Rozdział 7

Pościel była szorstka. Weronika obracała się z boku na bok, naciągając kołdrę na ramiona tylko po to, żeby po chwili zrzucić ją nerwowym, niemal spazmatycznym ruchem. Pokój spowijała ciemność, która wydawała się jej lepka, gęsta i złowroga. Wera wytężała wzrok, ale ledwo dostrzegała zarys mebli czy wyciągniętą przed nos dłoń.

Na zewnątrz huczał wiatr, trzęsąc głośno drewnianą okiennicą. Weronika wstała, boso przeszła parę długich kroków po zimnej, drewnianej podłodze i przywarła rękoma do szyby, ucinając tym samym jej nieznośne łopotanie. Omiotła wzrokiem podwórze.

Ostatni raz zasypiała w głuchej ciemności dziesięć lat temu, przebywając z matką na wymuszonym, traumatycznym wygnaniu i czekając na ojca, który miał załatwić sprawy i czym szybciej zabrać je do domu. Pomijając tę jednorazową, w znacznej części wypartą izolację, za oknami sypialni zawsze rozbłyskało jakieś światło. Nawet w ogrodach leśnej, letniskowej posiadłości rodziny Kadm co noc paliły się przestarzałe technologicznie lampy, gaszone o świcie przez starego gaśnika.

Gmach Centrali wyglądał na opuszczony; w żadnym oknie nie błyskała się choćby pojedyncza iskierka, nie stała lampa ani świeca. Weronika podejrzewała, że żołnierze spali i wstawali na gwizdek, choć wciąż nie była pewna, jak wygląda ich dokładny rozkład dnia.

Cała sytuacja była dla niej poniekąd abstrakcyjna; wciąż nie mogła uwierzyć, że uległa Ninie aż tak łatwo. Zaledwie kilka dni temu pokłóciły się o to, czy Erwin Smith jest czy nie jest godny zaufania, a dziś Weronika spała już we własnym, przydzielonym jej pokoju. Z jakiegoś powodu była pewna, że ulokują je razem w niedostępnej, prawie odłączonej części kompleksu; tak, jak ostatnio.

Tymczasem po porannym przyjeździe zostały odebrane przez dwóch mężczyzn, którzy zabrali każdą w inną stronę. Wera dostała małe, skromne pomieszczenie z niewielką szafą, stołkiem i zbitym z topornych, drapiących dech łóżkiem. Nie czuła się ani bezpiecznie ani komfortowo i z każdą mijającą w samotności chwilą była coraz bardziej pewna, że przyjeżdżając tutaj, popełniła błąd.

Po długiej i trudnej rozmowie z Niną wypracowały kompromis, zakładający racjonalny podział pracy: trzy dni w Centrali, cztery w gabinecie w kamienicy. Weronika bała się pierwszego zetknięcia z żołnierzami; smród krochmalu spowijający pościel potęgował w niej poczucie bycia nie na swoim miejscu. Nawet elementy jej garderoby wyglądały nieodpowiednio w prostej, zimnej szafie, która stała nieużywana chyba od wieków i miała wyłącznie cztery półki. Wera oczami wyobraźni już widziała, jak bezskutecznie próbuje przemówić do grupy naigrywających się z niej młodych, złośliwych, zaczepnych chłopaków. Chociaż Zwiadowcy od początku byli jednostką koedukacyjną, to czuła się na tyle zaniepokojona nowym otoczeniem, że przed snem zablokowała klamkę walizką postawioną na stołku.

Martwiło ją też to, że przez cały dzień prawie nikogo nie widziała; pod wieczór pojawił się chudy chłopak, który przyniósł jej paletę zapałek i wiadro pełne drewna, gdyby chciała na wieczór rozpalić w małym, żeliwnym piecyku. Poza tym nie słyszała nawet strzępków rozmów czy echa kroków. Zupełnie jakby Smith ulokował ją w opuszczonym, zapomnianym przez wszystkich skrzydle gmachu.

