Rozdział pierwszy- Harry

 Miesiąc później

Nie było korków i dziękowałem za to Bogu, bo wciąż nieustannie tylko ziewałem i widziałem wszystko jak przez mgłę. Stojąc w długiej kolejce przed światłami pewnie bym zasnął i nie trafił z gorącą i pysznie pachnącą kawą do Louisa.
Jeden kubek- swój- trzymałem pomiędzy udami, a drugi wcisnąłem w specjalny chwytnik przy skrzyni rozdzielczej. Może i był to pełnej klasy mercedes, ale najwidoczniej niezbyt przemyślany skoro wbudowali tylko jedno miejsce na kubek.
Zaparkowałem z potężnym ziewnięciem przed domem. Było gdzieś przed szóstą, a na dworze wciąż tliły się ciemne chmury.
Kliknąłem specjalny guziczek przy drzwiach, dzięki czemu bramy za mną się szczelnie zamknęły. Idealnie.
Uśmiechnąłem się gdy w podskokach ruszyłem do kuchni. Odłożyłem picie na stolik i zacząłem wyjmować składniki na pancakesy o które od kilku dni błaga mnie szatyn.
Gdy naleśniki zarumieniły się i były gotowe do podania, pozostawiłem je na palniku i udałem się schodami na górę. Louis lubił jak wszystko było trochę wystygnięte i nie parowało, dlatego nauczyłem się, że zawsze trzeba odczekać kilka minut przez podaniem mu czegokolwiek. Czy był wybredny...zależy w czym.
Nie zapukałem do drzwi mając nadzieję zastać go jeszcze śpiącego. W jego pokoju zawsze były zasunięte żaluzje po sam koniec, więc ciemno, które zastałem nie było dla mnie czymś szokującym. Przystanąłem przed jego łóżkiem i oparłem się o ramę, by widzieć pod lepszym kątem jego wyciszoną twarz. Lubiłem go podziwiać w czasie snu. To faktycznie może brzmieć trochę przerażająco, ale przyrzekam, tego widoku nie da się ominąć wzrokiem. Rano znajdowałem szatyna skulonego w kłębek tulącego do siebie kołdrę. To było tak rozbrajające, że miałem ochotę uwiecznić to w każdym możliwy sposób. Na chwilę obecną pozostawały mi tylko oczy i ich skan, który odtwarzam później godzinami w myślach.
Wkradłem się powoli na łóżko i szturchnąłem jego ramię.
"Mmm, zostaw" wymamrotał strzepując moją rękę. Schował całą twarz w poduszce i zastygł w przerwanym śnie.
"Louis, niedługo będziemy musieli jechać na lotnisko, proszę cię." westchnąłem otwierając wieczko kawy by pokusić go zapachem "Mam tu twój ulubiony napój."
Otworzył jedno oko pociągając kilka razy nosem. W mgnieniu oka podniósł się do pozycji siedzącej i wyrwał mi z rąk kubek.
"Moja."
Przytakuję.
"Twoja, śpiochu."
Z uwielbieniem przechyla kubek i delektuje się każdym łykiem. Mlaska porywając się smakowi.
"Kocham tę kawę." wsadził nos do środka "Mógłbym za nią wyjść."
Ustawił sobie poduszki za plecami i oparł się o nie z lekkim uśmiechem.
"To jak brzmi dzisiejszy plan, Harry?" pyta okrywając się zgniecioną kołdrą.
Przed pracą zachowywał sie dosłownie jak niewżyte dziecko. Zawsze. Czasami śmiał sie głośno, skopywał wszystko z łóżka i wylewał kawę na swoją uprasowaną koszulkę. Później ubierał swój uniform i dziecko znikało. Wydawał polecenia, zmazywał uśmiech i wciągał się w wir pracy.
"Lotnisko, 3 godzinny lot, zakwaterowanie, koncert, dom." wyliczam w zamyśleniu. Zeskoczyłem z łóżka i wszedłem do garderoby gdzie garnitury były uporządkowane według kolorów. Każdy odświeżony i nasiąknięty jakąś znaną mi perfumą. Pamiętam, że ma swój ulubiony z czarno- różowymi złączeniami, dlatego po ten sięgam. Louis w tym czasie wstał i wysączył ostatnie krople kawy.
Podszedłem do niego od tyłu i pomogłem mu zręcznie ubrać marynarkę.
"Dziękuję" szepnął, zerkając na mnie.
Zabiera z szafki zegarek i wsuwa go sprawnym ruchem na rękę. Resztę rzeczy takich jak portfel, dodatkowe skarpetki, papierosy, zapalniczkę, papiery i laptop, wrzucił do naszej wspólnej torby.
Zauważyłem, że rozgląda się czy jeszcze czegoś nie zapomniał.
"Śniadanie jest już gotowe, idź zjedz, ja w tym czasie spakuję twoje rzeczy."
"Okay, dzięki."
Słyszę jak zbiega i chichocze głośno gdy widzi cały talerz naleśników. W drodze do szafki, najpewniej po sos czekoladowy, zrzuca sztućce i przeklina.
Nie umiem powstrzymać uśmiechu kiedy pakuję ubrania do pokrowca i schodzę z bagażami na dół.
W kuchni zobaczyłem go zajadającego przed oknem, upapranego w czekoladzie. Od czasu do czasu nasza pogoda w Anglii nieźle się psuła, a deszcz przywoływał zainteresowanie szatyna. Ostatnio coraz częściej siadał po turecku na blacie i wsłuchiwał się w deszcz.
"Zadzwonić po stylistkę?"
Odwrócił się w moją stronę obgryzając dookoła pancakesa. Nos miał cały brudny, już nie wspominając o kącikach oczu. Czemu mi się wydaję, że mam więcej lat od niego?
"Nie, poradzę sobie dziś bez niej" odłożył talerz do zlewu i wytarł ręce o ścierkę zawieszoną na oparciu krzesła. Na chwilę zatrzymał się przy oknie i zaczął poprawiać w odbiciu grzywkę. Nieudolnie. Obróciłem go do siebie i potargałem każdy jego kosmyk w inną stronę. Był ode mnie tak niski, że musiałem się schylić żeby zobaczyć jego zmieszane spojrzenie.
"Czas w drogę." wychrypiał.
Niepewnie mnie wyminął i choć wyczułem bolesną niezręczność nie żałowałem.

