Rozdział 10

Światło poranka nieśmiało przebijało się przez wąskie szpary między zasłonami w kolorze burgundu i powykrzywiane, przyćmione, wędrowało po deskach drewnianej podłogi. Z każdą minutą słońce wzbijało się wyżej, coraz mocniej rażąc Weronikę w oczy; w końcu zmrużyła je i uniosła rękę do czoła, przewracając się na drugi bok ze zrezygnowaniem.

Swędziała ją skóra głowy. Cała, choć sploty wisiały ciasno przy samym karku. Przyjaciele uprzedzali, że dredy będą dokuczliwe przez pierwsze tygodnie, ale nie spodziewała się, że mrowiąco-ciągnąca obecność będzie wybudzać w nocy ze snu.

Przesunęła się bliżej ściany i przylgnęła do nagich, promieniujących znajomym ciepłem pleców. Nadchodzące lato zapowiadało się duszno; na szczęście poranki wciąż pozostawały rześkie, a wieczory długie i przyjemne.

Konstantyn odwrócił się do niej opieszale, wyraźnie zaspany. Burza powykręcanych we wszystkie strony loków nachodziła mu na oczy, przez co Weronika widziała tylko wąskie usta, mocną, wręcz toporną szczękę i odstające kości policzkowe. Od razu przysunęła się bliżej. Całą noc spali obok siebie, ale czuła się stęskniona za jego świadomą czułością.

– Musimy wstać? – zapytał, choć doskonale znał odpowiedź. Wera poklepała go po klatce piersiowej; bała się, że zatrzyma ją w łóżku, więc zerwała się na nogi tak energicznie, aż zakręciło jej się w głowie.

Rozejrzała się po charakterystycznie ciemnej, surowo urządzonej sypialni i przez moment utknęła wzrokiem na panoramie miasta rozciągającej się za krzywo zasłoniętym oknem – stolica tonęła w różowości poranka, rozświetlającej wysokie, pokryte białym marmurem wieże Kościoła. Mieszkanie Kocha znajdowało się na najwyższym piętrze zakręconej, wysokiej kamienicy i też było swojego rodzaju świątynią. Grube, obite skórą woluminy lśniły w równych rzędach na regałach stojących wzdłuż wszystkich ścian w całym domu; walały się też po podłodze i meblach, a czasem nawet znajdowały w zupełnie przypadkowych miejscach, takich jak spiżarnia albo suszarnia.

Cały dom był kamienny, zimny, spowity ciemnością, męski. Jeszcze jakiś czas temu nie było w nim ani jednego ciepłego akcentu, ale teraz dało się zauważyć damskie, Weronikowe rzeczy, przebijające żywotnością i kolorem spod stosów rozrzuconych papierów, narzędzi i książek: para pończoch przewieszona przez parawan, srebrna spinka do włosów leżąca na parapecie, prawie pusty flakon perfum z zielonego szkła...

– Musimy – odpowiedziała stanowczo, sięgając na podłogę; wciąż leżała tam jej sukienka, zrzucona w pośpiechu gdzieś pomiędzy kolacją, a wspólnie spędzoną nocą. – Będziesz dziś rozstrzygał konkurs. – Przypomniała mu rzeczowo.

– Drżę z radości na samą myśl o kolegach z kapituły – mruknął zgryźliwie, wyciągając w jej kierunku dłoń. – Tym bardziej, że wczoraj nas widzieli...

Zaledwie parę dni wcześniej do nowych-obcych elementów wystroju dołączył jeszcze jeden – biała toaletka, którą wspólnie wnieśli i ustawili pod oknem. Wera usiadła przy niej miękko i sięgnęła po srebrne kolczyki, które znalazła wczoraj wieczorem w szufladzie w kuchni; Koch włożył je tam w ramach niespodzianki ponad miesiąc temu, cierpliwie czekając, aż zauważy. Kupił je z okazji oficjalnego zakończenia nauki Weroniki. Teraz potrzebowali tylko obrony tytułu, by wyjawić światu prawdę o swojej relacji.

– Naprawdę myślisz, że o nas nie wiedzą? – odwróciła się wyłącznie głową; palcami próbowała trafić w krzywo przekłute ucho.

– Lepiej, żeby na razie nie wiedzieli. To już pół-oficjalne, ale... konkurs wygrają twoje podziemne sieroty – wyjawił spokojnie i sam też podźwignął się do siadu. Wera patrzyła na jego jasną, miejscami mleczną skórę; piegi rozsypane po ramionach i szyi wydawały się roziskrzone w ostrym świetle poranka.