Po omacku sięgnęła rękami pod łóżko, gdzie wcześniej schowała niewielkie zapasy alkoholu „na wszelki wypadek". Wciąż nie wiedziała, czy jako osoba z zewnątrz jest zobowiązana przestrzegać tych samych zasad co żołnierze, czy też czuć się swobodnie. Erwin przestrzegł je wyłącznie przed spacerowaniem samopas; obiecał, że z rana Rohan Rottenberg pokaże im okolice.

Znalazła palcami niewielką butelkę o chudej szyjce, odkręciła ją i pociągnęła duży, słodki łyk.

Wiśniówka.

Wódka była ostra i aromatyczna; dostała ją parę dni wcześniej od sąsiadki w ramach podziękowania za trafną radę dotyczącą chorego żołądka krowy. Przez głowę przeszła jej ironiczna myśl, że przodkowie pałają dumą, patrząc z zaświatów na jej sukcesy w doczesnej, ziemskiej rzeczywistości.

Mój ojciec przewraca się w grobie.

Żałowała, że nie ma obok Niny, od której mogłaby wziąć awaryjnego papierosa i razem pośmiać z byle czego. Tęskniła za nią, choć zaledwie kilkanaście godzin wcześniej, w trakcie porannego pakowania, znosiła z zaciśniętymi ustami zbolałe pojękiwania wspólniczki, że znowu straciła na wadze i jest zdecydowanie za chuda na przyszłą generałową. Od ich poprzedniej dysputy Wera pierwsza nie poruszała tematu Erwina; doszła do wniosku, że kłócić się z Niną to jak mocować się z koniem, a dziedziczka fortuny Blaumów i tak nie zmądrzeje na wskutek jej pompatycznych, podszytych indywidualnym tragizmem, momentami wręcz fatalistycznych rad. Wiedziała, że musi przestać czuć się za nią odpowiedzialna, choć niektóre schematy myślenia Niny dosłownie zwalały ją z nóg swoją infantylnością, a być może nawet i głupotą. Mimo to Wera musiała w końcu przyjąć do wiadomości, że obie są dorosłe.

Doskonale pamiętała, jak jeszcze niedawno siedziały w zapakowanym po sufit powozie, ostatecznie wyjeżdżając ze stolicy. Weronika z nerwów skubała skórki paznokci aż do krwi, co chwila wyglądała przez okno żeby spojrzeć ten ostatni raz, a kiedy brama Siny zamknęła się za nimi, to odniosła wrażenie, że pęka jej serce. Tymczasem Nina siedziała zupełnie niewzruszona, nie patrząc ani przez sekundę na mijane krajobrazy. W jej oczach tliła się powaga i jakaś forma pogodzenia z losem; Wera miała wrażenie, że w trakcie podróży jej przyjaciółka postarzała się o kilkanaście lat.

W tamtym momencie zrozumiała, że dotychczasowy podział ról i matkowanie Ninie również zostawiają za sobą. Pięć lat ich wspólnej podróży po wysokich salach Uniwersytetu Medycznego i krętych uliczkach stolicy poprzetykanych miejscami zarezerwowanymi dla artystów i bohemy, nieodwracalnie dotarło do końca.

***

Za horyzontem zbudowanym z nierównych, miejscami szpiczastych, jakby kalekich koron drzew, zaczął przebijać czerwony świt. Nina nie spała przez całą noc. Zaciągnęła głębokiego bucha szóstego już papierosa, po czym zgasiła go, rozcierając pozostałość o zewnętrzną część obdrapanej ściany. Łokcie bolały ją od podpierania się na zimnym, kamiennym parapecie - siedziała w oknie od ponad godziny i obserwowała plac, czując nienaturalny spokój, zmieszany z dziwnym, obcym wyczekiwaniem. Błądziła wzrokiem po ledwo oświetlonych łuną nadchodzącego poranka dachach budynku i słabo widocznych oknach; zastanawiała się, czy Wera śpi, a jeśli tak, to w którym pomieszczeniu.

