Rozdział 12
Zbudził ją chaos — echo ciężkich, nierównomiernych kroków, przerywane piskiem żeliwnych kół i pokrzykiwaniami — chyba? — Rohana Rottenberga „Żyje?! Żyje?!". Weronika podniosła się do siadu, odrzucając rozkopaną pościel; Nina od dłuższej chwili stała w uchylonych drzwiach, zza których dochodziły kaskady wytłumionych odległością dźwięków. Minę miała zmartwioną, poważną; zupełnie jakby jej wczorajsze załamanie nerwowe, w trakcie którego płacz i śmiech mieszały się ze sobą, przeplatając zupełnie absurdalnymi wnioskami, wcale nie miało miejsca. Jasne włosy opadały na jej wyciągnięte w kierunku klamki przedramię; Wera nie zauważyła, kiedy zrobiły się aż tak długie.
— Musimy tam iść — zawyrokowała Nina, zamykając drzwi. — Brzmi na niezłą aferę — dodała spod białego kołnierza; zdjęła koszulę nocną i niedbale rzuciła ją na podłogę.
Weronika w odpowiedzi kiwnęła apatycznie głową i przykleiła nos do zimnego okna nad łóżkiem; towarzyszyło jej poczucie nierealności. Na podwórzu panował harmider — nerwowo kłębili się na nim i ludzie i konie; wozy — najwyraźniej zostawiane w pośpiechu — stały byle gdzie, przypominając pionki rozrzucone przez dziecko po planszy. Na niektórych leżały plandeki, którymi przykrywano zwłoki; Weronika odwróciła wzrok w chwili, w której dostrzegła wyraźny zarys bezwładnej nogi zwisającej z jednego z pojazdów.
W tym słońcu rozmiękną w kilka godzin.
— Na zewnątrz jest straszny rozgardiasz — podjęła niepewnie, dłońmi szukając w pościeli sukni, którą wczoraj przed zaśnięciem zrzuciła jak niepotrzebną szmatę; wzrokiem wróciła do ciała na wozie. — Coś poważnego musiało się stać skoro nikt nad tym nie panuje.
— Najważniejsze, że wrócili i w razie czego nas obronią — odparła z marszu Nina, naciągając pończochę. — Ubieraj się — poleciła stanowczo, z dezaprobatą.
Weronika pokornie zaczęła nakładać znalezioną suknię na halkę, w której spała. Czuła po samym zapachu, że jest nieświeża, przesiąknięta wczorajszym dniem: dymem, potem, wilgocią powozu, smrodem koni i cholera wie czym jeszcze. Postanowiła to zignorować — wiedziała, że za drzwiami pokoju czekają na nie wyłącznie okropności, które pachną i wyglądają znacznie gorzej.
Zaledwie kilka miesięcy temu byłoby nie do pomyślenia widzieć mnie w takim stanie, prawda, Koch?
Nie miała pojęcia, dlaczego akurat teraz myślała o Konstantynie. Może przez kolczyki, które przehandlowała w zamian za przejazd? Mimo całego bólu i ohydy związanej z rozstaniem nie potrafiła ani ich nosić ani tym bardziej oddać, zalegały więc, ukryte na dnie szuflady, przypominając dawne czasy i stanowiąc równocześnie kłującą formę mostu pomiędzy rzeczywistością a życiem, które nigdy się nie narodziło. Jej dłoń odruchowo powędrowała na brzuch.
Nina wyglądała na rozdrażnioną — nerwowo chwyciła Weronikę za nadgarstek i pociągnęła ją za sobą. Była ubrana na czarno, jak nigdy; Wera patrzyła w marazmie na jej szerokie ramiona skryte pod prostą, ascetyczną formą sukienki. Podobne kroje nosiła Alma, podkreślając tym samym przynależność do ruchów emancypacyjnych, a ukrywając talię i pozostałe czysto fizyczne atrybuty kobiecości, które eksponowano w komercyjnej modzie.
Pewnie dostała ją przed wyjazdem.
Harmider i pokrzykiwania z każdym krokiem stawały się bliższe i głośniejsze; Weronika miała wrażenie, że jest odurzona, a nasączone nerwowością dźwięki pochłaniają jej ciało i umysł. Zakręcając w kolejny już korytarz przez głowę przeszła jej zupełnie nieracjonalna, specyficznie kojąca myśl o miękkich sznurach jelit.
To wojsko też jest organizmem?
Anatomiczne aspekty natury ludzkiej nigdy nie wzbudzały w niej obrzydzenia, a wprost przeciwnie — pozwalały przetrwać. W chwilach ostatecznych, kiedy życie operowanej osoby wygasało, balansując na krawędzi oddechu, Wera zawsze ratowała się myśleniem o tracących ciepłotę, miękkich wnętrznościach, zupełnie odrzucając pełniejszy obraz człowieka, który właśnie umierał.
Drzwi do sali, w której poprzednio razem prowadziły wykłady, były otwarte na oścież. Żołnierze przechodzili przez nie jak tryby w mechanizmie zegarowym — nosili wiadra z wodą, darli prześcieradła na bandaże i mieszali antyseptyki w żeliwnych misach. Weronice rzuciło się w oczy, że wszyscy byli brudni od piachu, pyłu albo krwi.
Nina puściła nadgarstek Weroniki i weszła do pomieszczenia pewnym krokiem — w środku zastały chaos. Ludzie leżeli na podłodze i stołach, wyglądając jak zwierzęta rozrzucone w rzeźni; stoliki oddziałowe stały w przypadkowych, nielogicznie wybranych miejscach, a pod nogami walały się worki, puste strzykawki i buteleczki.
Hanji Zoë nachylała się nad jednym ze stołów ustawionym tuż pod oknem — wygrzebywała narzędziami odłamki drewna z otwartej rany głowy nieprzytomnej kobiety. Pokryte smugami i pyłem szkiełka okularów zjechały z jej oczu, zatrzymując się na wydatnym garbku nosa. Poruszała wyłącznie dłońmi; reszta ciała pozostawała statyczna jak posąg.
— Co mamy robić? — zapytała ją Nina bezpośrednio; zachowywała się drastycznie inaczej niż poprzedniej nocy, jakby w ciągu kilku godzin postarzała się o parę lat. — Ktoś wymaga pilnej interwencji chirurgicznej?
Zoë podniosła wzrok i ściągnęła brwi, wyraźnie się nad czymś zastanawiając. Po chwili odetchnęła, uśmiechając się cierpko.