***
Louis marudził.
Kiedy jechaliśmy godzinę na lotnisko, a mu było raz zimno raz ciepło i stwierdził, że ma chorobę lokomocyjną.
Kiedy weszliśmy na jego prywatny pokład i nie było jego ulubionej stewardessy.
Kiedy szampan nie był wystarczająco zimny.
Kiedy nie umiał zrozumieć maila od jednego gościa z kampanii reklamowej.
"Boże, Louis, masz okres?"
Nie mogłem nic poradzić, kiedy targał za klamkę do pokoju i nie umiał odblokować kartą drzwi. Nie dopuszczał do siebie możliwości pomocy.
"Zaraz. Czekaj." warknął, ale cierpliwie przyłożył kartę do czytnika i poczekał aż zapali się zielone światełko. W końcu coś zapiszczało i oboje odetchnęliśmy z ulgą.
"Jezu, nareszcie" jęknął i przebiegł przez odsionek holu. Rzucił się na ogromne łóżko i nim się obejrzałem wtulał w twarz poduszkę w którą krzyknął ile tylko miał sił w płucach.
Nie wyglądał na zdziwionego niedopatrzeniem obsługi. W przeciwieństwie do mnie.
Stałem tylko i patrzyłem aż szatyn zauważy, że coś jest nie tak. Ten jednak wydawał się niewzruszony.
"Louis."
Obrócił się na plecy wysuwając z kieszeni komórkę.
"Czego?"
"Nie zauważyłeś..." 