Wyprostowała się i przymknęła okno, czując, że mocno przemarzła. Podeszła do leżącej na podłodze, otwartej, wciąż nierozpakowanej walizki, klęknęła przy niej i zaczęła szukać ciepłych pończoch. Przewracała dłońmi materiały przez dłuższą chwilę, wspominając, jak kilka lat temu praktycznie oszalała na wieść o najnowszym hicie mody - nylonach. Teraz miała wrażenie, że są nie tylko brzydkie, ale też zimne i niepraktyczne.

Przerwało jej ciche pukanie. Uniosła głowę, czując napływ ulgi; wiedziała, że to Weronika ją znalazła, zapewne nie mogąc wytrzymać sama. Jej przyjaciółka zupełnie traciła pewność siebie w tej wojskowej rzeczywistości; Nina umiała to poznać po spojrzeniach, mimice, nawet po tym, z jaką starannością Wera dobierała stroje. Ona sama czuła się tu świeżo i dobrze – w przeciwieństwie do Weroniki nie lubiła świata intryg i zawoalowanych przepychanek słownych. Przerażały ją konfrontacje z „towarzystwem", w trakcie których Wera poruszała się zwinnie jak żmija, lawirując między aluzjami, relacjami, informacjami...

Wstała, otrzepała koszulę i otworzyła drzwi z impetem.

- Chciałem z tobą porozmawiać – stwierdził Erwin konspiracyjnie, patrząc na nią z powagą. Bez pytania wszedł do pokoju i pospiesznie zamknął za sobą drzwi.

Nina cofnęła się asekuracyjnie; z zaskoku zwiotczały jej mięśnie rąk, upuściła papierosa. Całe pomieszczenie pachniało dymem, mimo tego, że paliła w oknie.

- A co, dostanę reprymendę bo nie można tu palić? – zapytała ironicznie, uciekając od tematu rozmowy.

Miała mokre dłonie. I nie umiała wyjaśnić - nawet samej sobie - dlaczego jest aż tak nerwowa. Faktycznie Smith różnił się od jej poprzednich przygód – maksymalnie dwudziestopięcioletnich artystów z bogatych domów – ale nie na tyle, żeby się go obawiać.

Chciała zapytać, co do cholery robi i o czym ma zamiar z nią rozmawiać, ale zabrakło jej odwagi. Odchrząknęła i spojrzała na niego wyczekująco, mnąc rękawy swojej koszuli nocnej. Po ich ostatnim spotkaniu z góry założyła, że jakikolwiek temat między nimi jest ostatecznie skończony; poza tym Weronika dostawała szału na samo wspomnienie o tym mężczyźnie.

Erwin oparł się o drzwi. Też wyglądał, jakby nie był pewien, co właściwie ma zamiar powiedzieć.

- Ostatnio wróciłem ze stolicy... – zaczął, zachowując przy tym sztywną, nieludzką postawę. – Albo może inaczej. Jakiś czas temu wydałem przepustkę oficerowi o nazwisku Ajger. Na ślub siostry. Teraz w Mitras dowiedziałem się, że wychodzi za twojego brata, Edgara Blaum.

Nina poczuła, jak sztywnieją jej wszystkie mięśnie – od palców u nóg, po podstawę żuchwy. Miała wrażenie, że coś miażdży jej klatkę piersiową; przywarła plecami do zimnej ściany, biorąc głęboki oddech. Od natłoku emocji na moment pociemniało jej przed oczami; schowała twarz w dłoniach, czując, jak jej ciało osnuwa się po chłodnym murze.

- Uznałem, że powinnaś to wiedzieć – kontynuował Erwin niezręcznie, uciekając wzrokiem od jej postaci.

