Rozdział 13
Praca odcisnęła piętno na dłoniach Niny Blaum, pokrywając je sztukaterią suchych plamek i drobnych, zabliźnionych zranień. Nie mogła przywyknąć do ich widoku, choć czas, w którym niemal bez przerwy nosiła koronkowe lub jedwabne rękawiczki, dawno minął.
W dniu wyjazdu z Mitras ani razu nie spojrzała na za okno; nie miała zamiaru ośmieszać się słabością. Szczerze nie dbała o opinię Weroniki na temat jej stanów emocjonalnych, ale narażenie się na wstyd przed samą sobą... Było nie do pomyślenia. I dlatego patrzyła na ręce — wtedy jeszcze blade, miękkie, nienaznaczone brudem i zgnilizną Karenesse, które to teraz właziły nawet pod paznokcie, manifestując się szarawą barwą półprzezroczystej, widocznie osłabionej płytki.
Co się ze mną stało?
Najpierw szyła głowy, ręce i plecy Stacjonarnym, a każdy z nich śmierdział alkoholem i tanimi papierosami; robiła to w trakcie praktyki tak upokarzającej i nieudanej, że trudno ją było nazywać „stażem" nawet we własnych myślach. A jak już dały sobie oficjalny spokój z wojskowymi to została przez przyjaciółkę przydzielona do regularnej pracy szpadelkiem w ziemi. Wykręcała wtedy chude korzenie, odcinała cebule i zrywała gołymi palcami płatki roślin, których używały do wyrobu najpopularniejszych maści i leków, byle zarobić „żeby wyszło na zero".
A teraz gładziła cudze bezwładne ciało, w dodatku tak wymęczone i słabe, że prawie zimne. Nie umiała zliczyć jak wiele razy kpiła w myślach z Weroniki i jej uwielbienia do starego Konstantyna — mężczyzny cudacznie pseudoeleganckiego i pokracznie wysokiego, którego przed o siwieniem uratowała tylko ingerencja samych Bogiń. Zresztą, cały Linger był upiorny — jego loki, element najbardziej charakterystyczny, były wypłowiałe wiekiem i słońcem, a jednak wciąż rude, twarz natomiast bardzo widocznie nadszarpnięta upływem lat, pełna zmarszczek i zapadnięta na wysokości kości policzkowych.
Przepraszam, że cię nie rozumiałam.
Przejechała palcami po zbitych w strąki włosach Erwina i uśmiechnęła się do siebie. On też wydawał się zmorą — był nieprzytomny i zupełnie blady od utraty krwi, ale usta wciąż miał zaciśnięte, jakby mimo wszystko próbował walczyć.
Nina siedziała przy nim już drugą dobę — w nocy przespała się na podłodze, w rogu sali, oparta plecami o twardą, drewnianą szafkę. Zbudziła ją dopiero nienachalna obecność Rochana Rottenberga, który przyniósł ciepły posiłek i dzbanek gorzkiego, ziołowego naparu; odstawił naczynia na parapecie delikatnie, prawie bezszelestnie. Była wdzięczna, że nie pytał ją o żadne szczegóły ani nie próbował inwigilować spojrzeniami pełnymi ciekawości i dezaprobaty. Było wprost przeciwnie – przez chwilę miała wrażenie, że zobaczyła w ciemnych tęczówkach Rottenberga przebłysk współczucia.
A nawet jak wszyscy się domyślą, to co z tego? Chyba nie oczekują, że zacznę się tutaj modlić?
Była wdzięczna także za to, że nie wezwał ją na blok operacyjny, choć wnioskując po chaotycznych działaniach Hanji Zoe, z całą pewnością potrzebował wsparcia. Amputacja musiała być wyczerpująca — po prawej ręce generała pozostał ciasno obandażowany kikut, przycięty piłą pierwszego chirurga korpusu jak niesforny krzew. Cokolwiek odgryzło Erwinowi ramię, musiało złapać powyżej łokcia — choć nie zauważyła śladu zębów, to z kości ramiennej również nie było co zbierać; została prawie wyłącznie głowa* siłowo osadzona w wyrostku barkowym.