— Cholernie mnie korci, żeby zapytać co tu w ogóle robicie, ale ze względu na sytuację przełożymy tę rozmowę na później — wyprostowała plecy z głośnym trzaskiem; najwyraźniej przez długi czas pracowała w pochyleniu. — Cieszę się, że was widzę. Chyba nie nadaję się do zarządzania skrzydłem szpitalnym — zaśmiała się nerwowo, wycierając umorusaną krwią dłoń o rant szarego prześcieradła. — Widzicie ten bajzel? Na swoją obronę mam tylko fakt, że zorganizowaliśmy wszystko w pół godziny...
— Jaka jest kwalifikacja rannych? — Weronika włączyła się do rozmowy, stawiając krok w przód. — Ile osób może nam pomagać?
— Wszyscy w stanie stabilnym leżą na podłogach. Na stoły daliśmy tych, których oporządzą towarzysze broni. Jakieś drobne szycia, wymioty, zmiażdżone oczy, braki w zębach... — Hanji w trakcie wyliczania odchyliła się na piętach jak nastolatka, a Wera poczuła, że wewnętrznie zgodziła się z zasłyszanymi stołecznymi legendami: było w tej kobiecie coś upiornego. — Na łóżka szpitalne dałam drobne kaleki czekające aż ktoś zajmie się nimi w sposób bardziej profesjonalny niż zacisk powodujący martwicę.
— A ciężkie przypadki? Otwarte rany brzucha, głowy albo klatki piersiowej?
— Och — Zoë mruknęła cicho, odwracając twarz w kierunku okna; promienie światła padły na jej wychudzony profil, podkreślając szarość skóry, zmęczenie i wiek. — Zostawiłam ich na wozach, na tym słońcu... — wyjaśniła, podnosząc palec wskazujący; paznokieć miała połowicznie czarny. — Umierają tam sobie, patrząc w niebo.
W jej wyznaniu wybrzmiała nuta złamania, jakby głos wydobywał się nie z niej, lecz metaforycznego gdzieś indziej. W ciele Weroniki niepokój, a być może nawet lęk, zamanifestował się nagłym spięciem mięśni brzucha.
Może ona naprawdę oszalała od tego wszystkiego?
— Gdzie zespół medyczny? — zapytała łagodnie, acz stanowczo, kładąc uspokajająco dłoń na przedramieniu pułkownik; kobieta nawet nie drgnęła. — Gdzie jest Rohan Rottenberg? — cedziła ze spokojem każde słowo; chciała mieć pewność, że Hanji Zoë ją zrozumie, bez względu na to, w jakim faktycznie była stanie.
— Walczą o życie Erwina w sali operacyjnej — odpowiedziała martwo, patrząc jej prosto w oczy. Nagle wydała się zupełnie zdrowa; przerażająca w racjonalny sposób. — Intuicja mi mówi, pani Weroniko, że chyba się nie uda.
Odruchowo odwróciła głowę, żeby spojrzeć na Ninę — zastygła w bezruchu, z dłońmi nienaturalnie zwieszonymi przy talii; na tle brudnego, śmierdzącego krwią otoczenia wyglądała jak figura z portretu. Wera chciała ją objąć albo chociaż złapać za rękę, ale wiedziała, że nie może sobie na to pozwolić publicznie. Zamiast tego uciekła wzrokiem od pustego spojrzenia przyjaciółki; mimowolnie zaczęła się zastanawiać, jak ona sama zareagowałaby na wieść o ciężkim stanie Konstantyna.
Chciała coś odpowiedzieć, ale zabrakło jej słów. Zmięła palcami szorstki rękaw sukni, żałując przyjaciółki tak bardzo, że na moment zabrakło jej tchu; Erwinem samym w sobie nie przejmowała się wcale, ale cierpienie Niny traktowała niemal jak swoje własne.
— Mogę ratować żyjących z podwórza? — głos Niny drżał, zdradzając burzę emocji, jaka w niej szalała. — Skoro tutaj wszyscy są... — urwała, podnosząc dłoń do ust.
Spojrzenie Hanji Zoë łagodniało z każdą chwilą, aż stało się całkowicie otwarte, współczujące. Westchnęła głośno, po czym pokręciła głową ze zrezygnowaniem.
— Dziękuję za tę propozycję — nawet głos pułkownik stał się niższy, cieplejszy, bardziej ludzki. — Ale wątpię, żeby ktoś jeszcze tam dychał.
— Mogę spróbować? Proszę. Chcę im pomóc.
Weronika walczyła z niezdrową, niemal obezwładniającą chęcią wsparcia przyjaciółki; wiedziała, że proces decyzyjny oparła na desperackiej próbie ukojenia lęku i bólu. Spojrzała na nią przez ramię; na chwilę spotkały się spojrzeniami, ale Nina odwróciła wzrok.
— Skoro tutaj nikt nie umiera, to ja chciałabym wesprzeć zespół operacyjny — zdecydowała Wera za ciosem, prostując plecy; wróciło do niej poczucie sprawczości, realności. — Mam mniejsze doświadczenie od pana Rottenberga, ale byłam cenionym lekarzem. Przydam się w kryzysowej sytuacji.
Zoë zaśmiała się jakby z niedowierzaniem. Podniosła szczypce leżące w blaszanej misie ze środkiem antyseptycznym, strzepnęła je krótkim zamachem i wróciła do nieprzytomnej kobiety leżącej na stole pomiędzy nimi. Weronika wywnioskowała, że czynności manualne pozwalały jej uspokoić umysł; mimowolnie zatęskniła za ekscentryczną, ukochaną sobie Almą Witt, choć chyba nie było dwóch bardziej różniących się osób niż ona i pułkownik Hanji Zoë.
Może w innych okolicznościach mogłybyśmy się porozumieć?
— Erwina operują w szpitalnym, na parterze. Levi pilnuje drzwi, ale powinien cię przepuścić — wyjaśniła Zoë między jednym a drugim wyważonym ruchem suchych dłoni. — Daję też przyzwolenie na działania na podwórzu — zwróciła się do Niny, nie podnosząc głowy ani wzroku. — Wywołaj sobie do pomocy Mikasę Ackermann. To dziewczynka, ale ma siły jak trep.
— Dziękuję — Weronika pochyliła głowę sztywno, zgodnie z etykietą.
Hanji nawet na nią nie spojrzała, więc ruszyła do wyjścia szybkim, zdecydowanym krokiem; mijając Ninę, na bardzo krótka chwilę, która wydawała się zaledwie mignięciem, chwyciła za jej dłoń i ścisnęła z całej siły.