- Dziękuję – odparła cicho, brzmiąc (ku własnemu zdziwieniu) dość spokojnie. Przysiadła na parapecie i milczała przez chwilę, uspokajając oddech. – Czyli wiesz o tym, co zaszło w Mitras – stwierdziła zrezygnowana, sięgając trzęsącą się dłonią po papierosa.

Z jakiegoś powodu była pewna, że to okropne przyjęcie nie dogoni jej w martwym, zimnym i obskurnym gmachu Centrali. Niestety świat wewnątrz murów był chyba za mały, żeby zapomnieć o jej „wielkiej hańbie"; nagle stało się dla niej jasne, że nigdy nie ucieknie przed wydarzeniami z przyjęcia urodzinowego.

- Niezupełnie – wyjaśnił Erwin obronnie. – Wiem tylko, że doszło do jakiejś awantury, bez szczegółów. Raczej nie interesują mnie... tego typu doniesienia.

Nina zastanawiała się, czy generał kłamie, a jeśli tak – po co miałby to robić. Przespacerowała się po pokoju z odpalonym skrętem w ręku. Z każdym zaciągnięciem czuła się coraz lżejsza i bardziej oderwana od własnego ciała, które nagle zaczęło wydawać się nieznośne i obce. Ciężkość myśli o Edgarze zmuszonym do poślubienia Jony Ajger w ramach przeprosin za zachowanie swojej nieprzyzwoitej siostry objawiła się nagłym, tępym bólem w klatce piersiowej. Wiedziała, że zraniła, a być może poniekąd zniszczyła ojca, ale nigdy nie chciała, by ten incydent wpłynął też na brata.

Chyba nie mam już rodziny.

- Mimo to doskonale wiesz, że sprawa jest na tyle poważna, że nie zaproszono mnie na wesele własnego brata – skontrowała racjonalnie, urealniając niewypowiedzianą podejrzliwość. – Wiesz, że mnie pominęli. - Głos jej się załamał, więc zasłoniła usta dłonią.

Erwin podszedł do niej i bez wahania wyciągnął ręce, troskliwie poprawiając wełniane bolerko, które zjechało z jej ramion i zatrzymało się na ugiętych łokciach. Cofnęła się o krok.

- Co robisz? – zapytała zdezorientowana, odruchowo zaciągając materiał i zasłaniając tym samym dekolt koszuli nocnej. Nie chciała, żeby patrzył na nią w ten sposób akurat teraz.

- Wybacz – Erwin cofnął się i uniósł obie dłonie w obronnym geście. Wyglądał jakby się przejął. – Nie sądziłem, że to już zamknięta sprawa.

Nina poczuła się zirytowana; fuknęła jak naburmuszone zwierzę, odwracając się do niego tyłem. Czy ten człowiek nie miał żadnej przyzwoitości? Właśnie przekazał jej okropną, bolesną i upokarzającą wiadomość, a teraz chciał... no właśnie: czego? Liczył, że odreaguje stres, zrzucając przed nim sukienkę? Myślał, że zmiękczy ją, żeby umilić sobie wieczór?

- Jakie to? – zapytała twardo i wzięła kolejnego bucha. – Nigdy nie było żadnego „to".

Milczeli przez dłuższą chwilę; Nina zaciągnęła się zachłannie jeszcze kilka razy, w końcu docierając do słabej jakości filtra. Zgasiła niedopałek na kamiennej płycie parapetu i uniosła wzrok. Spojrzeli sobie z Erwinem prosto w oczy.

Nagle zachciało jej się płakać, choć nie wiedziała, dlaczego. Może jednak na coś liczyła z jego strony, kiedy przyszły z Weroniką na negocjacje? Może żywiła urazę, że pozostał wobec niej zimny, wręcz obcy, choć potem sama wychwalała tę postawę, twierdząc, że zachował się profesjonalnie?

