Rozdział 47

Tobias

Siedzę na kanapie z wtuloną we mnie Tris. Oboje jesteśmy nadzy, przykryci kocem. Jesteśmy na takim etapie, że czujemy się przy sobie swobodnie, nie mając nic na sobie.
- Czasami chciałbym stąd wyjechać - odzywam się, a Tris która opiera się o moją pierś, przechyla głowę, żeby na mnie spojrzeć.
- Wyjechać? - Powtarza, zdziwiona.
- Gdzieś dalej, świat jest ogromny. Tutaj ciągnie się za nami ponura przeszłość, pech nie chce odpuścić... Może w innym miejscu by nam się udało - wzruszam ramionami i zaczynam głaskać jej nagie plecy.
- Ale tam nie ma frakcji, Tobias - odpowiada nieco przerażonym głosem.
Mam ochotę się zaśmiać, ale się powstrzymuję. Tris bardzo dużą uwagę przywiązuje do frakcji. Trochę jej nie rozumiem, bo przecież jest Niezgodna, nie powinna więc czuć się dobrze w systemie frakcyjnym. A ona trzyma się ich jak tonący brzytwy, jakby życie bez nich nie miało sensu. Na początku może być nam trudno, ale do każdej sytuacji można się przyzwyczaić.
- No to co? Życie nie opiera się tylko na frakcjach - stwierdzam.
- Ale gdzie będziemy pracować? Jak zarobimy na życie? Nie znamy zawodów jakie wykonują ludzie spoza Chicago - oponuje Tris.
- Na pewno gdzieś się odnajdziemy - całuję ją w policzek i uśmiecham się do niej. Jest taka piękna, choć to słowo nie oddaje tego, kim jest Tris. Czasami przeraża mnie siła uczuć, jakimi ją darzę. Gdyby umarła, nie chciałbym tu zostać bez niej. Jesteśmy ze sobą tak związani emocjonalnie, że chyba nie ma takiego drugiego połączenia na świecie. Gdy tylko ją widzę, moje ciało podświadomie reaguje pragnieniem dotknięcia jej, choćby tylko na chwilę.
- Tak? - Pyta przekornie, marszcząc brwi. Czasami uwielbiam ten jej upór, choć bardzo często doprowadza mnie do szału. - To w jakim zawodzie chciałbyś pracować, cwaniaku?
Cwaniak. Uśmiecham się, słysząc to określenie.
- Znam się na komputerach, na walce, strzelaniu, na trenowaniu... Coś na pewno by się dla mnie znalazło - szczerzę zęby.
- A ja? Nie jestem taka wszechstronna jak ty - krzywi się, a na jej czole pojawia się drobna zmarszczka. Mam ochotę ją w nią pocałować, co też robię.
- A ty możesz zająć się domem i naszymi dziećmi - żartuję, za co Tris szturcha mnie w żebra.
- Chcesz ze mnie zrobić kurę domową? - Pyta z niezadowoloną miną.
Nie, nie wyobrażam jej sobie w tej roli. Moja Tris jest jak ptak, musi być wolna. Czy nasz ślub jej nie stłamsi? Nie chcę jej w żaden sposób ograniczać. Czasami czuję, że nie zostanie ze mną do końca i gdzieś odfrunie, a ja nie będę w stanie dotrzymać jej towarzystwa. Martwię się o nią, bo niemalże przez cały czas coś lub ktoś zagraża jej życiu. Teraz być może jest to moja matka. Nie wiem dlaczego aż tak bardzo nie znosi Tris.
Trafiłem fatalnie, jeśli chodzi o rodziców. Evelyn bardzo zmieniła się przez długi pobyt u bezfrakcyjnych. Gdy byłem mały, ona była zupełnie inna, kochająca, troskliwa. Razem dzieliliśmy ból i obawy, strach przed powrotem Marcusa do domu. Przez te wszystkie lata jej serce musiało stwardnieć i uodpornić się na ciepłe uczucia.
- Tak, w fartuszku i piątką dzieci - puszczam jej oczko. Jeszcze niedawno przerażała mnie myśl o dzieciach, bo bałem się, że powtórzę to, co robił mi Marcus. Ale jestem przekonany, że Tris by mi na to nie pozwoliła, więc zaczynam myśleć o nich nieco inaczej. Nie potrafiłbym skrzywdzić kogoś, kogo sam stworzyłem.
- Nawet nie myśl, że urodzę ci tyle dzieci - grozi mi palcem, a ja parskam śmiechem.
- Będzie ich tyle, ile ty zechcesz - odpowiadam i zaczynam głaskać ją po udzie. Czuję, jak dostaje gęsiej skórki przez mój dotyk. Zrzucam z nas koc, chwytam ją za biodra i sadzam ją na sobie.
- Runda druga? - Pyta Tris, śmiejąc się cicho.
- Pragnę cię - odpowiadam tylko i zaczynam ściskać lekko jej piersi, ssąc jednocześnie szyję.
Nagle ktoś wpada z hukiem do mieszkania.

CDN.

😬

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top