Drogę z sali do skrzydła szpitalnego przebyła w przeciągu kilku minut, pozostając właściwie niezauważona; miała wrażenie, że jest przezroczysta. Pierwszy raz od wyjazdu czuła się zwyczajnym elementem rzeczywistości; nie miała złudzeń, że wygnieciona, miejscami nawet brudna sukienka i rozpuszczone, skołtunione włosy pozwoliły na tę jakże przyjemną, chwilową asymilację z obcym otoczeniem.
Levi stał przy drzwiach — jako jedyny nie wyglądał jak upiór. Jego czarne włosy były czyste i ułożone, kurtka od munduru nieuszkodzona i nawet żabot noszony pod szyją pozostał w największej mierze biały. Weronika stanęła tuż przed nim, spotkali się spojrzeniami.
— Co tu robisz? — zapytał cierpko, z konsternacją, pocierając oko, jakby mogło go okłamywać. — Chyba was nie ściągnęli z Karanesse w ciągu, cholera, godziny?
— Przyjechałyśmy tu same w nocy — wyjaśniła lakonicznie, odruchowo unikając jego karcącego wzroku. — Myślałyśmy, że nas zamkną, żeby nie było jak z Trosem... — dodała po chwili bez przekonania.
— Chcesz wejść do środka? — Levi uciął temat przyjazdu; wyraźnie nie wiedział, co powinien zrobić z jej obecnością. — Pomagać Rohanowi? Może nie być zadowolony.
— Będzie zadowolony — zapewniła go stanowczo, kiwając głową dla potwierdzenia swoich słów. — Tylko mnie uprzedź jak bardzo jest źle, żebym nie musiała poruszać tego tematu na głos na sali operacyjnej.
Kapitan oparł potylicę o ścianę i przymknął oczy, po raz pierwszy od początku rozmowy zdradzając jakiekolwiek oznaki zmęczenia.
— Tytani odgryźli mu prawą rękę. Całą. Roha nie było na miejscu, więc medyk polowy jakoś to zabezpieczył, ale... — urwał i odwrócił twarz w drugim kierunku, jakby nie chciał, żeby na niego patrzyła — Smith dotarł tu nieprzytomny, prawie zimny. Stracił mnóstwo krwi.
Weronika nie odpowiedziała — szok ścisnął jej gardło i szarpnął wnętrzem piersi; odruchowo zacisnęła pięści obu rąk. Nie znała dobrze Erwina Smitha, nic ich nie łączyło, ale wiedziała, że uchodził nie tylko za autorytet, ale ikonę. Nawet ona, osoba postronna, uwierzyła, że świat za murami bez generała-wizjonera był skazany na wieczne zamknięcie.
Bez niego zlikwidują cały korpus. W końcu dostaną doskonały pretekst.
Nie mogła o tym myśleć w takich kategoriach — w każdym razie jeszcze nie.
Ciało to ciało. Każda urwana ręka jest taka sama. Nie ma znaczenia komu służyła.
— Levi — zwróciła się do mężczyzny po imieniu; skoro ją rozbiła ta informacja, jak on musiał się z nią czuć? — To dobrze, że stracił akurat prawą. Gdyby to była lewa, to już by nie żył.
Levi kiwnął głową bez przekonania, po czym odsunął się, robiąc jej miejsce; sam przysiadł na chwilę na parapecie, podciągając nogi pod brodę. Wera z wahaniem chwyciła za klamkę; miała wrażenie, że jest ciężka.
— Jest kaleką — odezwał się kapitan martwo; nie wiedziała, czy mówił do niej czy do siebie.
Zanim weszła do sali operacyjnej zdecydowanym ruchem wyciągnęła ku niemu wolną rękę i złapała za dłoń spoczywającą na kolanie. Ścisnęła ją dokładnie tak samo jak tę Niny — krótko, ale zdecydowanie, wkładając w to całą siłę. Nie miała pojęcia, skąd w niej tyle determinacji; językiem odruchowo dotknęła miejsca po brakujących zębach — znaku słabości i wstydu, który dotychczas skutecznie przypominał, żeby nie pozwalała sobie na za dużo.
Może wracam do formy. Zdziwiony, Ajger?
***
Mitras
Deski przebijały przez welurowe obicie starej kanapy, gniotąc Weronikę w plecy; przeciągnęła się niespokojnie, szukając Niny wzrokiem. Blaum, jak na złość, zniknęła z pola widzenia w najmniej odpowiednim momencie — Wera właśnie zaczynała odczuwać negatywne skutki opium, które przez ostatnich kilka godzin utrzymywało ją w dobrym nastroju.
Pomieszczenie spowijał dym, którego siwe hałdy dość poważnie utrudniały widoczność. Na drewnianym stoliku stał samotny dzban, z którego wychodziły rurki, wędrujące przez cały wieczór z ust do ust, wypełniając płuca gości dymem, który — w przeciwieństwie do tradycyjnych skrętów — nie zostawiał gorzkiego posmaku. Weronika pierwszy raz paliła z takiego urządzenia — sprzedawcy zapowiadali je jako luksusową alternatywę dla papierosów, przekonując w prasie, że w mgnieniu oka zdetronizują nawet uwielbiane przez klasę wyższą cygara. Mechanizm był dość prosty: aromatyzowany tytoń kładło się na specjalnej podstawce, pod węgielkami. Efekt natomiast nie powalał, ale Wera już dawno przywykła do myśli, że stołeczne towarzystwo nazywające się „bohemą" musi mieć każdą modną nowość, co stało w naturalnej sprzeczności z wygłaszanymi przez większość deklaracjami umiłowania równości i prostoty.
Szybkim ruchem popukała się w twarz, próbując oprzytomnieć: wszystko wokół wirowało, zmywając się w kolorowe plamy. Przeszła parę kroków, przez cały czas podtrzymując się mebli.
— Pieprzą nam o jakiejś egzaltacji, a ja mówię na to: bzdura! — Alma uderzyła drobną pięścią w stół. W drugiej ręce trzymała całkowicie tradycyjnego skręta; gardziła presją nowości w przeciwieństwie do reszty towarzystwa. — Mężczyźni mogą się bawić, prawda? Wszystkie rozrywki są dla nich: konie, strzelectwo, myślistwo, nawet pieprzone warzenie alkoholi. Nam łaskawie pozostawiają szarą strefę szydełkowania i zawiadywania służbą. Ja się ochłapami nie zadowolę.