Nina rozpoznała ślady warsztatu Weroniki w drobnych, równomiernie oddalonych od siebie szwach krzyżykowych na torsie Erwina. Wstyd palił ją w klatce piersiowej za każdym razem, gdy na nie patrzyła. Kadm ratowała generała Zwiadowców, podczas gdy ona sama przeżywała załamanie nerwowe, próbując reanimować zwłoki na osłonecznionym placu Centrali. Wiedziona poprzednim sukcesem była absolutnie przekonana, że uda jej się jakkolwiek pomóc — skończyła wpychając siłowo nadgnite, zwisające wnętrzności z powrotem do otrzewnej kompulsywnymi, nienaturalnymi ruchami. Od wozów odciągnęła ją w końcu dziwna dziewczyna, którą przydzielono Ninie do asysty. Nie odezwała się ani słowem — po prostu patrzyła na nią skośnymi, wąskimi oczami, które okalał niespotykany (chorobowy?) wałeczek tłuszczu imitujący dodatkową powiekę.**
Spojrzała na zakrzywiony nos Erwina i przejechała po nim palcem z czułością; miała wrażenie, że garbek stał się twardszy i wyraźniejszy. Nie miała żadnych wątpliwości, że generał przeżyje — w nocy wymamrotał parę niezwiązanych z niczym słów, wśród których zaplątało się żeńskie imię Marie.*** W innych okolicznościach Nina nie zniosłaby takiego upokorzenia, ale w przypadku Smitha nie obchodziło jej nawet, kim była ta dziewczyna i jaką rolę w jego życiu odgrywała.
— Jeśli masz inną to stanę z nią w szranki — zażartowała cicho, przecierając zmęczone oczy wierzchem szorstkiej swojej-obcej dłoni. — Obiję jej pysk jak najgorsza szumowina. Tylko się obudź.
Zastanawiała się, co w praktyce oznaczała dla żołnierza utrata ramienia — czy Erwin ustąpi ze stanowiska? A jeśli tak, to co ona ma zrobić z tym faktem? Pojechać z nim za kolejny mur, żeby idyllicznie osiedlić się w drewnianym domu, zapominając o ojcu, majątku i nazwisku? A może zostać tutaj i zasilić swoim doświadczeniem właściwie nieistniejącą dywizję medyczną?
Chyba, że byłam tylko zabawką.
Zrobiło jej się zimno na samą myśl o porzuceniu. Nigdy wcześniej nie przejmowała się decyzjami swoich kochanków; nawet tych, do których deklarowała uczucia, być może nawet szczere. Ale żaden z nich nie był Erwinem Smithem.
— Marie — mruknął do niej ponownie, choć wcale jej nie widział.
— Nina — upomniała go ciepło, nachylając się nad łóżkiem. — Marie tu nie ma.
Zacisnęła prawą dłoń na prześcieradle tak mocno, aż zbielały jej knykcie; z jednej strony nie obchodziły jej potencjalne rywalki, a z drugiej czuła, jakby ktoś przeszywał jej korpus strzałą.
— Ja chciałem zabić tych wszystkich Żandarmów — kontynuował Smith, nie otwierając oczu. — Nawet wysadzić... — zarzęził cicho; słowa ewidentnie sprawiały mu ból. — Chciałem ich wysadzić i dlatego wyjechałem.
Co?
Na kilka urywanych chwil i jej zabrakło oddechu – stężała, cofając asekuracyjnie dłoń.
— Ciii — odpowiedziała po chwili nienaturalnie, opierając swoje czoło o to jego. — To nieważne, to kompletnie nieważne... — zapewniła, choć nie wierzyła we własne słowa.
***
Rozmyte wiązki światła wędrowały długimi smugami po okurzonych stołach, chybotliwych biblioteczkach, stertach pobazgranych papierów i roślinach, ustawionych jedna przy drugiej w równym, żołnierskim rzędzie.