Okryty wyłącznie przerzuconą przez ramię, cienką poszwą, uśmiechnął się do niej, a zmarszczki wokół oczu napięły się pod naciskiem mięśni. Weronika właśnie przełykała dziwnie gorzką ekscytację zmieszaną z wzruszeniem, a i tak mimowolnie pomyślała o dzielącej ich różnicy wieku. To właśnie ona stanowiła główną składową jeszcze nienarodzonego skandalu, któremu postanowili zapobiec poprzez udawanie, że nic ich nie łączy.

Konstantyn podszedł bliżej i nachylił nad nią, całując w czoło, a ona pogładziła go po policzku. Jego twarz była zadziwiająca i, jej zdaniem, piękna – pełna pęknięć, miękka i szorstka naraz, znajoma, w pewien sposób własna.

Koch wiosną skończył pięćdziesiąt dwa lata – ona dwadzieścia trzy. Wciąż nie umiała zrozumieć, dlaczego spośród tylu wpływowych, pięknych i dojrzałych kobiet, które otaczały go na Uniwersytecie i poza nim, zainteresował się akurat nią – studentką postawioną przed rektorem w ramach odpowiedzi za awanturę na zajęciach. Zawiesił ją wtedy, ale tylko dlatego, że musiał.

Wera zwróciła na niego uwagę znacznie wcześniej, jeszcze przed oficjalnym przyjęciem na uczelnię. Był wysoki, postawny i męski; mimo wieku zachowywał muskularną i proporcjonalną sylwetkę, a intensywnie rudy, płomienisty kolor kręconych włosów przyjemnie kontrastował z szaroniebieskimi, poważnymi oczami. Nie wiedziała wtedy o nim zbyt wiele – tylko tyle, że poza byciem rektorem był także trzykrotnym, bezdzietnym rozwodnikiem. Zazwyczaj stronił od przyjęć i bali, zamiast tego skupiając się na pisaniu i badaniach; ostatni z linii rodowej, któremu z racji pełnionego stanowiska, pozwolono na odcięcie się od konwenansów i oddanie „wyższej sprawie".

Gdybym mogła to samo powiedzieć o sobie.

Po odbyciu przymusowego zawieszenia któregoś dnia zaszedł Weronice drogę i poprosił ją do gabinetu, gdzie po prostu zaprosił na kolację, mówiąc otwarcie, że absolutnie nie powinien pytać, a ona pod żadnym pozorem nie powinna się zgodzić. Uśmiechnęła się do tego wspomnienia.

– Myślisz, że dowiemy się czegoś nowego? Na przykład, że są odporniejsze? Może brak ciągłego nasłonecznienia wzmacnia ludzi, a nie ich osłabia... – wróciła do teraźniejszości i nieudolnie próbowała opanować drżenie głosu.

– Myślę, że zależy ci na tym – odpowiedział wymijająco, nakładając koszulę na ramiona. – Tylko pamiętaj, że władza nie patrzy przychylnie na takie działania.

– Na szczęście nie mają nic do powiedzenia w kwestii moich badań – stwierdziła bezczelnie, wzruszając ramionami.

Zaśmiała się do swojego odbicia; podobało jej się, jak wyglądała w nowych kolczykach. Właściwie wszystko jej się w sobie podobało, a przede wszystkim wyjątkowo klarowna wizja przyszłości jaśniejącej na ich wspólnym, tak niedawno odnalezionym horyzoncie.

***

– Weronika, wstawaj... błagam cię, wstań – głos Niny trząsł się jak nigdy przedtem; brzmiał jak innej, obcej osoby.

Ciało skulone pod cienkim materiałem kołdry przypominało muszlę ogromnego ślimaka. Nina nachylała się nad nim jak zmora, trzymając w dłoni świece na blaszanej podstawce; trzepoczące, słabe światło w jakimś sensie dodawało jej odwagi. W sypialni wciąż było ciemno, mimo tego, że na zewnątrz czerwieniało od kilkudziesięciu minut.

Wera zamrugała parę razy i wyciągnęła ręce przed siebie, rozciągając powyginane ciało. Ten gest wyraźnie pomógł jej osadzić się w czasie i przestrzeni - poklepała miejsce obok otwartą dłonią, wyglądając na znacznie trzeźwiejszą, niż przed chwilą. Nina zawsze podziwiała jej umiejętność szybkiego wstawania – sama przeciągała każdy poranek w nieskończoność.

