rozkwit
ff z lalki, który jest trochę po sezonie, jak cała ta strona
ale wpadłam na niego ostatnio w notatkach i pomyślałam, gdy go czytałam, że kiedyś pisałam dobrze, więc w imię odprawienia pogrzebu moim umiejętnościom literackim, przywracam jedno ze swoich największych dzieł (poważnie, jedno z największych, zaraz po tym ff z durarary, ale myślę, że na tamto arcydzieło nikt nie jest gotowy, nawet ja)
Rzecki spojrzał na Mraczewskiego, który siedział za kontuarem, sprawdzając coś na telefonie i zmarszczył brwi. Nakrzyczał by na niego, gdyby nie był tak zabiegany, ponieważ ten młody człowiek naprawdę nie robił w tym sklepie nic pożytecznego. Jedyne co umiał robić to uwodzić klientki, denerwując przy tym ich mężów. Kompletnie niepotrzebny i niepożądany typ pracownika, ale Staś był zbyt łaskawy, aby po prostu go zwolnić. Tak mówił Zięba. Ale Rzecki musiał przyznać, że pomimo swojej nachalności, czasami wręcz chamstwa, Mraczewski był uwielbiany przez większość klientów za swoje wygadanie i ładną buzię, która częściej jednak wyciągała go z kłopotów niż w nie wpędzała.
Niechętnie przyznawał, że być może, raczej na pewno, Mraczewski był duszą tego sklepu. Lawirował pośród kwiatów, znał symbol każdego z nich, umiał wiązać bukiety i zdawał się znać potrzeby klientów, jak nikt inny. Czasami lepiej niż oni sami.
Pracownik był to w pewnym nieoceniony i nadrabiał swoim żywym charakterem, dystans i oziębłość, jaką napawali sklep Zięba i Klejn. Zwłaszcza ten ostatni, który twarz miał zawsze, jakby cierpiał na jakąś śmiertelną chorobę, jego mętne oczy patrzyły na klientów z niewypowiedzianym bólem. Rzecki zapytał go raz czy wszystko z nim w porządku, Klejn posłał mu zdziwione spojrzenie i skrzywił się trochę, więc nie pytał już nigdy potem. Częściowo dlatego, że ekspresja ta byłą jeszcze bardziej przerażająca niż jego neutralna twarz, a częściowo dlatego, że najwyraźniej nic mu nie było. Tak po prostu wyglądał. Mraczewski wyrażał mu swoje współczucie, za każdym razem, kiedy wyszedł z zaplecza z gotowym dla klientów bukietem.
Tego dnia zrobił to, kiedy Klejn wszedł do sklepu i zawiesił płaszcz, odwracając się w stronę swoich współpracowników i wyglądając, jak sama śmierć.
-Jesteś pewien, że nie umierasz Klejn? Wyglądasz dziś wyjątkowo, jak trup.
Klejn nie odpowiedział, ponieważ wyglądał tego dnia wyjątkowo, jak człowiek nieżywy. Ciemna, fioletowo-czerwona skóra otaczała jego oczy, jakby były podbite i krzywił się, kiedy mrugał, tak jakby sam fakt, że oddycha i porusza powiekami wysysały z niego całą energię życiową.
-Mówiłem ci, żebyś nie szedł z nimi wczoraj do tego klubu, nie mówiłem? - zagadnął Lisiecki i poklepał go po plecach, co prawie zwaliłoby go z nóg, gdyby Zięba nie podtrzymał go za ramię z drugiej strony - Wybacz.
-Ale poszedłem - wymamrotał Klejn i spróbował strzepnąć, nadal podtrzymującą go rękę Zięby ze swojego ramienia - I nie żałuję.
-Gratuluje - powiedział z uśmiechem Zięba i odszedł od niego, aby stanąć za kontuarem - Słyszeliście gościa, on nie żałuje. Pewnie będzie żałował jeszcze mniej, kiedy szef wyrzuci go z pracy. No Klejn? Wtedy to będziesz mógł sobie wsadzić swoje „nie żałuje" wiesz gdzie.
Klejn wyglądał, jakby chciał coś jeszcze powiedzieć, ale ostatecznie zamknął usta, odwrócił się i poszedł z powrotem na zaplecze.
Mraczewski pokręcił głową z niedowierzającym uśmiechem.
-On naprawdę zachowuje się, jakby chciał, aby Wokulski go wylał.