W głowie miała chaos; wszystko jej się mieszało. Przygryzła wargę prawie do krwi na myśl o obrzydliwym, fałszywie radosnym weselu Edgara, które ją ostentacyjnie ominie. I o Klausie Blaum, jej pieprzonym ojcu, ściskającym dumnie dłoń staremu Ajgerowi, tak podobnemu do swoich synów. Gorycz, tęsknota, żal i gniew gorały w niej wściekłą czerwienią i sama już nie potrafiła odróżnić, co było czym.

Nigdy nie umiała nazywać uczuć; w ogóle za bardzo ich nie lubiła. Pociągały ją emocje – najlepiej przyjemne i nagłe, szybkie, sensacyjne i intensywne. Nic, nad czym można by potem debatować samemu ze sobą w bezsenną noc. Tym samym denerwowało ją to, jak strasznie przeszkadzał jej w tym momencie widok lekko udręczonej twarzy Erwina.

- Chcesz zobaczyć, co to jest skandal? – zapytał nagle Smith, dla odmiany wyglądając na rozeźlonego. Podszedł do niej, objął gwałtownie zza pleców i odwrócił w kierunku lustra, które rano ustawiła w kącie. Odbijali się w nim od pasa, wyglądając niemal portretowo.

Przeszło jej przez myśl, że są do siebie bardzo podobni – oboje wysocy, niebieskoocy, o jasnych włosach i poważnych rysach twarzy.

- To jest skandal – wyjaśnił Erwin, wskazując podbródkiem na ich odbicie.

Nina naprawdę nie chciała przyznawać sama przed sobą, jak bardzo była samotna. Nie brakowało jej wyłącznie zabaw i adoracji; tęskniła za rodziną, za kimś, kto się o nią martwi, nawet za swoim nadgorliwym, konserwatywnym bratem, który najwidoczniej spisał ją na straty.

Powinna cieszyć się z poczucia niezależności i wolności, tymczasem rozdzierał ją fakt, że nie doceniła swoich bliskich i straciła ich prawdopodobnie na zawsze. Podejrzewała, że kiedyś rodzice wrócą do regularnego kontaktu z nią, rodzeństwo pewnie też, ale zarazem wiedziała, że nigdy nie będzie tak, jak dawniej. Nie usiądą razem do stołu, każdy na swoim miejscu, emanując absurdalnie dumnym poczuciem familijnej jedności, które tak bardzo jej całe życie przeszkadzało. A ojciec już nie powie z powagą, że musi rozejrzeć się za dobrą partią, równocześnie zapewniając, żeby niczym się nie martwiła, bo „Klaus Blaum przy aranżacji małżeństw nigdy się nie pomylił".

Na skutek tych wszystkich myśli coś w niej niespodziewanie pękło; zauważyła w lustrze, że łzy spływają po jej twarzy, tworząc lśniące dróżki wzdłuż szczupłych policzków i wąskiej linii nosa. Nie szlochała, nie trzęsła się i nie histeryzowała; zgorzkniale zauważyła, że nawet ryczeć umie z godnością.

Erwin nie skomentował zmiany jej nastroju ani słowem. Po prostu stali razem, chłonąc swoje ciepło w surowym, zimnym pokoju.

- Gdzie jest Weronika? – spytała Nina głucho, nie poruszając się ani o centymetr.

- Rohan ci jutro pokaże – odparł wymijająco Erwin. – Nie miałem możliwości, żeby umieścić ją bliżej ciebie. Mam nadzieję, że jakoś przetrwacie te trzy dni.

- To moja przyjaciółka, a nie narośl – odgryzła się sarkastycznie, czując, jak stabilizuje się jej oddech i rozszalałe dotąd tętno. – Pytam bo zastanawiam się nad tym, czy nie upchnąłeś mnie tutaj, żeby mieć rozrywkę na wyciągnięcie ręki.

- Czy ona wie? – Erwin zignorował jej złośliwość, wciąż ją obejmując; skóra jego rąk pachniała ziołami.