– Co się dzieje? – wychrypiała Wera sennie, naciągając koc z powrotem na nagie ramiona; szybko spojrzała w kierunku okna, sprawdzając porę dnia. – Nagły przypadek wali do drzwi?

– Nie tym razem – Nina padła obok z głośnym westchnieniem; jej ciało przypominało zmiętą bawełnę. Nigdy wcześniej nie była tak przerażona: była pobudzona i wykończona na przemian, kręciło jej się też w głowie. – Słuchaj... – Nie wiedziała, jak ubrać w słowa to, co miała zamiar jej przekazać.

– Chodzi o Edgara? – Weronika zmarszczyła brwi. – Nie chcę być cyniczna, ale Jona Ajger to nie jest najgorsze, co może spotkać konserwatywnego mężczyznę w typie twojego brata. – Przewróciła się na drugi bok ciężko jak szkapa, dając do zrozumienia, że zamierza skorzystać z pozostałych jej godzin snu.

Nina zaśmiała się przelotnie, po czym włożyła palec do ust; od kilku tygodni nabawiła się nawyku obgryzania paznokci. Stres wżerał się głęboko w jej umysł i trzewia; nie była w stanie racjonalnie myśleć. Przekrzywiła głowę, a kark miała tak sztywny, że przez chwilę pomyślał o dyni nabitej na deskę, o strachu na wróble i o tym, że ona sama też jest przecież takim strachem, kawałkiem czegoś twardego z miękkim, okrągłym, soczystym owocem na końcu.

Strząsnęła coś niewidzialnego z ramion; miała wrażenie, że chodzą po niej pająki.

– Byłam w barze – wyjaśniła cicho, unikając surowego, jakby matczynego wzroku. – I nagle wpadł jakiś żołnierz, że jest ewakuacja bo jest dziura w murze i zaczęli nas rozganiać, szarpać, że musimy iść i... – Schowała twarz w dłoniach i pomasowała skronie, czując, że jest bliska płaczu. Wzięła kilka głębokich wdechów; każdy był bardziej roztrzęsiony od poprzedniego. – Bo chcą nas zamknąć tu, w Karanesse. Boję się, Weronika. Nie chcę tam iść.

Dziura? – Wera wzięła głęboki wdech i wyprostowała się, patrząc na nią z przerażeniem, a Nina zaczęła się śmiać, jakoś nerwowo i sztucznie; znów miała wrażenie, że jej słowa dobiegają z zewnątrz, a nie wewnątrz. Nigdy w życiu nie czuła tak silnego lęku.

– Co się robi w razie ataku? – zapytała, czując, jak jej ciało słabnie; głos miała cienki jak naderwana nić.

– Ucieka w kierunku bramy – odpowiedziała Weronika rzeczowo, starając się zachować spokój. – Jakby na zewnątrz była tragedia, to możemy iść do piwnicy. Ale jeśli dojdzie do zawalenia budynku, to umrzemy tam z głodu albo pod gruzem.

Nina czuła, że zaczyna się trząść, a jej ciało opuszczają wszystkie siły. Miała ochotę wrócić do domu, do ojca, żeby schować się pod stołem w skrzydle jadalnym – uciekała tam jako mała dziewczynka, kiedy bała się nocnych burzy. Klaus albo Edgar zawsze ją w końcu znajdywali i śmiali się głośno, wynosząc na rękach z powrotem do łóżka.

Nigdy wcześniej nie zdawała sobie sprawy, czym naprawdę był upadek Shinganshimy – wiedziała, co tam zaszło, ale nie zastanawiała się nad tym; poza nagłówkami w gazetach i kilkoma dniami fałszywej żałoby, jej życie toczyło się dokładnie tak samo, jak przedtem. I pewnie do dziś trwałoby w cudownie nieświadomych tonach, gdyby nie idiotyczny pomysł i romans ze Smithem...

A co on ma to do tego?

– Nie panikuj – Weronika potrząsnęła nią delikatnie. Ona też się bała; Nina widziała to w jej oczach. – To nic nie da. Spróbuj zachować spokój.

– Powinnyśmy pojechać do Erwina – odpowiedziała sennie; jej myśli galopowały w szalonym tempie, chaos narastał z każdą chwilą, a obraz delikatnie się rozmazywał. – Oni na pewno nas wpuszczą, to lepszy pomysł niż pierdolone Mitras. – Zaśmiała się i znowu ścisnęła Weronikę za dłoń. – Musimy stąd uciekać. Nie dajmy się zamknąć w Karanesse, proszę.