-Po prostu korzysta ze swojego studenckiego życia - wzruszył ramionami Lisiecki - On przynajmniej studiuje, nie to co ty Mraczewski.
Mraczewski wywrócił oczyma.
-Nie potrzebuję studiów, jeżeli ożenię się z bogatą panną.
-Co za żigolak. I taki ktoś pracuje w naszym sklepie?
Mraczewski wybuchł śmiechem, jakby to był żart. I wyglądał na trochę zadowolonego z siebie. Ale znowu, kiedy on tak właściwie wyglądał inaczej?
Rzecki ułożył bukiet niebieskich róż na wystawie i zawiesił kilka przeźroczystych, ale mieniących się kolorami w świetle słońca, baniek u sufitu. Dodał jeszcze parę dekoracji i wyraźnie dumny ze swojej roboty, odwrócił się w stronę młodych pracowników, z których trzej wiedzieli czym mają się zająć, a Mraczewski nadal siedział niezainteresowany pracą w kącie i uśmiechał się do ekranu swojego nie najnowszego modelu telefonu.
-Mraczewski - powiedział, a kiedy chłopak popatrzył na niego, postanowił go obdarzyć surowym spojrzeniem - Jeżeli nie zaczniesz pracować, to ty zostaniesz dzisiaj zwolniony, żaden Klejn. Więc zajmij się podlewaniem albo siedź tutaj i czekaj, aż ktoś straci do ciebie cierpliwość.
-Ależ tak jest, panie Rzecki, właśnie miałem iść to zrobić.
Mraczewski wziął konewkę i udał się na zaplecze do oranżerii, gdzie rosły niektóre z ich kwiatów. Rzecki poszedł za nim i spojrzał na Klejna, który przygotowywał starannie swoje stanowisko, może poruszał się tylko trochę wolniej niż zwykle.
-Nie wiem co robiłeś w nocy. Nie chcę wiedzieć, ale dla własnego dobra nie ruszaj się stąd dzisiaj, nie wyglądasz zbyt dobrze, jeżeli klienci cię takim zobaczą to... Po prostu lepiej, żeby nie widzieli.
Klejn pokiwał głową.
-Taki miałem plan i tak rzadko stąd wychodzę.
-Wiem, dobrze, chciałem się tylko upewnić.
Na ogół Mraczewski i Lisiecki zajmowali się klientami, kiedy Zięba i Klejn wykonywali pracę na zapleczu. Zięba przygotowywał też dostawy kwiatów, które zamówiono na specjalne uroczystości.
Sklep prosperował naprawdę dobrze pod nieobecność Stasia i wydawało się, że wcale na niego nie czeka. Wszystkie sprawy mogły być rozwiązane bez niego. Rzecki wiedział, jak prowadzić księgi, uzupełniał inwentarz sklepu i za jego sprawą kwiaciarnia prosperowała tak naprawdę, jak wtedy, kiedy Wokulski był w mieście. Rzecki zastanawiał się czy to dobrze czy źle. Wokulski wydawał się mu niezastąpiony, a jednak nic nie zmieniło się kiedy wyjechał. Nic, a nic. Tak jakby miasto zwyczajnie nie zauważyło jego nieobecności. Rzeckiemu trudno było się z tym pogodzić, część jego osoby chciała wręcz, aby coś poszło nie tak, aby mógł pomyśleć „No, to dlatego, że Stasia nie ma z nami", ale nic z tych rzeczy. Interesy szły tak dobrze, jak zawsze, a wieści o Stasiu, jak nie było tak nie ma. Rzecki zastanawiał się czy to może oznaczać, że coś się stało, ale Staś był taki. Zapominał o sobie pisać, a Rzecki nie miał bladego pojęcia, gdzie wysyłać napisane przez siebie listy, ponieważ Staś nigdy tak naprawdę nie wyjawił mu szczegółów co do tego, gdzie się udaje.
Stos listów rósł na jego biurku, z dnia na dzień. Rzecki zastanawiał się czy powinien napisać do Suzina, który być może by coś wiedział, ale zdał sobie sprawę, że Suzin był równie nieosiągalny, jak sam Wokulski.
Nie pozostawało nic, tylko cierpliwie czekać. Rzecki był cierpliwy. Umiał czekać.
