Ten Dzień
To był normalny dzień. Zwyczajny, londyński dzień. Zaczynam tę historię w ten sposób, gdyż nie wiem, jak inaczej miałbym. Może też dlatego, że nazywanie tego dnia "dniem, który zmienił moje życie" byłoby niezwykle niezręcznym. Nie znaczy to, że stwierdzenie nie jest prawdziwe.
Zostałem wychowany w patriarchalnej rodzinie, która zdecydowanie chciała, abym żył w sposób, który przyniesie im same powody do dumy. Sposób, który byłby społecznie jak najbardziej akceptowalny. Miałem być mężczyzną, który będzie się ubierał, zachowywał, wysławiał oraz myślał jak "prawdziwy mężczyzna". Miałem być mężczyzną z ambicjami, aby zdobyć szanowaną pozycję w społeczeństwie, dobrą pracę, a także kobietę-marzenie, z którą założę kiedyś rodzinę. Perfekcyjną rodzinę. Lecz jak miałem to zrobić, gdy mój dom zdecydowanie do takich nie należał?
Jednak się starałem. Zawsze byłem najlepszy w klasie, zadawałem się z ludźmi, którzy mieli na mnie "dobry wpływ" (czyli tacy, którym udało się wkraść w łaski moich rodziców), nie piłem, nie paliłem, nie chodziłem na imprezy. Każda kobieta, z którą się umawiałem, była podstawiona mi pod nos na spotkaniach firmowych mojego ojca. Żadna relacja nie przetrwała długo. Zwykle dlatego, że nic nie czułem do żadnej z nich. Z paroma się zaprzyjaźniłem i trzymamy kontakt do dziś. Lecz każda w końcu zauważała, że nasza relacja nie miała żadnej romantycznej przyszłości. Później zbierałem za to ostrą reprymendę od mojego ojca.
Wyjazd na uniwersytet był pierwszym razem, gdy uwolniłem się od duszącego uścisku moich rodziców, który trzymali przez całe moje nastoletnie życie. Oczywiście musieli kontynuować swój monitoring, lecz jakimś cudem matka zdołała przekonać ojca, aby poluźnić nieco moją smycz. Mimo tego nie korzystałem w całości z uroków studenckiego życia. Miałem oczy na sobie, na każdej swojej czynności i decyzji, przez całe swoje życie. Z tyłu głowy jeszcze przez wiele lat miałem przeświadczenie, iż jakimś cudem moi rodzice dowiedzą się o wszystkim, co robię czy myślę.
Z tego tytułu miałem duże trudności z nawiązywaniu jakichkolwiek znajomości. Odsuwałem ludzi, których moja głowa klasyfikowała jako nieatrakcyjny kontakt w oczach moich rodziców, mimo że naprawdę chciałem poznać ich bliżej. W końcu jednak moja wewnętrzna bariera zdołała się obniżyć - głównie za sprawą mojego teraz najdroższego przyjaciela. Blaise mu na imię. Niesamowita osoba. Mimo, iż starałem się trzymać dystans, on naturalnie wszedł do mojego życia i zaczął pokazywać mi wszystko to, co wcześniej zostało mi zabrane przez rodziców. Nauczył mnie być nieco bardziej otwartym, poszerzył moje horyzonty, jeśli chodzi o różne poglądy. Powoli, ale skutecznie wyciągnął mnie z konserwy, w której siedziałem całe swoje życie. I będę mu za to dozgonnie wdzięczny, bo gdyby nie on, nigdy nie poznałbym szczęścia swojego życia.
Powróćmy jednak do tego historycznego dnia. Z nieba lało jak z cebra. Spokojnie, pod parasolem przemierzałem ulicę w kierunku biblioteki. Razem ze mną szedł spory tłum studentów. Nic dziwnego - przed sesją mnóstwo dusz się budziło i nadrabiało zlekceważony wcześniej materiał. Nie zliczę nawet, ile widziałem załamań oraz cichych epizodów płakania po kątach w ciągu dwóch i pół lat mojego studenckiego stażu. Cicho przywitałem się z ochroniarzem, który miał na celu dopilnować, aby jedynie osoby z legitymacją mogły przedostać się do środka. Byłem na tyle częstym bywalcem, że nie musiałem nawet tego już robić. Przeszedłem więc obok długiej kolejki osób czekających na wejście i skierowałem się do mojego zwyczajowego miejsca. Tego dnia było jednak ono zajęte. Cóż, niekiedy się to zdarzało. Nieczęsto, lecz na tyle, abym znalazł sobie moją drugą ulubioną lokalizację. Lecz ona również była przez kogoś okupowana. Znaczyło to, że musiałem usiąść przy jednym z większych stolików. Niezbyt uśmiechała mi się ta myśl, zwłaszcza iż nie posiadałem słuchawek, jak większość uczęszczających tu indywiduów. Dlatego celowałem w miejsca, w których miałbym zminimalizowaną szansę słuchania szurania długopisem o papier, stukania w klawiaturę czy cichego powtarzania materiału pod nosem. Już jednak pofatygowałem się do biblioteki, do tego miałem sporo notatek do zrobienia, więc skierowałem się do stołu z najmniejszą ilością osób.