- Nie – skłamała Nina gładko, przymykając szczypiące oczy. Dawno nie płakała. – Nie dzielę się takimi szczegółami z innymi. Poza tym, jak wspomniałeś, to skandaliczne powiązanie.

Czekała na aluzję, że w istocie powinna zachować ich relację w tajemnicy, jednak Smith milczał. Wzięła głęboki wdech i wyślizgnęła się z jego objęcia, stając obok.

- Nie mów Weronice, że wiesz o Ajgerach – poprosiła cicho, dla odmiany przez chwilę nie ukrywając własnego rozbicia. – Myślę, że obie próbujemy znaleźć tu azyl przed tą sprawą, więc nie burz tej fasady, dobrze?

Erwin kiwnął głową z widocznym zrozumieniem. Nina wyprostowała się i niezręcznie poklepała go po przedramieniu. Nie wiedziała, jak powinna się zachowywać – nigdy wcześniej nie pozwoliła, żeby ktoś grzebał w jej sprawach rodzinnych albo pocieszał ją jak w tanim romansie. Dla własnego spokoju ducha uznała, że nie będzie rozckliwiać się nad upokarzającym momentem słabości. Stało się, trudna wiadomość, trudny okres, przecież nie będzie więcej odstawiała takich cyrków. A Smith na pewno widział więcej dramatów niż jedna, płacząca przez chwilę dziewczyna. O.

- A jeśli chodzi o to... Jak dla mnie możemy podtrzymać ten układ – stwierdziła zimno, wręcz biznesowo, przysiadając na łóżku. – Tylko darujmy sobie te wszystkie cacanki w słowa wsparcia i inne takie... rzeczy. Przecież oboje wiemy, o co tak naprawdę chodzi.

Chciało jej się śmiać – przecież nie miała pojęcia, o co tak naprawdę chodzi ani jak znalazła się w tej sytuacji. Nie chciała przyznawać sama przed sobą, że czuła smutek na samą myśl o potencjalnym przepędzeniu Erwina.

- Jeśli chcesz – przytaknął Smith, siadając obok niej spokojnie. Patrzyli na siebie w ciszy przez chwilę.

Zupełnie niespodziewanie Nina znów poczuła, że jest sobą, a jej ciało i duszą płoną chęcią doznań i przyjemności. Roześmiała się z ulgą, trzęsąc głową na obie strony i odrywając tym samym przyklejone do mokrej twarzy włosy.

- Chcę, chcę – powtórzyła cierpko, wierzchem dłoni ocierając oczy i podbródek.

Złapała go za koszulę obiema rękami i pociągnęła na siebie z pewnością i lekkością; stres ulatniał się z jej trzewi, robiąc miejsce euforycznym spazmom.

- Jebać to – pomyślała z mocą, kiedy jej ciało rozluźniało się w ten najlepszy sposób, a widmo ostatniej rozmowy z Weroniką rozmywało się i znikało w oddali. – Jebać Edgara, jebać Mitras, jebać Weronikę, jebać wszystkich. Co się niby może stać?

***

Atmosfera była podła.

- To oczekiwanie mnie zabije – stwierdził Rohan dramatycznie.

Od kilku minut tarł z maniakalnym uporem szkiełka okularów chudymi, drżącymi palcami. Levi naprawdę nie chciał go krytycznie oceniać; sam słynął z nerwicowych zachowań i pedantyzmu. Mimo to irytowała go wizerunkowa drobiazgowość Rottenberga – odbierał ją jako pewną formę pretensjonalnej zniewieściałości, na którą nie powinno być miejsca w wojsku.

Siedzieli w pustej kuchni, oglądając blady świt i pijąc zarekwirowany młodziakom bimber. Zaledwie kilka miesięcy temu ktoś przywiózł go z przepustki i nierozmyślnie schował we własnej pościeli. Korpus był jeszcze wtedy pokryty kurzem, zardzewiały, prawie-umierający; dotarli z innymi zwiadowcami do etapu, w którym największy kłopot stanowiły nieregulaminowe wycieczki do kochanek, wewnętrzne bójki i poukrywane po kątach samogony. Nikt nie myślał na poważnie ani o tytanach, ani o murach. W niczyjej sypialni nie spał też spokojnie chłopiec-potwór, zdolny pozabijać ich wszystkich.