Siedział w biurze wraz z komputerem i zajmował się uzupełnianiem ksiąg. Kiedy skończył, zaczął wybijać palcami rytm o blat biurka i z pewnym, trochę przerażającym niepokojem i bałaganem w jaki zamieniły się jego myśli, czekał. Czekał aż duża wskazówka zegara przeniesie się na godzinę dwunastą, a on wreszcie będzie mógł wyjść i powiedzieć Lisieckiemu, aby otworzył sklep.
Może wyjdzie, aby upewnić się, że wszystko jest już gotowe. Może powinien zobaczyć czy Mraczewski rzeczywiście podlewa kwiaty w oranżerii. Ale przecież wiedział, że tego nie robi, to był Mraczewski. Pewnie Zięba już dawno go wyręczył.
Przeszedł się po sklepie, Lisiecki i Mraczewski siedzieli za kontuarem, czekając na otwarcie. Klejn nadal zajmował się zwijaniem czerwonej wstążki, jego palce pracowały w zwolnionym tępie. Zięba chodził po oranżerii bez celu i rozmawiał już z klientem przez telefon. Dostawa białych lilii i róż na wesele. Za tydzień. Rzecki nie musiał stać i słuchać, Zięba był kompetentny, zresztą wszyscy już i tak wiedzieli, że wczesnym rankiem w sobotę mają zająć się ozdabianiem sali recepcyjnej i uwinąć się przed południem, kiedy to z kaplicy przybędą pan i panna młoda, aby zacząć świętować swój nowy małżeński stan.
Rzecki lubił wesela, uczestniczył w wielu za czasów swojej młodości. Najpierw żenili się obaj Minclowie, ich wesela pamiętał bardzo dobrze. Franca było sztywne, stereotypowo niemieckie i ciche, a to Jana było całkowitym przeciwieństwem wesela jego brata. Wyprawił je niedługo po tym, jak wyciągnął Rzeckiego z więzienia. Jego szczęście i życiowa radość, poprawiły apatyczny stan umysłu Rzeckiego w tamtym czasie. Zatrudnił się w jego sklepie i pracował, dopóki Jan nie zmarł, a nawet jeszcze długo po jego śmierci. Znowu byłby pogrążył się w tym okropnym stanie, który czasami łapał go zimą, ale Jana zastąpił młody Stanisław Wokulski. Rzecki ponownie miał przyjaciela. O wiele młodszego, to prawda, ale było pomiędzy nimi zrozumienie, którego nie czuł z nikim od swojego powrotu z Węgier. Wokulski był smutnym młodzieńcem, za pewne był też smutnym dzieckiem i Rzecki tak naprawdę zastanawiał się czy Staś był kiedyś w swoim życiu naprawdę szczęśliwy.
Podejrzewał, że nie, dlatego na swoją własną intuicję, spróbował mu to szczęście odnaleźć. Ponieważ młody Stanisław potrzebował pomocy, jak żaden inny człowiek, którego spotkał. Rzecki wolał nie myśleć, co stałoby się z Wokulskim, gdyby ktoś mu nie pomógł. Gdyby nikogo z nim nie było, kiedy porzucał studia. Jakby to było, gdyby nie miał do kogo wrócić po wojsku i wojnie w nieistniejącej już Jugosławii.
Wokulski miał trudności z odnalezieniem sobie samemu miejsca. Z oczami zawsze skierowanymi ku górze, nie miał pojęcia gdzie tak naprawdę stąpa.
Zięba zmienił ton, Rzecki zamrugał parę razy oczyma, wyrywając się z letargu w jaki wpadły jego myśli i usłyszał szorstkie i złośliwe słowa, jakie Zięba kierował teraz w stronę telefonu.
-Szlangowski, lepiej staw się tu w tej chwili, ponieważ jest dzisiaj kilka poczt kwiatowych do rozesłania... Nie, nie sądzę, że wiesz co robisz... Przyjeżdżaj tu w tej chwili i mnie nie denerwuj.
Rzecki odchrząknął.
-Panie Rzecki? - Zięba odwrócił się w jego stronę i całkowicie zmieniając ton, począł tłumaczyć - Rozumie pan, wie pan, ja widziałem, jak Szlangowski jeździ, jeżeli nie przyjedzie tu za trzydzieści minut, nigdy nie doręczy niczego na czas... Ja już znam takich, jak on. Mogę powiedzieć mu, że pan każe mu stawić się w pracy tak, jak przystało?
