniem i czymś słodkim, ulotnym.

- Mówiłam, że damy radę.

Nina odkleiła się od niej, po czym chwyciła za napoczęte wino i wzięła głęboki łyk z butelki.

- Wercia, przepraszam za okoliczności, ale po prostu muszę – zaczęła, machając butelką.

Weronika otworzyła na oścież okno i wystawiła za nie wciąż mokrą głowę, chłonąc świeże nocne powietrze. Czuła się jak ptak wypuszczony z klatki.

Przeziębię się i umrę. Trudno.

- Czekam - oznajmiła przymykając zmęczone oczy. Trochę kręciło jej się w głowie od wypitego alkoholu.

- Był tu dziś niejaki Erwin Smith - zaczęła blondynka konspiracyjnym szeptem. - I powiedziała mu, że ma mnie zabrać na kolację w ramach rekompensaty za pomoc.

- Uuu - Weronika zaklaskała cicho w dłonie. - A to nie jest przypadkiem jakiś tam najwyższy generał zwiadowców? - zapytała po chwili, łącząc fakty.

- Owszem jest - Nina zaśmiała się z wyraźną chrypką. - Niestety wątpię, żebyśmy na tę kolację poszli.

- Słyszałam o nim różne rzeczy - skrzywiła się Weronika, wspominając dziwne słowa o Erwinie. - Ale nigdy go nie widziałam. Jak myślisz, ile ma lat?

- Pewnie dwa razy tyle co ja! - Przyznała jej przyjaciółka z głośnym śmiechem. - Ale dziewczyny z naszej sfery wychodzą za starszych pryków, więc może jakoś to będzie.

Weronika uśmiechnęła się z ulgą; kochała te ich głupie, dziewczęce, niemal romansowe rozmowy. Działały lepiej niż niejeden środek uspokajający i antydepresant w jednym; skutecznie pozwalały oderwać umysł od przykrej i okrutnej rzeczywistości, która nie dawała nikomu ani chwili wytchnienia.

- Wyłaź z tego okna bo jeszcze wypadniesz - napomniała ją Nina po chwili uciążliwego milczenia.

Weronika z niechęcią otworzyła oczy. I aż wstrzymała oddech, kiedy zauważyła, kogo ma przed nimi.

Na podwórzu siedział Levi. Nie miała żadnych wątpliwości, że to on, choć znajdował się w zdecydowanie najciemniejszym kącie, jaki w ogóle mógł wybrać.

- Nina, muszę wyjść - oznajmiła zszokowana; serce jej biło jak młotem. - Widzę go.

- Kogo?

- Tego... no tego mężczyznę, o którym wtedy rozmawiałyśmy. Siedzi pod naszym oknem.

- Pierdolisz! - Nina zerwała się na równe nogi i podbiegła do drugiego okna, próbując wychylić głowę równie daleko, co jej przyjaciółka.

Weronika zignorowała ją i ruszyła bezpośrednio do przedsionka. W pośpiechu narzuciła płaszcz i wsunęła stopy w cienkie botki. Chciała czym szybciej opuścić dom, ale Nina złapała ją za ramiona i przyjrzała się badawczo, krytycznie. Chwyciła za drobny słoiczek z rozpuszczoną w oleju roślinnym pomadą, zatopiła w kosmetyku palec i zdecydowanie przejechała nim po wargach przyjaciółki. Potem dwoma szybkimi ruchami poprawiła jej aplikacje na dekolcie i poły płaszcza.

- Lecisz - zarządziła z pełnym przekory uśmiechem. Weronika podziękowała jej skinieniem głowy i rzuciła się do drzwi.

Głos Niny zatrzymał ją, gdy zbiegała po schodach. - Widziałaś go wyraźnie!? - krzyknęła rozemocjonowana blondynka.

- Tak, ale błagam, nie podglądaj nas bo na pewno zauważy! - Odkrzyczała, nie zważając na to, że mogą ją usłyszeć pacjenci; klatka schodowa niosła dźwięk jak dzwon. Przystanęła i poczekała chwilę na odpowiedź.

- Zgaszę świecę i stanę za firaną. Nie ma opcji, żeby mnie dupnął - zaczęła się śmiać Nina, wyraźnie podekscytowana sprawą.

Weronika nie miała czasu na wdawanie się z nią w polemikę. Nie mogła uwierzyć, że zobaczy Leviego, tamtego Leviego – ulotne wspomnienie czarnych włosów i ciemnych oczu, ukryte głęboko razem z niechlubnym rozdziałem przeszłości. Od ich ostatniego spotkania minęło dziesięć długich lat; była zaledwie durnym dzieckiem, a on najemną szumowiną z ulicy.

Wyszła na pustą ulicę, ściągając na siebie zdziwiony wzrok żebraków leżących w pobliskiej bramie. Wyminęła ich bez słowa i skręciła w podwórze, w najciemniejszy zaułek. Przystanęła i przełknęła ślinę, dziwnie wzruszona.

Chował głowę w szeroko rozpiętych dłoniach, ale i tak go rozpoznała.

- Hej, wszystko dobrze? - nachyliła się nad nim z drżącym sercem, ale nie zareagował . - Levi, to ty, prawda? - zapytała po chwili.

Wyglądał, jakby zamieniono go w kamień; nawet nie oddychał. Weronika zacisnęła brwi w zmartwieniu, wyjmując dłoń z ciepłej kieszeni płaszcza. Tak bardzo chciała go uściskać! I zapytać, dlaczego zniknął wtedy z dnia na dzień, bez pożegnania. Wyciągnęła w jego kierunku rękę, ale odepchnął ją agresywnie, budząc się z letargu. Cofnęła się przestraszona, a Levi podniósł głowę z wulgarnym rozwścieczeniem na ustach.

Spotkali się wzrokiem.

Przez chwilę patrzył na nią rozszerzonymi oczami, też wyraźnie zszokowany. Lustrował jej postać z góry na dół, starając się zrozumieć, na kogo patrzy. Jednak po krótkiej chwili zdziwienie zastąpił zimny, nienaturalny wręcz spokój. Mężczyzna oglądał ją jeszcze przez parę sekund, aż w końcu wyprostował plecy i oparł głowę o mur

- Utyłaś - stwierdził beznamiętnie, odwracając wzrok. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top