Znów byli z Rottenbergiem w tej jego graciarni, nieprzypominającej ani pracowni ani domu z prawdziwego zdarzenia, a wprost przeciwnie — będącej chaotycznym połączeniem wszystkiego, co składowało się na tożsamość lokatora.
Uśmiechnęła się pod nosem, odruchowo odwracając od okna i ostrych wiązek wieczornego słońca. Od operacji Smitha chodziła za Rochanem niemal bez przerwy, jak porzucone szczenię. Ninę widywała przelotem przez maksymalnie kilkanaście minut. Nie rozmawiały praktycznie wcale — Blaum była absolutnie pochłonięta oporządzaniem i pilnowaniem nieprzytomnego generała, przez co niezdrowo zamilkła i zapadła się do wewnątrz. Weronika podejrzewała, że utknęła w charakterystycznym dla siebie transie, co zdarzyło się już kilkakrotnie w trakcie ich znajomości, zawsze przy okazji sytuacji obarczonych wysokim poziomem emocji; przede wszystkim nerwowości. Za każdym razem rolę spoiwa pozwalającego Ninie wrócić do żywych, a Weronice do niej, był czas.
Dlatego Wera czekała potulnie, chowając się za plecami pierwszego chirurga korpusu jak dziecko. I choć jego nieuporządkowany, chaotyczny styl życia z początku ją odrzucał, to teraz zaczynała odnajdywać w nim coś fascynującego.
W ciągu dnia Roch zaglądał do generała kontrolnie co parę godzin, a w międzyczasie wspierał działania Hanji Zoë, która wydawała się przytłoczona i przemęczoną swoją nową rolą; Weronika miała wrażenie, że odpowiadała za funkcjonowanie wszystkiego. Wieczorem Rottenberg pił swoje nalewki i prowadził dodatkowe, różnorodne badania — zajmował się neurologią, psychoanalizą, botaniką, farmacją... Weronikę włączył do obu tych aktywności, równocześnie zapewniając przestrzeń we własnej pracowni i niejako wymuszając poszanowanie jej wśród żołnierzy. Mówił o niej jak o równej sobie, choć nie miała żadnych wojskowych tytułów ani przywilejów — zarządzała zatem prowizoryczną salą chorych najlepiej i najpewniej, jak tylko umiała, tym samym odciążając i jego i upiorną pułkownik. Już nie czuła się niewidzialna, a wprost przeciwnie; wszystkie polecenia były realizowane od razu, bez cienia nieprzyjemności.
Okazyjnie zamieniła parę słów także z Levim, którego, jak jej się wydawało, zaczęła krępować łącząca ich zażyłość, nawet jeśli dla niej była wyłącznie chłodnym koleżeństwem przepełnionym obustronnym dystansem. Jednakże, z jakiegoś powodu (wdzięczności?) kapitan postanowił otoczyć ją nienaturalnym parasolem ochronnym. Pojawiał się przelotem, w przypadkowych momentach, ograniczając komunikację między nimi do tego, żeby przypilnować wzrokiem osób, którym zleciła coś do roboty. Zdarzyły się też przelotne podziękowania i parę prób wyręczeń — absolutnie nie pozwalał jej dźwigać, a po sprawunki wysyłał młodych chłopaków, którzy wyglądali na unobilitowanych samym faktem, ze „ktoś taki jak sam kapitan Levi" wydał im polecenie.
— Zobacz, co Hanji nam zbudowała — Rottenberg wyrwał ją z przemyśleń: podbródkiem wskazał na maszynerię przypominającą mikroskop.
Delikatnie odstawiła pióro do kałamarza pokrytego szorstkimi smugami zaschniętego już tuszu, po czym uśmiechnęła się do Rochana przelotnie, instynktownie uciekając od jego wzroku. Nachyliła się z uwagą i spojrzała przez pionową lunetę: chaotycznie wijące się dowody istnienia były wyraźnie widoczne na bieli płytki. — Spróbujemy je wyizolować do leków — doprecyzował Rottenberg.
— Niesłychane... świetne jak na samoróbkę — przyznała bez zastanowienia. — Dziękuję, że mi to pokazujesz.