Podniósł wzrok; apartament był wielki, przy oknie był barek, wielkaszafa, łazienka. Tak jak zawsze w jego miejscowych hotelach, bez wątpienia.Zmarszczył brwi dopiero kiedy zaczął poszukiwać drugiego łóżka, poza tymjednym małżeńskim na którym leżał... 

"O szlag." westchnął "Zły pokój zarezerwowałeś czy..." 

"Nie wiem, raczej nie, na zdjęciu były dwa łóżka." 

"Zdjęć jest wiele, bo przedstawiają cały hotel, Temple" urwał nagle, kręcącgłową "Miałeś jedną robotę i ją kurwa zwaliłeś."

Wzdycham przecierając twarz. Za nic mu nie pokażę, że jego słowa mnie zabolałyi czułem ich wagę na całym ciele. Skierowałem się powoli do drzwi.
"Zaraz wrócę i to zmienię."
"Nie. Zaraz to musimy jechać nakoncert, nie ma czasu na kłócenie się z tymi tępymi recepcjonistkami."
"Porozmawiałbym tylko..."
"Nie" i to jest rozkaz, którego nie miałem prawa nie posłuchać. Godzę sięodkładając ciężką torbę na krzesło. Uderza mnie to jaki jestem zmęczony. Przezcały lot obserwowałem Louisa. Chwilami czuję się jak jego opiekun, mampotrzebę sprawdzania czy wszystko z nim w najlepszym porządku. Poza tymjechałem jeszcze na lotnisko i przywiozłem nas pod hotel. Wstałem o piątej ipełniłem kontrolę nad przebiegiem wycieczki.
Naprawdę marzyłem, by paść na łóżko i błagać Louisa żeby mnie tutajzostawił.Zamiast tego schowałem twarz w dłoniach i oparłem się łokciami o kolana.
"Zamówić ci kawę?" spytał przeglądając na biurku menu, któreoferował hotel "Wyglądasz jak zbity pies."
Przyzwyczaiłem się już, że nigdy nie szczędził z szczerością.
"Nie. Sam sobie zamów."
Ignoruje moje dopowiedzenie i wzrusza ramionami. Widziałem jak grzebie w naszejtorbie i wyjmuje z niej parę świeżych skarpetek. To też są jego ulubione, bo nacałej długości mają wyhaftowane czaszki. Louis nosił tylko takie zewzorkami, ale zauważyłem, że niektóre częściej niż reszta zdobią jegodziecięce stópki.
W którymś momencie zacząłem przysypiać i poczułem jak ktoś ciągnie zarękaw mojej bluzki.
"Idziemy, idziemy" podśpiewywał z drwiącym uśmieszkiem. "Nie ma czasu naspanie."
"Mówi ten którego dzisiaj musiałem przekupić kawą, żeby ruszyłswój zacny tyłek z łóżka."
Na te słowa zachichotałem i uderzył mnie w udo. Czy on jest w ogóle poważny?Zmieniać się w sekundę z gburowatego biznesmena w dziecko?
"Następnym razem już nie będziesz mnie niczym przekupywać." podaje mi torbę,wciska w dłoń kartę do pokoju i podnosi się z klęczków przecierająckolana. "Nie dam ci argumentu do następnych konfrontacji."
Prychnąłem, patrząc przez szparę palców na jego diaboliczną twarz.
"Jesteś taki głupi."
"Uważaj, Temple." podniósł śmiesznie swój ton głosu "Jestem twoim szefemw każdym momencie mogę cię wylać."
"Nie zrobisz tego."
Louis nie odpowiedział, posłał mi tylko pogodny uśmiech i wyszedł z pokoju.