Wokół niej standardowo siedziały młodsze dziewczyny, wpatrując się w ostre rysy Witt jak w objawienie kościelne. Zarówno jej nietypowy wizerunek, jak i retoryka, oparta na analizowaniu każdego aspektu życia za Siną w kontekście różnic i przywilejów płciowych, budziła w nich absolutną fascynację. Almie ten rodzaj widowni odpowiadał — własne pokolenie miała za „fatalnie stracone", ochoczo zatem zajmowała się kolejnymi.
Weronika nachyliła się nad nimi; jej głowa wydawała się nienaturalnie ciężka od upojenia, więc oparła czoło o pachnące lawendą, gładkie włosy Witt.
— Macie szczęście, że tu jesteście, wiecie? — zwróciła się bełkotliwie do młodszych koleżanek, na oślep sięgając po kieliszek tej z nich, która stała najbliżej. — Alma pewnego dnia zdetronizuje króla, wprowadzi konstytucję opartą na radykalnej równości i zakaże nam wszystkim nosić gorsety. — Podniosła szkło do toastu i upiła głęboki łyk gorzkiej wódki z dodatkiem kwaśnych żurawin, które nieelegancko wypluła z powrotem do kieliszka. Znowu zakręciło jej się w głowie, więc upadła jak kłoda na kanapę, tym razem lądując twarzą na chudych kolanach Witt.
Przecież miałam szukać Niny.
— Śmiej się ile chcesz, ale jak ja zostanę królem, to ciebie mianuję marszałkiem. Zasłużyłaś na ten tytuł — Alma pogłaskała Weronikę po rozpuszczonych włosach. — Może nie wiecie, drogie koleżanki, ale to właśnie ona, ta modnie ściśnięta pod wydatnym cycem niewiasta — w tym miejscu poklepała Werę po ściśniętej talii zupełnie jak konia — wywołała straszną awanturę na uniwersytecie. A czemu ją wywołałaś?
Wera roześmiała się i zakryła twarz dłońmi; nie miała ochoty rozmawiać o głośnym incydencie. Ani o rektorze, którego dzięki niemu bliżej poznała. Wciąż nie przyznała się przyjaciółkom, że wieczorami na zmianę z nimi widuje się także z trzydzieści lat starszym Konstantynem Lignerem. Oczami wyobraźni widziała niedowierzanie Niny, rozczarowanej jego wiekiem i aparycją oraz oburzenie Witt, która z pewnością nie wiedziała o Kochu nic więcej poza faktem, że był trzykrotnie żonaty.
— Dziewczyny czekają aż im odpowiesz — Alma szarpnęła ją za zaciśnięte palce. — Jakoś się nie wstydziłaś wyzywając profesora.
— No dobra, dobra, już mówię — Wera przymknęła oczy; alkohol krążył w jej żyłach szybciej i intensywniej z każdą sekundą. — Na wykładzie z podstaw chirurgii rekonstrukcyjnej prowadzący zaczął nas, studentki, ośmieszać, że jedyną rekonstrukcją, którą powinnyśmy się zająć, jest zszywanie garderoby męża. Nie zgodziłam się i no... no wiecie co było... — urwała, czując, że język jej się plącze. Cały czas czuła spojrzenia młodszych dziewczyn na swojej czerwonej twarzy.
— No i tak tam dała do pieca, że skończyła zawieszona przez samego rektora! — dokończyła Alma donośnie, po czym zaciągnęła się i, wciąż trzymając papierosa między zębami, zaczęła klaskać.
— Wypijmy za to cudowne stworzenie! — wysoki głos Niny przeszył otoczenie; Weronika odruchowo otworzyła oczy, koncentrując się na jej postaci. Poczuła ogromną ulgę, że nie musiała wznawiać poszukiwań, które zakończyły się dramatycznym fiasko po zaledwie kilku krokach. — I oczywiście za mnie, zajebiście cudowną, najmądrzejszą najmłodszą studentkę — dodała szarmancko, po czym zawirowała wokół własnej osi, wznosząc materiał bladoróżowej sukienki w górę. — Brawa dla Niny Blaum!
Wyglądała zupełnie inaczej niż dwa lata temu, kiedy przyprowadziły ją do „Kabaretu" po raz pierwszy — przede wszystkim nie była już niezdrowo chuda. Jej sylwetka pozostała smukła, ale dzięki widocznie zarysowanym barkom i mocnym, długim nogom nabrała twardszej, znacznie bardziej dojrzałej ramy.
— Kocham Cię, Nino Blaum — wybełkotała Wera, nieporadnie wyciągając w jej kierunku dłoń.
Nina zgrabnym ruchem usadowiła się po drugiej stronie Almy. Sięgnęła po papierosa leżącego na stole i szybko go odpaliła.
— Gdzieżeś była, ślicznotko? — zaczęła Witt dziarsko; gestem dłoni dała znać reszcie towarzystwa, że mają zostawić je same. — A może powinnam zapytać: z kim? — uśmiechnęła się jednoznacznie, frywolnie.
— Byłam z tancerkami nad kanałem, na fajce — wyjaśniła Blaum spokojnie. — Spotkałyśmy paru mężczyzn, ale żaden z nich nie zasłużył na miano dżentelmena, więc wróciłam w wasze ramiona. Może nudne, ale własne — śmiała się, kiwając głową na prawo i lewo jakby tańczyła.
— Nie szukaj facetów na zewnątrz — zagrzmiała bełkotliwie Wera; czuła się zażenowana własną niezdarnością. — Ile razy ci mówiłam, że tu wszyscy są swoi, ale tam — machnęła ręką — gdzieś indziej, to wszyscy są obcy?
— Wercia, ty już lepiej nic nie mów — Alma podała jej kolejny kieliszek. — Dziś picie lepiej ci wychodzi niż gadanie.
***
Weronika siedziała sama w ciemnym, obcym pomieszczeniu — jej ciało na skutek stresu i zmęczenia zdawało się tracić zdolności motoryczne; miała wrażenie, że nogi ma ulepione z waty. W dodatku niemiłosiernie kręciło jej się w głowie, pewnie też ze zmęczenia. Ciężkim ruchem oparła łokcie o blat i wcisnęła twarz we wnętrze obolałych, śmierdzących spirytusem rąk. Była zrujnowana, wymiętoszona i brudna w nieznany dotąd sposób. Nawet rękawiczki, które nałożyła po opuszczeniu bloku operacyjnego, przeszły charakterystycznym kwaśnym zapachem – zdjęła je i rzuciła przed siebie, na drugą stronę długiego stołu, przy którym siedziała. Nie chciała wracać do pokoju — obawiała się spotkania z Niną, więc postanowiła go unikać tak długo, jak tylko będzie mogła.