— Może w ramach wdzięczności opowiesz mi o swoich sierotach? — mruknął Roch zza stosu papierzysk, który teraz przyciskał ciasno do piersi; najwidoczniej były cięższe, niż wyglądały. — Wiem, że naraziłaś się tym projektem i to jak cholera — trzepnął je ciężko na biurko pod oknem.
Kolejny bałagan, którego zapewne nigdy nie uprzątnie.
Pracownia Rochana znajdowała się w piwnicy. Pod względem ilości starych, obitych skórą i pokrytych kurzem książek przypomniała mieszkanie Kocha; z tą różnicą, że w samozwańczym laboratorium Rottenberga królował przypadek i chaos, a nie wyważona, kosztowna elegancja. Wszystkie meble nie pasowały do siebie nawzajem — w szczególności sześć stołów, z których każdy stał w zupełnie innym miejscu i mieścił na sobie skrajnie różne maszynerie i przyrządy. Jedyne źródło światła dziennego stanowiły wąskie, okratowane okna, którymi zapewne wrzucano kiedyś do kotłowni drewno i węgiel.
Parapety zostały poszerzone topornymi deskami na podpórkach, na nich natomiast stały miniaturowe odpowiedniki szklarni wypełnione miniaturkami roślin; każda przykryta pokrowcem w kształcie walca z przezroczystego szkła. W tym samym miejscu, ze względu na nasłonecznienie i widoczność, zamontowano przykuty do ściany blat przypominający zwodzony most — Weronika założyła, że służył do operacji.
Wszędzie leżały papiery, notatki, zapiski, dokumenty i pióra; niektóre kosztowne, pokryte kryształami i metalami, inne drastycznie wręcz skromne, niewyposażone nawet w najprostszą obudowę czy stalówkę.
Powędrowała spojrzeniem w kierunku ukrytej za szkłem rośliny o szerokich, omszonych liściach; na ich obrzeżach osadziły się krople wody, przypominające rosę.
— Sprawdzałam czy są wytrzymalsze od zwykłych dzieci. Badałam, porównywałam, obserwowałam... a po wszystkim załatwiłam im pobyt — wyjaśniła cicho, półszeptem; miała wrażenie, że piecze ją miejsce po brakujących zębach. — Akademicy zjedli mnie za to żywcem. Nie chodziło o brak wniosków, tylko o... zniżenie się do pracy z podziemiem — dodała z wyraźną goryczą i dezaprobatą.
Rochan położył jej rozpostartą dłoń na plecach w geście wsparcia; wzdrygnęła się odruchowo. Nie zauważyła, że podszedł tak blisko, że stał tuż za jej plecami.
— Nie byli na ciebie gotowi, pani wizjonerko — zapewnił, po czym poprawił jej poluzowane, wysunięte z niskiego koka sploty. — Cała Sina jest jak choróbsko — zabrał dłonie, tym razem pojawiając się tuż za jej prawym ramieniem. Oparł się o wysoki regał z książkami, mnąc w dłoniach kawałek skóry podniesiony z blatu.
— Rodzina naciskała na małżeństwo? — zapytała bezpośrednio; jak strasznie odwykła do takich rozmów! Przecież jeszcze niedawno życia szyte na miarę, dopasowywane kościstymi palcami poprzednich pokoleń, były jej codziennością; teraz nie była pewna, czy powinna pytać o kwestię tak powszechną jak zaaranżowany związek. — Czy chodziło o... coś innego?
— Nie byłem zbyt odważny społecznie, jeśli o to pytasz — Rottenberg spojrzał w kierunku okna, wspomnieniami wracając najwidoczniej w typowo dworską przeszłość. — Wiedziałem, że jeśli się wychylę, to spotka mnie tylko ostracyzm i krytyka. Dlatego odszedłem bez słowa pożegnania.
— Zostawiłeś kogoś?
— Pytasz czy naraziłem jakąś młodą damę, powiedzmy podobną tobie, na skandal i dalsze problemy z zamążpójściem? — skwitował gorzko, uśmiechając się jak lis, nieszczerze. — Oczywiście, że tak. Zostawiłem i rodzinę i narzeczoną. Domyślasz się, jak zareagowała — zrobił cudzysłów palcami — nasza sfera?