Wera wstała i przespacerowała się kilka razy po pokoju, oddychając głośno. W końcu silnym, stanowczym ruchem odsunęła zasłony i otworzyła okno na oścież – przez chwilę patrzyła na harmider rozgrywający się na dole i słuchała krzyków tłumu. Brzmiały jak zbiorowy lament zmieszany z nerwowym rżeniem koni, a zimny, złowróżbny wiatr wpadał do pomieszczenia, wywołując dreszcze na całym ciele Niny. Pachniał dymem z kominów i naftą z pochodni, których – jak sądziła – używali jadący na wierzchowcach stacjonarni. Nie miała odwagi, żeby zajrzeć i sama się przekonać.

– Masz rację, tam na pewno jest bezpieczniej – przyznała Weronika; trzepoczące cienie płomieni tańczyły na jej twarzy. Wróciły z pierwszych zajęć w Centrali zaledwie sześć dni temu. – Spierdalamy stąd. – Zdecydowała w końcu, zamykając okno. – Włóż w bieliznę biżuterię i pieniądze. Na wypadek, gdybyśmy gdzieś utknęły. Albo nie miały jak tutaj wrócić.

Resztę nocy Nina pamiętała jak przez mgłę – miasto wyglądało, jakby stało w płomieniach, one biegły w żałobnych, czarnych pelerynach między kamienicami, a Weronika cały czas trzymała ją za rękę. Z początku Nina panicznie bała się zatrzymania przez żołnierzy – obraz rozmywał jej się ilekroć jakichś mijały, ale wyglądało na to, że zupełnie ich nie obchodziły; po raz pierwszy od przyjazdu obie skutecznie wtopiły się w tłum. Klejnoty po matce, prezenty od byłych adoratorów i ozdoby do włosów wbijały jej się w piersi i brzuch, schowane pod zawiązanym byle jak gorsetem.

Szły długo ponad godzinę, zanim dotarły do małej, obitej spróchniałym już drewnem, chaty. Wera namówiła starego woźnicę, żeby zabrał je do Centrali ostatni raz – nie chciał się zgodzić bo właśnie pomagał pakować najpotrzebniejsze rzeczy swoim dzieciom i wnukom na wypadek ewakuacji. Weronika wyjęła spod sukni parę długich, srebrnych kolczyków z kryształami i wcisnęła mu je prosto w pomarszczoną dłoń.

– Błagam – głos jej się załamał. – Kupi pan za to więcej niż ten powóz i kilka koni...

Starzec obejrzał się na zgarbioną kobietę, która była prawdopodobnie jego córką lub synową – od kilku minut układała podzielony równiutko chleb na chustach w kratę, po czym wiązała je w proste tobołki i wręczała dzieciom. Dłonie miała szare i pełne blizn; za oknem cały czas było słychać żołnierskie komunikaty i nawoływania.

W końcu woźnica podniósł dłoń i pogłaskał Weronikę po głowie, zupełnie, jakby był jej ojcem. W tej sytuacji jego gest nie wydawał się Ninie w żaden sposób nieodpowiedni; sama też chciała poczuć czyjąć dłoń. Nagle pomyślała o rodzicach; myśl, że śpią spokojnie, śniąc zapewne o zbliżającym się weselu Edgara, napełniła ją ulgą.

– Dziękuję pani – powiedział w końcu mężczyzna do Weroniki i Nina dopiero wtedy zauważyła, że jest równie dotknięty, co one. Dlaczego myślała, że starzec potraktuje je podle i wyświadczy im ewentualną przysługę, spluwając pod nogi? Skąd wzięło się w niej przekonanie, że prości, biedniejsi od niej ludzie będą chcieli jej ubliżać w każdej możliwej sytuacji?

Powóz kołysał się jeszcze dotkliwiej, niż niecały tydzień wcześniej, a bezkresna ciemność za oknem wydawała się pochłaniać rzeczywistość. Ciało Niny osuwało się w sen miarowo – im bardziej oddalały się od krzyków i chaosu, tym bardziej ona zbliżała się do kruchej nieświadomości.

Przebudził ją dopiero płacz Weroniki – nie mogła zobaczyć jej twarzy, ale czuła, że zasłania ją dłońmi albo kawałkiem materiału; nie chciała przerywać jej snu. Nina też była wzruszona, niemal rozbita emocjonalnie; przysunęła się bliżej, bez słowa, oparła czoło o przyjaciółkę i rozłożyła dłonie na jej plecach.