Przez dłuższy czas był niemal pusty. Oczywiście taki stan rzeczy nie mógł pozostać – nie z ilością ludzi, która wpływała przez drzwi tego budynku. Koło północy miejsca obok oraz przede mną zostały zajęte. Do tego czasu zdołałem na szczęście już zrobić większość tego, co zaplanowałem. Nawet niepożądane hałasy nie rozpraszały mnie aż tak, jak się spodziewałem. Zamknąłem jedną z kart, z której do tej pory korzystałem i sięgnąłem po moje picie, gdy to się stało. Najpierw usłyszałem stukot i dopiero wtedy spojrzałem po raz pierwszy na osobę, która przede mną usiadła jakiś czas temu. Z jej ust wydobyło się ciche „przepraszam" rzucone w przestrzeń, a skierowane wyraźnie do wszystkich osób, które poderwały głowy z chęcią mordu wymalowaną na twarzach. Zanim zdołałem się przyjrzeć, osoba zanurkowała za stół. Do moich uszu doleciały ciche przekleństwa i westchnięcia. Po chwili zobaczyłem mężczyznę na oko w moim wieku, który trzymał swój laptop ze zbolałą miną. Musiał go zrzucić ze stołu, gdy wstawał. Do tego coś z niego skapywało. Zrzucony i zalany? Chwilę przed sesją? Nie wróżyło to dobrze.
- Hej, masz może chusteczki?
Chwilę mi zajęło przyswojenie, że pytanie zostało skierowane do mnie. Złączyłem spojrzenie z niesamowicie zielonymi oczami, które kryły się za szkłami okularów. Czarne, niesforne kosmyki włosów również nie pozwalały na lepsze przyjrzenie się temu niespotykanemu kolorowi. Dzięki temu szybko wyrwałem się z mojego zamyślenia i zanurkowałem do torby po chusteczki. Zawsze nosiłem przy sobie paczkę, tak na wszelki wypadek. Trzeba być idiotą, jeśli myśli się, że w tych czasach można chodzić bez nich. Przydają się w zbyt wielu sytuacjach.
Bez słowa podałem mężczyźnie przedmiot, o który prosił. Od razu po cichym podziękowaniu zaczął wycierać swojego laptopa. Jego rysy wyrażały niemą prośbę: „Działaj. Nie psuj się. Nie możesz mi tego zrobić, nie teraz". Miał bardzo ekspresyjną twarz. Wszystko, co przeszło przez jego głowę, od razu się na niej odzwierciedlało. A to była tylko jedna kropla z oceanu rzeczy o tej osobie, którą miałem zauważyć.
- Dzięki – mruknął jeszcze raz, gdy chciał oddać w połowie już zużytą paczkę.
- Możesz sobie zatrzymać – odparłem, unosząc dłoń w geście powstrzymania zwrotu. Wyraźnie bardziej ich potrzebował.
Podziękował po raz kolejny. Ile razy można człowiekowi dziękować? Raz wystarczyło. Chwilę po tym zebrał swoje rzeczy i zmył się z biblioteki, pozostawiając miejsce przede mną pustym. Przed tym próbował jeszcze włączyć swoje urządzenie, lecz musiało z nim nie współpracować, skoro zdecydował się wyjść.
To było pierwsze nasze spotkanie, które znaczy dla mnie dzień, w którym moje życie zaczęło robić szalony zakręt. Gdyby ktoś mnie spytał, czy chciałbym wrócić w czasie, aby tego uniknąć, moja odpowiedź byłaby prosta – zdecydowanie nie.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top