— Myślę, że wiem to z pierwszej ręki. Ja też byłam zaręczona — słowa na moment utknęły jej w gardle, stały się gorzkie i bolesne. — Nie tylko zaręczona, zresztą, byłam... — urwała, zdając sobie sprawę, że wkroczyła na temat, którego jej dusza i serce strzegły przed racjonalnym obliczem tożsamości. — Byłam bardzo zakochana.
Oczekiwała, że Rochana rozbawią jej motywacje; wyznanie o straconej miłości wydawało się miałkie i żałosne w porównaniu do pobudek związanych z realizacją marzeń i ambicji. On jednak patrzył na nią poważnie, bez cienia ani krytycyzmu ani współczucia. W końcu kiwnął głową jakby ze zrozumieniem.
— Powinnaś zostać tutaj — zawyrokował otwarcie; choć jego słowa brzmiały jak wyznanie, to nie dało się w nich usłyszeć ani krzty uczucia. — Nie jest tak wygodnie jak w szlacheckich pościelach, ale przynajmniej można być sobą.
— Na stałe? — Wera zamilkła na chwilę; puls jej przyspieszył. — Odrzucić nazwisko, ubrać mundur i być taka jak ty? — dopytała z niedowierzaniem.
Roch roześmiał się, kręcąc głową z pobłażliwością; miał uroczy, łagodny wzrok. Na tle zagraconej, oplecionej półmrokiem dogasającego dnia przestrzeni wyglądał jak ilustracja.
— Bardzo proszę, tego akurat nie rób — rzucił spokojnie, nie zdradzając żadnych oznak poruszenia. — Moje oczy nie przeżyłyby tej straty.
Wstrzymała oddech. Zaskoczył ją i skrępował, więc odruchowo odwróciła się plecami z powrotem do stołu; dlaczego nie umiała powstrzymać uśmiechu? Mięśnie brzucha przyjemnie się zacisnęły, a gardło jakby zwęziło; przez chwilę poczuła się młodsza, lżejsza, jakby nienarodzone dziecko i upiór Kocha Lingera nigdy jej nie naznaczyły.
— Oczywiście nie możemy sobie pozwolić na to, żeby pierwszy chirurg korpusu stracił wzrok — odparła gładko, maskując zawstydzenie elegancją. — Postaram się pana nie rozczarowywać, panie Rottenberg — dodała konspiracyjnie, śmiało i poważnie, oglądając się na niego przez ramię.
Rochan uśmiechnął się z widocznym uznaniem, satysfakcją; nie umiał panować nad emocjami w takim stopniu, w jakim potrafiła to Weronika.
Obawiam się, że przegrałeś.
— Mogłabyś się tutaj rozwijać, tak jak ja — wrócił do poprzedniego tematu, rozpostartą dłonią pokazując na piwnicę, jakby była okazałym pałacem. — Stosować alternatywne metody, opracowywać leki, testować je i nie oglądać się na nikogo. Badać kreatury, których większość ludzi nigdy nawet nie zobaczy. Przekraczać granice naszego ułomnego, ograniczonego poznania, i to nawet bez wyjazdów za mury.
Coś zakłuło ją za mostkiem – czuła, że oddycha szybciej niż zazwyczaj, że ma uchylone usta i błyszczący, rozbiegany wzrok.
Jesteś wizjonerem, Rochan. A ja tylko i aż lekarzem.
Powiodła wzrokiem po warkoczach suszonych ziół, blaszanych misach, szklanych przyrządach różnych kształtów i wielkości, grzbietach książek, pipetach i strzykawkach... Dla niej to wszystko było piękne, emanowało wolnością twórczą, samoświadomością — narzędzia lekarskie, przedmioty naukowe, notatki nabazgrane w pośpiechu; większość rozmazana na skutek leworęczności Rottenberga.
To nie jest moje życie.
— Brzmi jak marzenie, ale jaka jest cena? — zapytała poważnie; zabrzmiała znacznie bardziej oschle, niż planowała.