- Najgorszy jest moment przejściowy – Levi przytaknął chirurgowi dla świętego spokoju. – I tak ciesz się, że masz miękkie lądowanie i bezpieczną posadkę.

- Ranisz mnie, kapitanie – naburmuszył się Roh, dolewając sobie alkoholu.

Kilka minut wcześniej rozpuścił włosy, które nieestetycznie szorowały po deskach stołu, za każdym razem, gdy Rohan się nad nim nachylał. Levi krzywił się z niesmakiem na ten widok; kudły Rottenberga stanowiły dla niego synonim nieporządku, nawet mimo gładkości.

– Kiedyś byłem także naukowcem, a nie tylko generalskim medykiem. Może nie mieści ci się to w głowie, ale wolałabym siedzieć tam z nimi, w tej słodkiej, zabójczej niepewności.

Mówił o 104., ulokowanej na jakimś zadupiu w celach obserwacyjnych. Levi był zdania, że cała operacja była idiotyczna – przecież wszyscy ludzie z mocą tytanów nie mogli się wcisnąć do jednej jednostki. On sam wiedział tylko tyle, że marnują czas i dręczą Erena, dla którego (chyba?) koledzy z oddziału byli wyidealizowanymi przyjaciółmi, a być może nawet zamiennikiem utraconej rodziny.

- Jak chciałeś być naukowcem to trzeba było dołączyć do pionu naukowego – skwitował zimno, wzruszając przy tym ramionami.

- Akurat Erwin by mnie puścił – zaśmiał się gorzko Roh, wyglądając na odprężonego własnym tematem. – Jestem światowej klasy specjalistą od grzebania w ludzkich bebechach. Nie ma szans na zmianę kariery.

Levi nie wiedział, ile Rottenberg ma lat, więc nie mógł ocenić czy wyglądał na starszego czy młodszego, niż był w rzeczywistości. Mimo tego samo patrzenie na niego powodowało pewien dysonans.

- Przyprowadzisz swojego chłopaka na zajęcia? – zapytał nagle poważnie. – Nie powinieneś trzymać go zamkniętego jak psa w budzie.

Levi prychnął - ostatnio nic nie wzmagało w nim poczucia absurdu tak bardzo, jak fakt, że Smith zorganizować w Centrali szkółkę medyczną akurat teraz. On sam miał przez to wrażenie, że cały korpus to jedno wielkie urojenie, polegające na udawaniu przed górą, że wiedzą, co robią. Czekali na kolejny przełom; prawdę mówiąc, mury mogły upaść z dnia na dzień, szczególnie, jeśli kolos wciąż przebywał w ich obrębie. Levi był absolutnie przekonany, że muszą zbroić się i przygotowywać jak nigdy dotąd. Za to Erwin snuł swoje pajęczyny złożone z relacji, zależności i dziwnych, pozornie nieracjonalnych decyzji znacznie intensywniej, niż kiedykolwiek.

- To nie jest mu potrzebne – zawyrokował, odkładając kubek z głośnym trzaskiem. – Jego rany leczą się same.

- Wcześniej czy później będzie częścią jakiegoś zespołu – zaoponował Roh trafnie; wyjątkowo w jego tonie nie było ani krzty zgryźliwości. – Powinien wiedzieć, co robić z ludźmi, których rany nie goją się same.

Milczeli przez krótką chwilę.

- Chyba masz rację – przyznał niechętnie Levi, dystansując się tym samym od własnych myśli. – Kiedyś w końcu zwrócimy mu normalność.

- Tak. O ile tu w ogóle można mówić o normalności.