Ktoś postawił przed nią blaszany kubek z głośnym trzaskiem; uniosła z zaskoczeniem głowę i zobaczyła Rohana Rottenberga stojącego z dużą, szklaną butelką. Usiadł obok, bez słowa nalał im obu, po czym podstawił jej naczynie pod sam nos. Alkohol pachniał mocno i ziołowo, jakby parował.
Nawet nie zauważyłam, że tu wszedł.
Poczuła się zażenowana jego obecnością, więc odruchowo schowała część twarzy za wysokim kołnierzem narzuconej marynarki — doskonale wiedziała, że nie była dziś dla Roha znaczną pomocą. Nie czuła z jego strony żadnego uznania, choć spędzili w swoim towarzystwie cały dzień, pracując nad ledwo żywym Smithem.
Mimo powagi sytuacji największy szok budziły w niej metody Rottenberga — niektóre wynikały z utrudnionych okoliczności, ale reszta zakrawała na szarlataństwo. Zanim zaczął odcinać resztki zmiażdżonego ramienia podał generałowi rezerpinę*; Weronika miała ochotę zainterweniować, wrzasnąć, że może go tym zabić po takiej utracie krwi, ale obserwując pokorne milczenie reszty zespołu zrozumiała, że Roh najwyraźniej lubił ryzykować, nie sięgając przy tym po drugą opinię. Finalnie wyszło na jego — Erwin żył, przynajmniej na razie.
— Napij się — rzucił Rottenberg bardziej przed siebie niż do niej; ściągnął okulary i rozpuścił włosy, które opadły na jego ramiona gładką taflą. — Gratuluję pierwszego dnia w szeregach — uśmiechnął się lekko, pokrzepiająco.
W ubiegłym tygodniu mówił do niej wyłącznie na „pani", ale w tych okolicznościach granice towarzyskie zatarły się jak ślady stóp na piasku.
Zabawne. W wojsku chyba powinno być zupełnie na odwrót?
— Dziękuję. — Podniosła kubek i spróbowała się wyprostować, ale coś głośno i boleśnie trzasnęło w jej kręgosłupie; donośność tego gruchnięcia wydała jej się szalenie żenująca. — Co to jest? — zmieniła temat i zamieszała ciemnobrązową zawartością naczynia z widocznym wahaniem.
– Żywokost. Gorzki, ale postawi cię na nogi — wytłumaczył Rohan bez cienia urazy, na co Weronika mimowolnie skrzywiła się przez intensywny zapach. – Sam warzyłem. Zrobisz mi przykrość, jeśli nie wypijesz.
Uległa i spróbowała – nalewka była specyficzna, smakowała goryczą i ziemią, ale w magiczny niemal sposób sprawiła, że Weronika poczuła wzrost sił witalnych. Zupełnie jakby Rohan dorzucił do niej coś, co potrafiło natychmiastowo pobudzić zastałe od nadmiernego wysiłku ciało.
Może jesteś czarownikiem, a nie szarlatanem?
— Naprawdę sam ją zrobiłeś? — spytała ze zwątpieniem; z jakiegoś powodu wydawało jej się, że mężczyźni wstydzą się podobnych umiejętności.—
— Oczywiście, pani Weroniko. Wszystko nam tu robię sam — znowu się uśmiechał, zaglądając do swojego kubka z grubego szkła; miał ładne, wypielęgnowanie dłonie. — Czasami chodzę po lesie z koszyczkiem i zbieram kwiaty, a gówniarze śmieją ze mnie, patrząc przez okna i myśląc, że nie wiem.
– Musi być ci ciężko w pojedynkę – odpowiedziała empatycznie ze zgaszonym uśmiechem.
Rohan Rottenber zamikł na chwilę, zastanawiając się nad odpowiedzią. Bez okularów wyglądał dość młodo, nawet mimo tego, że zarówno zmęczenie, jak i wieloletnie doświadczenie wojskowe wyryło się na jego twarzy sztukaterią zmarszczek, pękniętych żyłek i poszarzałych, szorstkich plamek.
– To nie tak, że nie mamy tu żadnych oddziałów medycznych. – Wyjaśnił w końcu dyplomatycznie, choć bez przekonania. – Jeden z nich widziałaś nawet dziś. Jednak nie ukrywam, że bywa ciężko, w szczególności z farmacją. Nie stać nas na zamawianie gotowych leków w wystarczającej ilości, a wysyłanie każdej małolaty ze szkarlatyną do szpitala... – machnął ręką, wyraźnie zniechęcony i westchnął ciężko.
– Szkarlatynę też leczysz sam? — odłożyła kubek na stół z cichym trzaskiem; nie dowierzała.
Już w trakcie operowania Smitha przyznała, że Rohan Rottenberg w istocie był wybitnym lekarzem, nawet mimo używania niekonwencjonalnych metod. Jednak założyła, że nawet jego dotyczyły pewne granice, szczególnie te dotyczące chorób, a więc wyzwań, których nie można było ani oczyścić ani odciąć.
Jej reakcja wcale go nie zdziwiła — w odpowiedzi rozłożył ręce jak aktor w trakcie finałowego ukłonu.
— Jak? — Wera pozostała sceptyczna. — Nie macie żadnego laboratorium, a skądś...
— Oczywiście, że mamy tu laboratorium, pani Weroniko Kadm — wszedł jej w słowo stanowczo, ale jego wzrok pozostał łagodny, może nawet lekko rozbawiony. – I oczywiście, że mam w nim pędzlaka.** A płonicę na wczesnym etapie leczę korzeniem pietruszki i chrzanu.
— Naśmiewasz się ze mnie, panie Rottenberg... — stwierdziła zaczepnie, czując, jak supły zdenerwowania w jej ciele ustępują, a ona sama robi się miększa; może przez alkohol? — Czyżbyś próbował przekonać mnie do szarlatanerii?
— Nic podobnego — uniósł szczupłe dłonie w górę, manifestując niewinność. — Choć nie ukrywam, że samodzielność to największa zaleta tego miejsca. W Centrali można chodzić własnymi drogami, w przeciwieństwie do uniwersytetu — wyjaśnił spokojnie, bez cienia arogancji. — Może chciałabyś się czegoś ode mnie nauczyć?