Rochan cofnął się o krok, wracając do standardowej powagi.
— Taka jak zawsze, Weroniko Kadm. Potrzebujemy pieniędzy i wpływów.
Złączyła łopatki, rozprostowując kręgosłup. Wieczór za oknem zaczynał dogasać – rozżarzona smuga zachodzącego słońca powędrowała powoli po nierównych ścianach, pokrytych kurzem regałach, roślinach za szkłem...
— Najpierw trzeba je mieć — odparła spokojnie; opuszkami palców cały czas krążyła po nierównościach i szorstkich sękach drewnianego blatu. – Ostatnio sobie przypomniałam, że spotkaliśmy się przelotem na balu zimowym. Jak udało ci się wrócić na dwór?
— Każdy skandal kiedyś przemija. Wybacz dosadność, ale w szczególności te dotyczące mężczyzn. Sama rozumiesz, ja tylko uciekłem — wzruszył ramionami beztrosko. — Ale to, co spotkało ciebie... może ciągnąć się przez kilka lat. Chyba, że Blaumowie załatwią sprawę wyjątkowo hojnym, pojednawczym gestem.
Sprawdzasz mnie?
— Nie podejmę takiej decyzji teraz — skwitowała szybko, zgrabnie maskując wewnętrzną obawę, że straci jego zainteresowanie, a razem z nim jakiekolwiek szanse na dalszy rozwój. — Mam nadzieję, że to rozumiesz — dodała bez przekonania.
— Nigdy bym tego nie oczekiwał — odpowiedział stanowczo, patrząc jej prosto w oczy zza okrągłych szkiełek okularów. — Jesteś wolna, Weroniko, i zrobisz z tą wolnością co zechcesz. Ale pamiętaj, że tu masz większe możliwości niż leczenie wrzodów w Karanesse — spojrzał przelotnie w kierunku okien. — O, już wieczór.
Oddalił się o kilka kroków w głąb i zaczął rozpalać lampy; robił to metodycznie, niemal rytualnie: jedna po drugiej, tak, żeby widzieć całą przestrzeń, nawet jeśli faktycznie pracował wyłącznie w jednej strefie.
— Dziękuję za wszystko — od dawna czuła się zobowiązana, żeby wyrazić wdzięczność; teraz, gdy straciła Rocha z oczu za jednym z wielu wysokich, rozrzuconych byle jak mebli, wydawało się to łatwiejsze. — Chociaż na chwilę przestałam martwić się swoją sytuacją, brakiem perspektyw, znajomości... Spróbuję się odwdzięczyć, tylko, że w tej chwili sama mam niewiele. Łapy na moim majątku rodowym trzyma babka.
Wcześniej sądziła, że będzie czuła się upokorzona, przyznając do własnej słabości, ale Rottenberg najwyraźniej jawił się w jej umyśle jako figura bezpieczna. Może było za wcześnie, żeby nazwać to zaufaniem, ale Weronika była wewnętrznie absolutnie przekonana, że zasłużył na szczerość; szczególnie, jeśli oczekiwał jakiejś formy spłacenia długu, który u niego zaciągnęły, pojawiając się w nocy przed drzwiami Centrali.
Jego wysoka, pochylona sylwetka pojawiła znów pojawiła się w zasięgu wzroku Weroniki – tym razem trzymał w prawej dłoni świece na ceramicznej podstawce z wykrzywionym uszkiem, a na ramieniu miał przewieszoną ciemnozieloną opończę. Podszedł z uśmiechem i podał jej ją; miał łagodne, jakby rozczulone spojrzenie.
— A więc jesteśmy tacy sami — zawyrokował, odkładając świece na blat; mówił do Weroniki miękko, jak do dziecka. — Mój majątek to wspomnienie, nie realna wartość. Znajomości pielęgnuje od długich ośmiu lat, a inwestycją życia są te zabłocone papierzyska. — Podał jej pelerynę. — Załóż, bo się pochorujesz.