Rzecki pokiwał głową, przymykając trochę powieki i odwrócił się, aby wyjść z oranżerii. Dosłyszał jeszcze:
-Sam Ignacy Rzecki mówi, abyś ruszył tu swój tyłek... Nie nic mu nie nagadałem, po prostu wiem jak to z tobą jest... Słucham?... Nie, to wcale nie dlatego, że jesteś Żydem... Nonsens, przyjeżdżaj. Skończyłem.
Rzecki musiał przyznać, że jeżeli go kiedyś zabraknie, Zięba byłby dobrym, naprawdę dobrym menadżerem. Uprzedzenie do Żydów czy też nie, umiał wykorzystać autorytet, aby osiągnąć większą efektywność w sklepie. Znał swoich współpracowników.
-Otwórzcie sklep - powiedział Mraczewskiemu i Lisieckiemu, którzy już właśnie to robili.
Lisiecki od razu wyszedł przed sklep i wyciągnął z kieszeni swoje śmieszne cygaro. Mraczewski wystawił na schody dwa bukiety kwiatów w białych flakonach i uśmiechnął się do przechodzących dziewczyn, obie się z czegoś śmiały, a kiedy zobaczyły go, zaczęły chichotać jeszcze bardziej.
-Nie musisz, Mraczewski, wpadniemy po pierwszych zajęciach. Pogadamy.
-Będziecie musiały coś kupić - powiedział im Lisiecki.
-To może polecisz nam coś, kiedy już wpadniemy? Z chęcią wysłuchamy rady poważnego mężczyzny, który pali cygaro.
Obie wybuchły śmiechem, a ta niższa i chyba młodsza, szturchnęła drugą delikatnie w ramię.
-Kaziu jesteś wredna.
-Oj, przestań Felciu, panu Lisieckiemu to się podoba. Prawda panie Lisiecki?
Mraczewski oparł się o framugę.
-Komu by się Kazimiera Wąsowska nie podobała?
Kazimiera zmierzyła go odważnym spojrzeniem.
-Gdzie twój papieros, Mraczewski? Ja rozmawiam tylko z facetami, którzy palą papierosy.
-Ale nieprawda, ty Kaziu...
-Cicho, Felka, idziemy po kawę - z tym pociągnęła Felkę na drugą stronę ulicy.
-Ale Kaziu, czy to nie tak, że zajęcia zaczynają się za dwadzieścia minut? Jak ty chcesz dotrzeć tam na czas, jeszcze się zatrzymując?
-Będziesz musiała wezwać swojego kawalera z karocą.
Felka uderzyła ją lekko w ramię, a reszta słów została zabrana przez szum przecinającego ulicę samochodu. Obie dziewczyny znikły za drzwiami kawiarni, w której witrynie odbijało się słońce. W środku dało się dostrzec tylko ich sylwetki, stały przy kontuarze, całkowicie zrelaksowane.
-Studentki - mruknął Lisiecki, a Mraczewski pokiwał głową.
-W rzeczy samej.
Była to pewnego rodzaju tradycja. Stanie przed sklepem i zagadywanie ludzi. Lisiecki i Mraczewski właśnie z tego powodu byli pracownikami, których Wokulski nie mógł tak naprawdę zwolnić. Wypełniali sklep śmiechem, rozmowami, bzdurami. Zbędnym hałasem, lubił mówić Klejn. Ale ci sami znajomi, którzy wpadali, aby porozmawiać z obsługą, zawsze zostawiali na kontuarze parę groszy, kupując bukiet czy jednego taniego kwiatka, kiedy Zięba wyszedł z zaplecza, aby zagrozić im, że inaczej ich ze sklepu wyrzuci. Śmiano się, pytano „A co najtańsze?" i kupowano żółtego tulipana.
Zdarzali się poważni klienci, tak naprawdę częściej, ale i tych Lisiecki i Mraczewski potrafili oczarować, zaznajomić się i nakłaniać, aby przychodzili częściej.
-Ludzie zawsze wrócą tam, gdzie miło ich przyjęto - mówił Wokulski - Dlatego ja obsługę klientów sobie odpuszczę.
-Nie ma to, jak znać siebie, szefie - śmiał się Mraczewski.
Rzecki znowu myślał o Stanisławie. Czuł, że jeżeli kontynuuje to znowu wprowadzi się w apatię i mizerność. A nie mógł, był w pracy. Potrzebował, aby coś rozproszyło jego myśli. Lub ktoś.