Weronika uśmiechnęła się i uciekła mu wzrokiem; zrobiło jej się niespodziewanie przyjemnie przez tę propozycję; przez moment poczuła ukłucie wstydu, że początkowo wzięła Rohana wyłącznie za pajacującego idiotę.
– Bardzo – pokiwała głową z entuzjazmem; od jakiegoś czasu z niepokojem obserwowała, że po alkoholu zawsze wyraźnie poprawiał się jej nastrój. – Ale ostrzegam, że bywam nachalna bo chcę się uczyć wszystkiego. Jestem jak dziecko.
— Cóż... Spróbuję znieść tę niedogodność, że ktokolwiek w tym grajdole zechce mnie w końcu posłuchać — odparł z teatralnym wahaniem i Wera znowu się roześmiała. — A skoro już ustaliliśmy coś miłego, to mogę zadać ci bezpośrednie pytanie, czy to wciąż będzie niegrzeczne i mnie zrugasz?
— Zrugam?
— Na przykład odsuniesz się w całkowicie dystyngowany, wyjątkowo kobiecy sposób, twierdząc, że się zapominam. — Odrzucił głowę w bok, parodiując obrazę. – Albo wstaniesz z oburzeniem. Na jedno wychodzi. — Machnął ręką, po czym sięgnął po butelkę.
— Zrobię to z przyjemnością — podjęła Wera niby-poważnie, odchrząknęła i wyprostowała się. – Pan się chyba zapomina, panie Rottenberg.
Zaczęli się śmiać w tym samym momencie i Weronika poczuła się jeszcze lżej niż chwilę temu; była szczerze zaskoczona przyjemnością, jaką sprawiała jej ta rozmowa. Rottenberg też zachowywał się znacznie swobodniej; miała wrażenie, że dobrze się z nią bawi. Na co dzień wyprostowany, dystyngowany i w tradycyjny sposób elegancki, teraz praktycznie leżał z wyciągniętymi ramionami na stole, podpierając podbródek dłonią — w słabym świetle gazówki jego zmęczenie zauważała wyłącznie po cieniach pod przekrwionymi oczami.
— Tęskniłem za tym. A bardzo lubiłem i lubię się zapominać w towarzystwie takich uroczych dam – grzecznie skinął jej głową. — A skoro radosna formalność za nami, to... dlaczego tak naprawdę tu jesteś, Weroniko? — Popatrzył na nią szaro-zielonymi oczami; mieli podobny odcień tęczówki. — Sama widzisz, z czym ta praca się wiąże. A jako kobieta z nazwiskiem, mogłabyś żyć tak wygodnie, jak tylko można sobie wyobrazić.
Zmienił pozycję głowy — tym razem trzęsące się światło lampy gazowej wyeksponowało bruzdy na jego skórze i szczupły, niemal trupi kształt twarzy o wysokich i wydatnych kościach policzkowych.
Jest ode mnie na pewno z dziesięć lat starszy.
Zamilkła, czując, jak opuszcza ją dobry nastrój; nie miała do Rohana pretensji za to, że nie odgadł jej motywacji — przecież sama ich nie znała. Westchnęła parę razy i przygładziła sploty leżące luźno na ramionach, szukając odpowiedzi. Nie miała ochoty na wchodzenie w polemikę dotyczącą kluczenia we własnych uczuciach, ideach, tożsamościach i planach.
Rottenberg ostentacyjnie zapukał palcami w stół, jakby nudziło go jej milczenie.
— Obrazić się byłoby łatwiej niż odpowiedzieć na to pytanie — postanowiła być szczera. — Sama do końca nie wiem, czemu tu jestem. Po prostu tak wyszło — wzruszyła ramionami bez przekonania. — Kto pilnuje generała? — zmieniła temat.
Teraz to on wziął głęboki i zamilkł na moment.
— Twoja przyjaciółka — odpowiedział zdawkowo, ale to wystarczyło, żeby zrozumiała, że oboje wiedzieli. — Zadeklarowała, że poczeka przy nim do rana.
Czyli uciekanie przed Niną mam z głowy.
— Czy jest wybrany następca w razie... — Weronika pożałowała tego pytania w chwili, w której opuściło jej usta. Poruszyła się niespokojnie, czekając na reakcję Rottenberga.
Rohan wstał i zaczął spokojnie spacerować wzdłuż stołu; na pewno wiedział, a jednak wyglądał, jakby się nad tym zastanawiał.
— Jest. — Rzucił przed siebie w pustą, czarną kuchnię, między jednym a drugim krokiem; jego sylwetka wydawała się upiornie, nienaturalnie długa. — Nie pojechałem z nim tylko ten jeden raz, wiesz? – Przystanął, zanim ciemność pomieszczenia całkowicie go wciągnęła.
Jego głos nagle stał się zimny, matowy, pozbawiony emocji; brzmiał jak innego, obcego człowieka. Razem z nim cała sceneria zrobiła się nieprzyjazna – z pespektywy Weroniki Rottenberg wyglądał, jakby mówił sam do siebie albo jakiegoś widma, które wyłaniało się z mroku wyłącznie dla jego oczu.
— Przecież nie mogłeś jechać — zapewniła szybko, próbując ratować sytuację. – Wypełniałeś rozkazy. To nie jest Twoja wina, Rohan.
Pierwszy raz, odkąd go poznała, zrobił coś gwałtownego – odwrócił się do niej przez ramię z dziwnym, rozżalonym wzrokiem, w którym dostrzegła drobiny gniewu; znowu pożałowała swoich słów, przeszedł ją dreszcz.
— To prawda, nie jest — odparł w końcu, jego ramiona opadły z wydechem, a wyraz twarzy wrócił do spokojnego, codziennego wyglądu. – W każdym razie, dasz radę zerknąć na Leviego? Mnie nie dopuszcza, choć na plecach ma — położył dłoń na czole i pomasował je z rezygnacją, szukając odpowiedniego określenia — tak naprawdę to nawet nie wiem co, bo oczywiście nie pokazał. Ale potrzebuję go całego w razie gdyby Smith... – znowu zamilkł przez chwilę; Weronika zauważyła, że jego ciało delikatnie się zatelepało – nie mógł wrócić na stanowisko.
Wstała bez słowa i podeszła do Rottenberga. Popatrzyli na siebie w słabym świetle gazówki; uśmiechnęła się z wahaniem i skierowała prosto do wyjścia. Odwróciła się w progu.