Narzuciła szorstki, ciężki materiał na ramiona, starając się ze wszystkich sił nie myśleć o tym, że przeszedł jego zapachem; jej umysł ostatnio tonął w kategorycznie nieadekwatnych fantazjach i emocjach za każdym razem, gdy Rochan okazywał jej dobroć.
Może to ze stresu?
Centrala przypominała nadgniły organizm — oficerowie snuli się po korytarzach, zamyśleni i nieobecni, wyglądając jak cienie samych siebie, podczas gdy młodzież lizała rany w ciszy, przez większość czasu barykadując się w zamkniętych pomieszczeniach. Nikt nie tłoczył się z rana na placu, nie biegał, nie pił wesoło alkoholu ani nie grał w karty.
Weronika była wdzięczna, że mogła odseparować się od tego grobowego nastroju, choćby częściowo, dzięki ucieczkom do piwnicy Rottenberga. Równocześnie nie miała złudzeń, że musiało chodzić o coś więcej niż agonalny stan Erwina Smitha, a wszechobecna cisza i marazm manifestowały nie tylko żałobę, ale także wiszący jak metafizyczny kir, trucicielski niepokój.
Nocny alarm wieszczący upadek muru, który finalnie okazał się fałszywy, stanowił w jej umyśle zagadkę tak natrętną, aż niedającą spać nocą — jak można odwołać dziurę w murze? Chciała zapytać o to Rottenberga, ale coś ją hamowało — przeczuwała, że nie powinna otwarcie interesować się tym tematem chociażby przez to, jak intensywnie on sam go unikał.
— Jesteś zbyt surowy dla siebie — stwierdziła łagodnie, zapinając opończę pod szyją; czuła, że od samego dotyku materiału palą ja palce i policzki. — Ja jestem tym „twoim majątkiem" oczarowana. Na pewno bardziej niż standardowym dworkiem, na jaki łowi się dobre partie i jeszcze lepszych inwestorów.
Zastanawiała się, czy to co mówiła, miało dla niego jakiekolwiek znaczenie. Nie potrafiła odgadnąć "po minie".
— Dziękuję. Chyba nigdy nikomu tak bardzo się tutaj nie podobało — odpowiedział bez cienia zmieszania, za to z widocznym zastanowieniem. — Zresztą, trudno chwalić się takim rozgardiaszem. Wyobrażasz sobie jak zareagowaliby możni albo chociażby Żandarmi? — Uśmiechnął się z lekkim zażenowaniem do własnego wyobrażenia. — Na wypadek wizytacji z Mitras musiałbym zamknąć tę rupieciarnię na kłódkę wielkości pięści i udawać, że nie wiadomo, jak się tu w ogóle dostać.
— Powinniśmy mieć tę kłódkę w pogotowiu na taką sytuację? — zasugerowała pogodnie.
— Wątpię — zaśmiał się cicho, widocznie niepewny, czy pytała na poważnie. — Ostatni raz widziałem tu stołeczny nalot z prawdziwego zdarzenia jeszcze za czasów Shadisa. A to były inne czasy i... — Roch westchnął z rezygnacją, najwyraźniej do swoich wspomnień — inne wyprawy.
Weronika pokiwała głową z udawanym zrozumieniem — nie miała pojęcia, jak wyglądają kontrole ze stolicy i jakie mogą mieć konsekwencje. O byłym generale wiedziała równie niewiele, poza tym, że jako jedyny w historii swojego stopnia dobrowolnie ustąpił ze stanowiska, co było równoznaczne z publicznym przyznaniem się do porażki.
Ale na czym tak naprawdę polegała jego klęska?
— Zabiłeś kiedyś? — zapytała nagle; jej myśli kluczyły chaotycznie między porozrywanymi wątkami dotyczącymi Zwiadowców. — Tytana? — doprecyzowała po chwili niekomfortowego milczenia rozmówcy.
— Nie — odpowiedział głucho Rottenberg; cały czas się uśmiechał, choć tylko ustami. — Nie martw się tym, proszę. To nie powinny być tematy zaprzątające twoją uwagę.
Och.