***

 Przeszliśmy przez przeznaczony dla vip ludzi tunel. Wszędzie ochrona czyhała w szeregach i pilnowała ładu, żeby nikt nikogo nie nadział na słupek. Louis załatwił mi jakąś plakietkę i poprosił o przygotowanie się na piski. Kiedy weszliśmy na backstage jego polecenie wydało się przydatne. Fanki po drugiej stronie zdzierały sobie gardło krzykami do swoich idoli. W oczekiwaniu wołały ich imiona przez co wyłapałem dwa: Cole i Jain.
"One tak zawsze?"
Wytrzeszczam oczy kiedy mi przytakuje "Dlaczego...? Co takiego mają w sobie ci chłopcy?"
Zastanawia się chwilę odpisując komuś na wiadomość.
"Hm. Wygląd. Głos. Chyba tylko to, bo charakter mają okropny."
"Aż tak?"
Louis śmieje się sucho.
"Zaraz się przekonasz."
Chwycił mnie pod ramię i pociągnął przez barierki do schyłku gdzie można było dosłyszeć głośne rozmowy. Musieliśmy wyglądać komicznie; ja z torbą przewieszoną przez ramię ledwo nadążałem za Louisem, który z kolei był malutki, kierował mną i próbował grać poważnego szefa.
Zobaczyłem całą piątkę wokalistów i jednego z managerów- wywnioskowałem po plakietce. Krzyczeli o coś aż jeden z nich wycofał się z jękiem i usiadł ze zgiętymi kolanami przy ścianie. Był to blondyn z ciemnymi pasemkami, którego zdecydowanie nie kojarzyłem z żadnego pisemka. Na pierwszy rzut oka wszyscy wyglądali na wykończonych, ale dalej ciągnęli spór.
"Powiedziałem coś i nie zmienię już zdania!"
Louis tylko patrzył z założonymi rękami i czekał aż go zauważą. Stało się to dość szybko, bo blondyn dał znać swojemu przyjacielowi.
"Panie Smoker" chłopak z dużymi, brązowymi oczami omiótł nas obrzydzonym wzrokiem "A to kto? Nowa dziwka do pańskich usług?"
Auć.
Szatyn zatrząsł się od wymuszonego śmiechu.
"Nie wiem ile razy powtrzałem ci żebyś się tak do mnie nie zwracał, ale co ja mogę poradzić, kiedy niektóre głowy mają za mało miejsca na pomieszczeniu drobniutkich informacji, nie?" poprawił mankiety swojej marynarki pokazując kciuk w stronę wyjścia managerowi, który użerał się z nimi z początku. Z ulgą przecisnął się przez chłopaków i zniknął za ścianą numer 22.
"Pierdoleni aktorzy z was, wiecie? Gdyby fani znali wasze prawdziwe oblicze..."
"No niestety nie znają, bo pięknie je tuszujecie" odezwał się jeden z mniejszych.
"To dla waszego dobra, zepsulibyście cały biznes gdyby wiedzieli jak bardzo propagujecie bycie dupkami na prawo i lewo. To również powtarzałem wam wielokrotnie."
Brązowooki zwinął pięści i mocno je ścisnął
"Czemu Kylie nie mogła się pokazać publicznie, a Vera z Lucasem już tak? Wytłumacz mi proszę, bo za cholere nie potrafię pojąć tej hierarchii."
Louis wygląda na zirytowanego kiedy opiera się ramieniem o ścianę.
"Verę wszyscy lubią i nie psuje image'u waszego zespołu" odpowiada spokojnie jakby tłumaczył dziesięciolatkowi dlaczego nie dostanie przed obiadem cukierka "Kylie uważają za szmatę, która cię zdradza."
Chłopak wydaje się przez chwilę rozważać rzucenie na Louisa i zaciśnięcie wokół jego gardła palców. Jeden z tych co jeszcze w ogóle nic nie powiedział i raczej trzymał się z tyłu, przytrzymał go w miejscu. Może właśnie uratował mu karierę.
"Ona tego nie robi" pluje szarpiąc się na boki "Ona mnie kocha."