Spojrzał na kawiarnię, która znajdowała się zaraz naprzeciw przez ulicę i zaczął debatę ze sobą samym: czy to aby na pewno dobry pomysł?
Spojrzał na swoich pracowników. Zaczął poprawiać ustawienie doniczek i wazonów w sklepie, a kiedy już to zrobił udał się do biura. Usiadł za biurkiem, patrzył w ekran starego komputera, na swoje okulary leżące przy poszarzałej (kiedyś białej) klawiaturze i zaczął przeglądać księgi, sprawdzać zamówienia i pocztę kwiatową, której rozwożeniem miał się za kilka minut zająć Szlangowski.
Chciałby pójść znowu na wesele, pomyślał, kiedy sprawdzał grafik. Najlepiej gdyby było to wesele Wokulskiego. Rzecki znowu znajdzie mu żonę, z którą będzie szczęśliwy. Małgorzata Pfeifer była miejscem, teraz musi odnaleźć jeszcze miłość. Może będzie szczęśliwy i zazna spełnienia, którego tak szukał.
Pamiętał jego depresję po śmierci żony, sposób w jaki całe miasto zaczęło drwić z jego spuścizny po kobiecie, nazywając go parweniuszem, wyłączając ze swojego grona. Handlowcy, pomyślał poirytowany Rzecki, jaki to był świat. Wtedy, pewnego dnia, było przedwiośnie, wczesny marzec, kwitły przebiśniegi, kupił Wokulskiemu bilet do kina. Nie chciał iść. Siedział w biurze, zapatrzony w blat biurka, dopóki Rzecki nie postawił go na nogi, wmusił go w płaszcz i wypchnął przez drzwi ku rozbawieniu Mraczewskiego. Kiedy ruszył, zamaszystym krokiem przez chodnik z rękami wciśniętymi głęboko w kieszenie płaszcza i ściskając bilet, wszyscy odetchnęli z ulgą.
Kiedy wrócił nie był już tym samym człowiekiem. Był najbliżej szczęścia, jakim widział go Rzecki. Uśmiechał się, Rzecki też się uśmiechał. A potem powiedział mu, że wyjeżdża i nie wie kiedy wróci.
Uśmiech Rzeckiego zbladł, Wokulski wyglądał na jeszcze bardziej podekscytowanego.
Izabela Łęcka siedziała w jednym z krzeseł. W swojej kawiarni. Swojej kamienicy. Kamienicy jej taty tak naprawdę, ale przecież wszystko co należało do taty było jej. Miejsce, które przegrał w karty i prawdopodobnie będzie musiał sprzedać, aby spłacić część długów. Ale tata wiedział co robi.
Rozglądnęła się. Kawiarnia nie wyglądała zbyt dobrze i na pewno nie wyglądała, jakby było godne jej obecności. Zmrużyła oczy obserwując kobietę za kontuarem, a potem przeniosła wzrok z niej na dziecko siedzące w najdalszej części zaplecza przy plastikowym stole. Widziała je przez uchylone drzwi. Popatrzyła z powrotem na kobietę, która białą ściereczką polerowała filiżanki i poczuła pogardę.
Nie wiedziała, jak można się tak urządzić w młodym wieku. Żyć w sposób w jaki żyła Helena Stawska to było tak naprawdę nie żyć.
Westchnęła.
Dlatego mężczyzn nie należy kochać i się im poddawać. Wiedziała, jak ją potraktują na koniec. Przewidziała. Lepiej było zapewnić im to własnoręcznie wcześniej.
Izabela Łęcka nigdy nie wyjdzie za mąż. Nigdy i tyle.
Tata mówił jej, że tak nie można. Flora, że to nie wypada. Izabela jednak nie znalazła jeszcze mężczyzny godnego swojej ręki. Miała wielu kandydatów. Bogatych i starych. Nie chciała ich, żadnego z nich, nie chciała wychodzić za zdziadziałych kretynów z ogromnymi majątkami. Nie mogłaby nawet na takiego patrzeć. Sam fakt, że myśleli inaczej, prosząc ją o rękę, jej uwłaczał. Brzydki człowiek nie mógł zwyczajnie posiąść ręki Izabeli Łęckiej.
-Poślubisz Dalskiego, poczekasz, aż umrze. To już niedługo, a potem zostaniesz bogatą wdową i będziesz mogła robić, co zechcesz - szeptał do niej Tomasz Łęcki - I uratujesz tatusia i rodzinę z długów. Zatrzymamy kawiarnię.