Cofnęła się o pół kroku; nieumyślnie nadszarpnęła granice jego prywatności i niepisanych zasadach ich relacji, którą Rochan od początku prowadził tak cywilnie, że zdarzało jej się zapomnieć, gdzie się znajdują. Dopuszczała myśl, że to swoiste oderwanie działało w dwie strony — była zatem dla pierwszego chirurga elementem zapomnienia? Kimś, komu mógł swobodnie prezentować osiągnięcia i pomysły, które reszta świata kwitowała głuchą ignorancją, miłym politowaniem lub jawnym niesmakiem?
— Powinnaś poznać okolicę — zawyrokował Rochan, odsuwając od blatu krzesło z głośnym skrzypnięciem. — Przejedźmy się gdzieś w wolnej chwili. Umiesz jeździć konno?
Sprowadził ją na ziemię zaledwie kilkoma słowami — zamrugała tępo, patrząc, jak zabiera się do pracy; co najmniej połową umysłu pozostała w strefie swoich kazuistycznych rozważań.
— Umiem siedzieć w powozie — przyznała w końcu z głośnym wydechem i zmieszaniem.
Rochan uśmiechnął się z krótkim parsknięciem.
— To pojedziemy jednym — mruknął znad szczypiec, którymi właśnie rozczłonkowywał korzeń grubej rośliny w blaszanej misie. — Chyba, że nie chcesz.
Zawahała się przez chwilę — nie miała wątpliwości, że tego typu wycieczki doprowadzą do zacieśniania więzów w sposób, którego wcześniej nie przewidywała; choćby i jednostronnie, ale jednak. Poza tym, nie była żołnierką, lecz zupełnie obcą, zewnętrzną, postronną osobą, więc jak miała potraktować tę propozycję? Skłamałaby własnemu wnętrzu, gdyby poprzestała wewnętrznie na niemej odmowie, bazującej na „nieadekwatności" przejażdżki wobec wszystkich zewnętrznych, przerażających czynników.
— Z przyjemnością — odpowiedziała więc zamiast tego, skupiając wzrok na chybotliwym płomieniu świecy.
Znowu towarzyszyło jej ogromne poczucie nierealności — zaledwie kilka pięter wyżej Nina prawdopodobnie dostawała torsji z nerwów, podczas gdy ona mieszała uspokajająco maści i bawiła się w naukowca. Nie chciała nawet myśleć o świecie poza gmachem Centrali, którego wstrzymany oddech i przerywany puls musiał pustoszyć ulice samym poczuciem zatrważającego, fatalnego zagrożenia, którego podwalinę stanowiły sprzeczne strzępki informacji.
— Bez obaw — zapewnił Roch; słyszała, że się uśmiecha. — Nie zrzucę cię z siodła, panienko Kadm — doprecyzował stanowczo; widocznie przepełniała go jakaś utajona satysfakcja
Odłożył szczypce z cichym trzaskiem i spojrzał na nią intensywnie, choć siedział zaledwie metr obok. Próbowała wytrzymać jego wzrok niewzruszenie, ale skapitulowała po kilku minutach, uśmiechając się z poczuciem autentycznej, radosnej głupkowatości.
— Wiem — odpowiedziała najspokojniej jak potrafiła. — Nie mam co do tego żadnych wątpliwości.
***
* element kości
**mongolska powieka
*** Marie jest bohaterką mojego uzupełniającego one-shota: Czerwony, Niebieski, Czarny. Gdybyście chcieli ją poznać — serdecznie zapraszam.
Powiem szczerze — powroty są bardzo trudne. Jestem ciekawa, ilu czytelników mi zostało. Ale jak człowiek odpuści sobie dbanie o własne dzieło to blokady tylko się mnożą — zarówno te prowizoryczne, jak brak nastroju, chęci i czasu, jak i te całkiem poważne, związane z samopoczuciem, kompetencjami, nadziejami, kompleksami...
Ale żeby wygrać trzeba grać, więc wracam. Życie twórcze nie jest czymś, czym powinno się zajmować w wyrwanych siłą "chwilach pomiędzy". Dlatego będzie mnie więcej. Peace.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top