– Oddałam kolczyki od Kocha – powiedziała nagle Weronika; w tej kołyszącej, złowrogiej, zimnej i twardej ciemności, zabrzmiało to po prostu martwo. – Oddałam je. – Wydawało się, że Wera sama w nie wierzyła, co zrobiła; podobnym tonem mówiła tylko o swoim zmarłym ojcu.

Nina w odpowiedzi zacisnęła palce, rozciągając bezlitośnie miękki materiał sukienki. Tak bardzo chciała zobaczyć Erwina Smitha – poczuć na sobie jego spokojny wzrok, obserwować, jak dumnie wyjeżdża na koniu, prowadząc ludzi do walki. Wiedziała, że to zupełnie idealistyczne i po prostu dziecinne, ale całym sercem wierzyła, że tylko on jest zdolny do załatania dziury w murze. Nie miała pojęcia, kiedy zaczęła łączyć jego osobę z poczuciem bezkresnego, dziwnie znajomego i nowego zarazem bezpieczeństwa, ale wiedziała, że po prostu tego potrzebuje.

W Centrali czekał tylko Rohan Rottenberg. Po raz pierwszy w mundurze.

***

Koch siedział przy stole, wyglądając, jak z obrazu, który kiedyś powiesiła z ojcem w sypialni letniej posiadłości. Rude loki opadały mu na grube szkła ubieranych do czytania okularów, a smukłe, blade dłonie o długich palcach gładziły bezwiednie otwarty wolumin.

Weronika przeszła kilka cichych, delikatnych kroków i opadła na krzesło po drugiej stronie mebla, lekko jak duch. Dzieliło ich zaledwie kilkadziesiąt centymetrów. Czuła, że jej dłonie są mokre z nerwów, a opuszki palców obolałe po całodziennym manewrowaniu narzędziami.

Odchrząknęła, więc podniósł na nią wzrok; poruszył się wyłącznie oczami, wyglądając jakby zastygł w tej specyficznie swojej pozycji.

– Witaj w domu – mruknął, wracając do czytania. – Chcesz dziś coś zjeść na mieście? Albo pójść do opery?

Wygładziła materiał sukni, spuszczając wzrok; jej umysł od rana wędrował po niebezpiecznych obszarach.

– Myślałeś, żeby się ze mną ożenić? – zapytała cicho w odpowiedzi, wyraźnie wybijając go z aury zwyczajowego spokoju.

– Nie – rzucił krótko i poprawił okulary wyważenie-nerwowym ruchem; umiała rozpoznać, gdy się denerwował. – A chciałabyś tego?

W ciemności spowijającej jego mieszkanie widziała wirujące drobiny kurzu nadzwyczaj wyraźnie – podbijała je w górę każdym głośniejszym oddechem i gwałtowniejszym ruchem. Wielokrotnie próbowała doprowadzić przestrzeń do porządku, ale piętrzące się we wszystkich kątach książki zbierały pył mimo jej starań. W końcu polubiła specyficzny klimat tego miejsca – pasowało do samotnie mieszkającego w nim Kocha, który od zawsze sprawiał wrażenie, jakby był zardzewiały w wyjątkowo piękny i elegancki sposób, jak zabytkowy zegar albo inna skomplikowana maszyneria. Charakterystyczną śniedź wnosiły do jego domu i osoby drobnostki – skórzana, rozciągnięta od ciężkich tomiszcz torba, zawsze zwisająca wzdłuż lewej strony ciała; buty z długim czubem; przydymiony sygnet z ciepłego złota na chudym palcu; ciemnozielona kamizelka z guzikami obszytymi lśniącym welurem; hebanowe regały...

Spotykali się od ponad roku, a od dwóch tygodni Wera przestała całkowicie wracać do domu na noc. Żałobny letarg matki sprawiał, że i tak było jej wszystko jedno, a z krytyczną i konserwatywną babką wcale nie musiała się liczyć. Wprost przeciwnie – pośrednio zmusiła starą do zrozumienia burzącej naturalny porządek myśli, że wnuczka ma swoje życie. Tylko plotki wciąż, uparcie i złośliwie, nosiły się po korytarzach Uniwersytetu, ale po oficjalnej obronie tytułu nie musiała się już nimi przejmować. Nikt nie mógł jej nic zrobić.