Rohan nałożył okulary wyważonym, niemal teatralnym ruchem i podniósł wzrok na Leviego. Przez chwilę patrzeli sobie prosto w oczy, siedząc wyprostowani jak na apelu po przeciwnych stronach stołu. Rottenberg odwrócił wzrok pierwszy, uśmiechając się sam do siebie.

- Wiem, że to wszystko cię denerwuje, ale spróbuj poszukać pozytywów bo inaczej po prostu się zajedziesz – zaczął delikatnie, przymykając oczy; brzmiało to dość szczerze. – Przynajmniej popatrzymy sobie na kobiety. Ja bardzo za tym tęsknię.

- Mało masz tu kobiet? – Levi uniósł brew z zażenowaniem.

Z Rottenbergiem zawsze było tak samo: ilekroć mówił coś, co pozwalało kapitanowi wytworzyć choć drobną cząstkę sympatii, to po chwili rujnował klimat zupełnie idiotycznym stwierdzeniem albo założeniem.

- To nie są kobiety – odparł Rohan z lekkością i niedowierzaniem naraz, zupełnie, jakby to co właśnie powiedział było powszechnie znaną prawdą. – To skoszarowane, maskulinizowane od lat dziewczęta. Zresztą, widzisz, żeby w korpusie kwitł jakiś romans? – zapytał retorycznie, unosząc pretensjonalnie brwi. – A ja powinienem znaleźć sobie żonę chociażby ze względu na nazwisko. I majątek.

Zaczyna się. Chociaż i tak wytrzymał bez paplania o swoim nazwisku prawi półtora godziny.

Levi traktował alergiczne temat rodowodów i nazwisk zapewne dlatego, że jego pochodzenie stanowiło źródło plotek, oburzenia i toksycznego zachwytu naraz. Definitywnie zahamowało też całą jego wojskową karierę i wyznaczyło jej ostatni, nieprzekraczalny szczebel; pusta rubryka wyeksponowała szklany sufit.

Pewnie dlatego skrycie nie znosił Roha z tym jego wyjątkowym dziedzictwem i stopniem – Korpus Zwiadowczy w teorii miał być miejscem, gdzie wszyscy zaczynają „na czysto" i nikt nikomu nie zagląda do papierów. Ani – tym bardziej – nie przechwala się szlacheckim pochodzeniem, majątkiem i posiadłością za Siną czekającą na upragnione „lepsze czasy".

Z dwóch jaśniepańskich oficerów, których mieli w Centrali, Levi zdecydowanie wolał Hansa Ajgera. Znajdował się znacznie niżej w hierarchii niż Rohan, więc na co dzień pracował odsunięty od Smitha oraz – co za tym idzie – również Leviego. Mimo tego, od pierwszego dnia w szeregach wytworzyła się między nimi niema nić porozumienia i sympatii.

W przypadku Hansa od razu było wiadomo, że po prostu uciekł do wojska od swojej rodziny. Mimo pochodzenia nie czuł się lepszy od innych – od zawsze był pokorny, skupiony na celu i przede wszystkim skuteczny. Rottenberg za to stanowił nierozwikłaną zagadkę – Levi podejrzewał, że nikt, łącznie ze Smithem, nie znał jego prawdziwych motywacji. Pewnego dnia po prostu pojawił się wśród nich, wypełniając zapotrzebowanie na lekarza „z prawdziwego zdarzenia".

Rohan wstał, odsuwając krzesło z głośnym skrzypieniem. Przeciągnął się sennie, przeczesał włosy długimi, chudymi palcami i uśmiechnął się do Leviego nienaturalnie, zagadkowo. Podszedł wolnym krokiem i położył mu dłoń na ramieniu; chyba chciał uczynić ten gest pozornie ciepłym i przyjaznym.

- Nie bądź taki wiecznie spięty bo zwariujesz – mruknął z pewnością mędrca. – Dzięki za bimber.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top