— Dziękuję za żywokost — skłoniła grzecznie głowę i objęła się ramionami z zimna; zastanawiała się, czy to jej wina, że nastrój uległ aż takiemu pogorszeniu. — Mam nadzieję, że wszystko będzie dobrze.
— Proszę się nie zrażać moim samopoczuciem, pani Weroniko — odpowiedział Rottenberg spokojnie, po czym nalał sobie nalewki aż po same brzegi szerokiego kubka. — Zapewne jutro wrócę do standardowej formy. Dobranoc — uśmiechnął się delikatnie, na co skinęła mu głową. — Dziękuję, że nam dziś pomogłaś.
***
Otworzył drzwi gabinetu prawie w tej samej chwili, w której usłyszał pukanie; doskoczył do nich jak dzikie zwierzę polujące na ofiarę. Każdego innego dnia byłby przekonany, że to Hanji przyszła z nocną, pijacką wizytą, ale teraz mógł to być dosłownie ktokolwiek, kogo wyznaczono do przekazania mu informacji o śmierci Smitha.
Wstrzymał oddech — klamka wydawała się parzyć.
Przed drzwiami stała tylko Weronika Kadm — Levi zamarł na krótką chwilę, przyglądając się jej twarzy; dlaczego zawsze pojawiała się zupełnie niespodziewanie? Mięśnie jego brzucha i ramion rozluźniły się odruchowo gdy zrozumiał, że z nekrologiem na pewno przysłaliby żołnierza. Ulga zmieszała się z irytacją.
— Jak mogę ci pomóc? — zapytał zdawkowo i nieprzyjemnie; miał nadzieję, że nie będzie próbowała wciągnąć go w jakiekolwiek aktywności towarzyskie. Nawet Erena zwolnił dziś z obowiązków, choć teoretycznie przyrzekał nie spuszczać go z oczu; chłopak i tak się uparł, żeby pomagać na podwórzu przy noszeniu ciał.
Pewnie chciał być z Mikasą. I nie myśleć o Braunie.
Weronika przestąpiła z nogi na nogę — po rumieńcach i spojrzeniu od razu rozpoznał, że była podpita. Równocześnie wyglądała na cholernie zmęczoną — oczy miała przekrwione, a włosy rozpuszczone, nieuczesane, niechlujne. Na pogniecioną, brzydką sukienkę nałożyła zieloną marynarkę z kryzą; mimowolnie pomyślał o Petrze, której schludność zawsze budziła w nim przyjemną aprobatę.
— Rohan poprosił mnie, żebym pomogła ci z czymś na plecach — wyjaśniła gładko, nie reagując na jego oschłość. — Można? — zapytała, wzrokiem wskazując na puste wnętrze pomieszczenia.
– Proszę – mruknął tylko i przepuścił ją w drzwiach; drażniła go myśl o naruszaniu przestrzeni.
— Mogę gdzieś usiąść?
Levi odchrząknął — poczuł się nieprzyjemnie skrępowany faktem, że miał tylko jeden prosty taboret, mały stolik i łóżko, z którego zazwyczaj nie korzystał. Weronika stanęła przy ścianie, ściskając oburącz dużą skórzaną torbę z krótką rączką; jej postać, nawet umorusana i wymięta, nie pasowała do tego szarego pomieszczenia jeszcze bardziej niż do całego gmachu. Korytarze, jadalnia i plac wciąż mogły udawać, że są czymś więcej niż cieniem dawnej świetności, ale jego gabinet niewiele różnił się od izby, w której mieszkał jeszcze w Podziemiu.
— Pójdę po krzesło — zdecydował, rozprostowując obolałe plecy; faktycznie cholernie dokuczały. Wydało mu się szalenie wymowne, że Eren miał trzy siedzenia, a on ani jednego. — Zostaw torbę na stole — polecił stanowczo, choć po chwili sam wyciągnął ją z jej rąk i odstawił głucho na drewno.
Dla pewności przyniósł dwa krzesła, oczywiście budząc przy tym Jaëgera, który podniósł się do prostego siadu jak na komendę. Levi, jak zawsze, nie skomentował jego nerwowej nadpobudliwości – machnął tylko ręką, dając mu znak, żeby wracał do spania.
Jestem w szoku, że w ogóle możesz spać po takich przejściach.
Weronika akurat wiązała kok; kilka jasnych, pourywanych włosów opadło na jej suknię, przez co wzdrygnął się z niesmakiem. Próbował tego nie zauważać, tak samo, jak nie dopuszczał do siebie wydarzeń dzisiejszego dnia. Jedyne, co zaprzątało mu głowę, to Erwin Smith leżący na łożu boleści, a może nawet i śmierci. Bez ręki i szans na przyszłość w korpusie, który zreformował tak bardzo, że stał się niemal jego własnym.
— Dziękuję — Weronika przysiadła gładko, uśmiechnęła się i sięgnęła do torby po masywne szkło powiększające. — To co masz na tych plecach? — zapytała go swobodnie; wyglądała jak dziecko.
— Nic wielkiego — wzruszył ramionami. — Rana mi się babrze.
— Fachowy opis — pochwaliła, kiwając teatralnie głową, ale nic jej nie odpowiedział. — Zdejmij koszulę i pokaż, co się dzieje. Postaram się załatwić wszystko jak najszybciej, żeby cię dłużej nie niepokoić — podjęła zimno po chwili.
Niezbyt tu komfortowo, co? — pomyślał kąśliwie, rozpinając guziki. — Niestety nie pogadasz sobie jak z Rottenbergiem.
Usiadł tuż przed nią, pochylając się do przodu; rana pulsowała i kłuła, więc zaczął studiować wzrokiem sęki desek podłogowych, żeby zająć czymś umysł. Musiał przyznać, że myśl o potencjalnym uwolnieniu się od tego bólu napawała go jakąś formą ulgi. Wzdrygnął się, czując palce Weroniki na swoim ciele; spiął się niekontrolowanie, zaciskając w panice dłoń na materiale spodni.
Uspokój się. Lepiej ona niż Rottenberg.
Z trudem wyrównał oddech — wcześniej, w południe, złapała go za dłoń, zanim weszła na salę operacyjną i już sam ten gest stanowił znaczne przekroczenie granic, choć intencje zapewne były szczerze.