– Pojawił się powód, przez który powinniśmy rozważyć małżeństwo – jej prawa dłoń odruchowo spoczęła na brzuchu; zauważyła, że w tym ruchu było coś pierwotnego i obcego, jakby ciało samo, bez jej świadomego udziału, zaczęło ochraniać ten obszar.

Zegar tykał, złośliwie uwypuklając niekomfortową, zimną ciszę i rozciągając ją do nieprawdopodobnych rozmiarów; Weronika miała wrażenie, że wszystko, łącznie z nimi, przybiera kształt bańki wypełnionej niewypowiedzianymi jeszcze emocjami, które zaraz pękną, pozostawiając ich rozerwanych. Przełknęła ślinę.

W końcu Konstantyn przerwał swój letarg, wyciągnął dłoń i położył na tej jej, ściskając tak mocno, że mimowolnie się skrzywiła; na razie na nią nie patrzył, wciąż był dziwnie zawieszony. Wera zastanowiła się, czy ta informacja mogłaby potencjalnie zniszczyć mu życie i pozycję.

– Zróbmy to – zdecydował w końcu; nie widziała na jego twarzy ani zmartwienia, ani radości. – Musimy to zrobić.

– Nie musisz się ze mną żenić, Koch – zaprotestowała nieco zbyt ofensywnie; nagle rozbolała ją klatka piersiowa. – Jestem wystarczająco majętna, żeby wychować je samodzielnie. – Odsunęła się nieznacznie, odwracając głowę w drugim kierunku.

– Kiedy ja cię kocham, Wera – Koch był zbity z tropu, od razu poznała, że nie zrozumiał jej reakcji. Spotkali się spojrzeniem.

Weron jak poczuła, jak jej serce się kurczy – nikt nigdy wcześniej nie powiedział, że ją kocha. Rozważyła przynajmniej pięć scenariuszy ich rozmowy. W żadnej nie spodziewała się...

Koch wstał gwałtownie, przewracając za sobą krzesło i zatrzaskując głośno książkę. Szybkim krokiem podszedł do okna i otworzył je, wpuszczając kujące, mroźne powietrze do wewnątrz. Zaczął krążyć po pokoju, kręcąc głową i co chwila podnosząc ręce tylko po to, żeby opuścić je z jakąś dziwną, irracjonalną ulgą.

– Nigdy na nic nie naciskałem bo nie chciałem cię niszczyć – wyjaśniał pospiesznie między jednym, a drugim krokiem. – Jesteś młoda i ambitna, masz całe życie i pęczek mężczyzn, z którymi można coś budować. Myślałem, że mam szczęście, że w ogóle na mnie spojrzałaś. Jestem stary i wszyscy wiedzą, że miałem trzy żony, a... – położył dłoń na czole i westchnął głośno, jakby z niedowierzaniem. Przez chwilę się śmiał.

Przyklęknął tuż przy niej i położył jej głowę na udach; prawie zniknęła w szerokim, pofałdowanym materiale sukni.

Ty miałeś szczęście? – zapytała retorycznie, odrzucając głowę do tyłu.

Czuła ulgę tak wielką, jak nigdy wcześniej; żałowała, że ojciec nie dożył tego dnia. Bała się tylko cały czas wypieranej myśli, że mimo rosnącej świadomości swojej sytuacji, wciąż nie potrafiła jakkolwiek utożsamić się z rosnącym w niej życiem. Niczego bardziej nie pragnęła niż urodzić i wychować je z Konstantynem, choć robiło jej się słabo na samą myśl o tym, że wewnątrz jej własnego ciała coś zaczyna istnieć, nabierać ludzkiej formy i... duszy. Samo wyobrażenie powiększającego się niemowlęcia złożonego w jej brzuchu jak w człekokształtnej, życiodajnej kołysce i połączonej z nią mięsną, dziwną żyłką, sprawiało, że po plecach przechodził jej zimny, obcy dreszcz.

Ale cały ten lęk pierwotny nie miał żadnego znaczenia wobec tego, jak mocno jaśniała w jej głowie wizja własnej przyszłości. Nie mogła się doczekać, żeby powiedzieć Ninie – zastanawiała się, jak zareaguje, wobec tego, że ona sama będzie zmuszona odsunąć się z życia towarzyskiego na co najmniej kilka miesięcy.

***

Chciałam tylko powiedzieć, że Konstantyna wyobrażam sobie jako rudego Madsa Mikkelsena.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top