-Co mnie interesuje kawiarnia? - wybuchła, a potem zdając sobie sprawę z tego, ze podniosła głos na tatę, trochę spokorniała i zapytała: -Zmusisz mnie, papo?
-Ależ Belciu, do niczego nie mogę cię zmusić. Przecież wiesz - sączył śpiewnie w jej ucho ojciec, a ją oblewała ulga, ponieważ mogła zrobić co zechce.
Flora siedziała na fotelu i westchnęła cicho, kręcąc głową. Izabela nigdy nie zrozumiała o co jej chodziło.
Izabela nigdy nie myślała nawet o studiach. Nazywała to stratą czasu, stwierdziła, że były niepotrzebne. Czuła się bardziej artystką niż cokolwiek. Kochała kino.
W jej pokoju na jednej z niebieskich ścian wisiał plakat Roberta Pattisona. Przyglądała mu się każdego dnia przed snem, sprawiało to, że zasypiała z rozanielonym uśmiechem na ustach. Szukała go w każdym mężczyźnie, jakiego spotkała. Głedkolicego, bladego i tajemniczego mężczyzny, takiego, jak Edward ze Zmierzchu.
Czym byli bogaci staruszkowie, jeżeli nie będą w stanie dać jej szczęścia, na które zasługuje? Jeżeli nie spełniają jej wymogów estetycznych? Połowa z nich już nie umie się samodzielnie załatwiać. Jeden nosi przy sobie worek na odchody.
Wszyscy piją, palą i śmierdzą, a w ich uśmiechu brakuje zawsze kilku zębów.
Przeglądała gazetę i tupała obcasem o czystą, ale zużytą posadzkę. Przed sobą miała latte z dwoma szotami espresso. Niezbyt dobre, gdyby miała wybór pewnie by go nie piła. Ale konto jej ojca, do którego była podpięta również jej karta kredytowa, było w opłakanym stanie.
Miała nadzieję, że nie na długo. Za jakiś czas do ich miasta miał przybyć sławny aktor włoski, nazwiskiem Molinari, jeżeli nie będzie miała odpowiedniej kreacji na spotkanie z nim, to zapadnie się pod ziemię ze wstydu. Mówiła o tym tacie, kiedyś, spotkawszy go na chodniku. Wychodził akurat z małego kasyna, z wywróconymi na wierzch kieszeniami, co mogło oznaczać, że znów przegrał wszystko na automatach. Powiedział, że wie co robi i że na pewno znajdą się pieniądze na jej sukienkę, kiedy już nadejdzie czas. A potem napomknął jeszcze o tym, że może naprawdę powinna sobie znaleźć męża, wtedy będzie kupowała sobie sukienki, kiedy zechce.
Izabela wtedy o mało się na niego nie zezłościła.
Szukała miłości, można powiedzieć, codziennie. W twarzach spotykanych młodzieńców, bogatych studentów. Niektórzy nawet na małą chwilę zaczynali jej przypominać Edwarda Cullena ze Zmierzchu, ale mijało kilka dni, a czar zdejmowany został z jej oczu i pozostawali tylko brzydcy, nudni i odrażający chłopcy. Żaden nie zasługiwał nawet na trzymanie jej ręki.
Usłyszała hałas dzwonka zawieszonego przy drzwiach kawiarni i zmarszczyła brwi, czując, jak zaczyna boleć ją głowa. Znowu migrena. Westchnęła. Pewnie całe popołudnie, jak zwykle przeleży w łóżku.
Nie spoglądała na tego, który wszedł, ale natychmiast poderwała wzrok, kiedy usłyszała jego głos, zamawiający małą filiżankę espresso.
Kazimierz Starski, uśmiechnęła się. Musiała przyznać, że on jeden naprawdę spełniał wymagania jej gustu. Ubierał się też szykownie i wyglądał, jakby mógł napełnić jej życie czymś poza nudą.
Kiedy się odwracał, ona skupiła się na widoku za oknem, aby nie zauważył, że go obserwowała. Zmusiła swoją twarz do wyrażania obojętności i spojrzała na niego ponownie, kiedy odsunął krzesło przy jej stoliku. Uśmiechnęła się, jak mogła najpiękniej i podała mu dłoń, którą on ścisnął. Ich ręce spoczywały złączone na stole. Izabela zastanawiała się czy to już nie oznacza, że są parą. Powinni, robili już więcej rzeczy niż trzymanie się za ręce, a jednak Kazimierz nigdy nic nie powiedział. Nie byli też do tej pory specjalnie na randce. A ona nadal chodziła na randki z innymi bogatymi kandydatami. Specyfika ich znajomości była dla niej odrobinę zagmatwana, ale nie potrafiła narzekać i postanowiła udawać, że wie dokąd to zmierza. Pytanie postawiłoby ją w niezręcznej sytuacji.