– Niepotrzebnie się krępujesz, Levi – zauważyła nieco rozbawiona, a on stężał jeszcze bardziej, na chwilę zamarł bez ruchu. Nie mógł uciec od myśli, że Erwin walczy o życie, podczas gdy on przejmuje się byle opuchlizną; nagle zechciał działać, nie czekać jak pies pod drzwiami. — To nie wygląda dobrze. Jak mogłeś tak zapuścić ranę? Wysięk jest zbrylony! — Weronika oburzyła się głośno i potarła pulsujący obszar mokrą, przyjemnie zimną gazą. — Powinieneś od razu leżeć pod drenem. Dlaczego nie pokazałeś tego Rohanowi?
— Nie było na to czasu — skłamał gładko; dyskomfort wywołany jej dotykiem dosłownie wwiercał się w jego umysł i trzewia. — Słyszałaś, co zaszło? — zapytał ostrożnie; nie był pewien, czy utrzymywanie tajemnicy zawodowej miało sens, skoro spędziła cały dzień między rozbitymi fizycznie i emocjonalnie Zwiadowcami.
— Słyszałam, że jednak nie ma dziury w murze — mruknęła bardziej do siebie, niż do niego. — A to obrzydlistwo trzeba otworzyć. Nie mam nic do znieczulania. Może napijesz się wódki? — nachyliła się nad nim pytająco; poczuł, jak jej rozpuszczone włosy opadają na jego nagi bark i wzdrygnął się.
— Nie ma potrzeby — naprawdę chciała go narkotyzować dla takiej drobnostki? — Tnij, jak jest.
Nacięła go szybko i sprawnie, bez zbędnych pytań; z jakiegoś powodu założył, że będzie się nad nim niepotrzebnie rozczulać. Tymczasem poczuł tylko ukłucie zimnego, ostrego narzędzia, a tuż po tym intensywny, słodki zapach zakażenia połączony z pulsującym, rozlanym na całą łopatkę bólem. Weronika docisnęła do otwartej rany namoczoną czymś gazę, po czym wstała, żeby otworzyć okno.
— Musiało ci to dokuczać — stwierdziła empatycznie, przysiadając na parapecie. Nie zaprzeczył. — Nie ufasz kompetencjom Rohana? — dopytała dociekliwie, brzmiąc na skonfundowaną.
Wzruszył ramionami, unikając odpowiedzi, na co tylko pokręciła głową ze zrezygnowaniem. Znowu podeszła bliżej, zostawiając za sobą okno otwarte na oścież. Sięgnęła na stół, do torby, z której wyjęła małą szklaną butelkę.
— Odwróć się — poleciła gładko, po czym wróciła do pracy; tym razem przestała go zagadywać,
Z każdym oddechem Levi coraz bardziej się przyzwyczajał do obecności Weroniki. Przyjął jej delikatność ze spokojem; nawet jego ciało zdawało się nie oponować przed tym, czego właśnie doświadczało — ruchy Weroniki stanowiły całkowite przeciwieństwo oddziałów szpitalnych, gdzie schorowane ciała traktowano jak worki, które trzeba rozpruć, żeby wyciągnąć zgniłą zawartość, po czym jak najszybciej zawiązać i odrzucić z powrotem na stertę.
— Dziękuję za pomoc — poczuł się zobowiązany, żeby powiedzieć to na głos; podparł czoło otwartą dłonią, chowając twarz przed jej wzrokiem, choć przecież siedział plecami. — Widziałem, że piłaś w kuchni z Rottenbergiem... Dogadujecie się?
— Jest niesamowitym lekarzem — poczuł silne pociągnięcie; Weronika najwyraźniej przeszła do szycia. — A do tego jest dla mnie bardzo miły. Nie odbierz tego źle, ale jako jedyny rozmawia tu ze mną jak człowiek z człowiekiem.
— Co ze Smithem? — zmienił temat; jej komentarz sprawił, że poczuł się gorzko. — Powiedz szczerze: przeżyje?
— Powiem szczerze, że nie wiem. Muszę przyznać, że ma wolę walki, ale to nie zawsze wystarcza...
Milczeli przez chwilę, podczas której Levi słyszał tylko jej spokojny oddech i szelest materiału sukni, kiedy zmieniała pozycję nóg.
— Ze mną też możesz rozmawiać — zapewnił sztywno i nienaturalnie. — Nie jestem tak rozrywkowy jak Rottenberg, ale...
— Nie musisz być rozrywkowy, żebym chciała z tobą rozmawiać — Weronika weszła mu w słowo łagodnym, lekko rozbawionym tonem; poczuł uderzenie gorąca, więc znowu schował twarz, której i tak nie mogła widzieć.
Naprawdę jestem aż tak żałosny?
Wiedział, że odwykł od kontaktu z cywilami, ale przy niej czuł się wręcz zdziczały, jak wioskowy kundel z wścieklizną.
Nic dziwnego, że nie można ze mną rozmawiać jak z człowiekiem.
— Chodzi mi o to, że widziałem dziś Ninę przy pracy. Ona naprawdę walczyła o każdego człowieka, choć większość wyglądała już raczej jak tuszki niż ludzie... — miał wrażenie, że wszystko co mówi, nie ma sensu, ale i tak kontynuował. — Doceniam to, że ratujecie naszym życie.
Przestał czuć jej dłonie na plecach; Wera wstała, podniosła torbę ze stołu i stanęła naprzeciw niego. Zadarł głowę, spotkali się spojrzeniami.
— Dziękuję, Levi — powiedziała miękko, z uśmiechem, podając mu buteleczkę z ciemnego szkła. — To na zakażenia, pij przed snem na wszelki wypadek. I... — teraz to ona zawahała się na chwilę — może to niewiele, ale ty też zawsze możesz ze mną porozmawiać. Albo pomilczeć, jeśli wolisz.
Trzymała niewielką torbę oburącz — dopiero teraz zauważył, jak bardzo musiała być zmęczona. Wyciągnął rękę i niepewnie położył otwartą dłoń na jej drżącym nadgarstku, zupełnie ignorując wewnętrzne ostrzeżenia i wstyd.
— Prześpij się — polecił niezgrabnie; delikatność i ciepłota jej skóry pod jego palcami wydawała się czymś niemal nieodpowiednim, zakazanym.
Każdy ma prawo do momentów słabości, prawda, Erwin?
***
*lek obniżający ciśnienie pochodzenia naturalnego
**inaczej penicylina
PS. Wow, to oficjalnie pierwszy rozdział, w którym Levi jest w interakcji czymś więcej niż spiętą, żywą kulką z kolcami. xD
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top