-Espresso? To bardzo po studencku z twojej strony.
-Tylko mała dawka, poza tym, wiesz dobrze, że nie jestem studentem.
-I cieszę się z tego powodu.
Uniósł brwi.
-Dlaczego?
-Studenci mają nudny tok myślenia. Rozmawiałeś kiedyś z Julianem? Tego człowieka w ogóle nie da się zrozumieć.
Julian Ochocki był jej bardzo dalekim kuzynem, z którym pokrewieństwa wolała się wymawiać. Zupełnie tak, jak on swojego związku z jej rodziną. Jedynie jej papa, miał dla Ochockiego jakieś większe zaciekawienie. Ponieważ zapraszał go czasami na obiad i wypytywał o postępy w nauce. Twierdził, że sam kiedyś trochę uczył się fizyki i zaczynał recytować zasady dynamiki Newtona, aby zabłysnąć. Uśmiech Juliana mógł być interpretowany, jako radosne zdziwienie i uznanie i właśnie w ten sposób interpretowała go rodzina Łęckich, a on nigdy nie powiedział im, jak bardzo się mylą.
Izabela nie znała nawet tych zasad, więc nie mogła stwierdzić czy tata naprawdę ma tak wielką wiedzę czy nie, ale to co mówił brzmiało na skomplikowane, więc zdecydowała się wierzyć w to, że ma.
-Jest dziwny, ale nie powiedziałbym, że nudny.
Izabela wywróciła oczyma i westchnęła z boleścią.
-Nie rozmawiajmy już o nim, proszę.
Julian Ochocki nie zwrócił kiedyś uwagi na jej obecność w kinie, choć była pewna, że ją zauważył. Nie była zła i tak był dla niej nikim, ale aby zadośćuczynić własnej dumie nie chciała się już do niego odzywać i lubiła mówić o nim negatywne rzeczy. Mogłaby powiedzieć jeszcze więcej obelg, gdyby choć raz zrozumiała o czym mówi. Nigdy jednak nie była pewna. Z jednym się zgadzała, Julian ochocki był to dziwny człowiek.
-W ogóle nie mogę już rozmawiać - powiedział Starski, kończąc swoją filiżankę kawy i wstając o stolika - Kazia z Felką zaprosiły mnie na lunch.
-Och? - było jej to tak obojętne, ale nie potrafiła powstrzymać rozdrażnienia, jakie w niej się nagle pojawiło. To przez ból głowy, pomyślała sobie.
Starski nachylił się nad nią i pocałował ją w czoło. Pozwoliła mu na to, patrząc na niego szklistymi niebieskimi oczyma. Głowa zaczynała jej pulsować. Chciała na niego nakrzyczeć za robienie takiego hałasu przy wsuwaniu krzesła.
-Chciałem cię zaprosić, ale będzie tak też Julian, a skoro za sobą nie przepadacie... - urwał, ponieważ nie wiedział, jak dokończyć. Zaczął się odsuwać, ale rzucając jej ostatnie spojrzenie, powiedział z uśmiechem - Wpadnę do ciebie wieczorem, dobrze?
Uśmiechnęła się w podobny sposób i skinęła głową.
-Dobrze.
Starski wyszedł, drzwi znowu zadzwoniły tym przeklętym dzwonkiem, a Izabela czuła się, jakby głowa pękała jej w kilku miejscach. Wstała chwiejnie od stołu i ruszyła w kierunku drzwi.
Musiała tylko znaleźć się u siebie w pokoju, okna były zasłonięte kotarami, więc nawet w dzień panował tam półmrok. Położy się, zamknie oczy, a ból powoli ustanie. Znała sposoby. Musi tylko jeszcze znaleźć dla siebie taksówkę i jest w domu.
to nigdy nie zostanie dokończone, naprawdę nigdy, tak jak wszystko na tym profilu. pa.
chyba, że przywrócę swoją książkę o cykadach i lecie, to może na lato, wpadnę w mood, jak bd odrabiać semestr w lipcu.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top