"Naprawdę mnie to nie obchodzi." zaciska oczy zwracając się po chwili do mnie "Harry, poznaj Lucasa, Cole'a, Jaina, Desa i Phila. Chłopcy. To mój nowy asystent, Harry"
Żaden z nich nic przez długi czas nie mówi, prychając pod nosem. Czułem na sobie ich przenikliwe spojrzenie. Potrzebowali czasu żeby ocenić mnie od góry do dołu i sformułować jakiś godny pochwały komentarz.
"Obstawiam, że zostanie z nim góra dwa miesiące" wymamrotał Jain, a jego uwaga został nagrodzona salwą śmiechu.
"Ja mu daję jeszcze kilka tygodni." ogłasza Des "Jest gejem, to widać, a Louis pewnie się jeszcze nie zorientował, bo jest zbyt ograniczony." spojrzał na szatyna udając niewiniątko "Oops? Wydałem go?"
Ogarnęło mnie niewytłumaczalne zmieszanie. Louis miał coś do gejów? Czy moja orientacja ma jakieś większe znaczenie?
"On nie jest gejem, Des, zamknij swoją piękną mordę i wznów przygotowywania do koncertu."
Równie dobrze mógł mnie oblać kubłem zimnej wody. Jestem zdeklarowanym gejem. A on wygląda na zniesmaczonego myślą, że mógłbym nim być.
"Ktoś tu przeżyje niezły szok" zagwizdał Des "Dobra rada, szefie, zainwestuj w ochraniacze na tyłek."
Nie potrafiłem zmusić się by utrzymać w pionie wzrok, więc wgapiłem się w jeden punkt na ziemi. Wyłączyłem się totalnie na dalsze rozmowy, wszystko wydawało się przyciszone i jakby nieznaczące.
"Hej, wszystko dobrze?"
Podnoszę ostrożnie głowę do góry i widzę, że zostałem sam na sam z Louisem. Wziął mi z ręki torbę i poprowadził na krzesła.
"Nie przejmuj się nimi, to zniszczeni do szpiku debile." wychylił się z pozycji siedzącej by lepiej widzieć moją schowaną w długich włosach twarz "Harry, spójrz na mnie."
Spoglądam w te burzliwie piękne oczy. Jest niczym dzieło sztuki, namalowane, tak bardzo nierzeczywisty. I moje serce mięknie, bo jego spojrzenie wysyła same pozytywne sygnały.
"Przepraszam jeśli coś z tego co ci powiedzieli cię zraniło."
Zraniłeś mnie ty, Louis. Ochota żeby mu to wykrzyczeć w twarz jest większa niż potrafię w to uwierzyć, ale się powstrzymuję. Powinienem przywyknąć do homfobicznej części ludzkości, ale nie miałem z nią styczności od czasów szkoły . Takie gwałtowne zderzenie było dla mnie bolesnym szokiem.
"W porządku" odpowiadam pod nosem.
Patrzy na mnie jakby chciał wykryć czy mówię prawdę. Nie wiem jak długo doszukuje się jej w mojej mimice, oczach, na ustach. Po jakiejś chwili przerywa wsuwając między nogi złączone dłonie. Z oddali słychać bębny i głos Phila witający publiczność.
"Musimy już iść, H"
Pierwszy raz używa takiego skrótu i czuję, że jest to pewnego rodzaju nowy etap w naszej znajomości.  


***

 Światła rozbłysły ostatni raz, a później była już tylko ciemność naktórą krzyczały fanki. Świadomość rozstania z widokiem swoich ukochanychmusiała pochłaniać ich zdrowy rozsądek.
"Normalnie nie pójdą dziś spokojnie spać" wyrokuje zrywając się zmiejsca.
"Co?"
Rozglądam się i widzę jak tył jego marynarki zanikaza wejściem na backstage.
Wzdycham cierpko. Szybko pakuję do torby papiery, które zostawił nasiedzeniu i biegnęjego krokami.
"Gdzie Louis?" pytam zdyszany.
Lucas macha obojętnie w stronę drzwi. Wyglądało mi to na przebieralnie,całe wejście połyskiwało laminatem, a klamka ciążyła od złota.
"Idę do vana, weź daj znać reszcie jak wyjdą." kiwnął do mniegłową, na co ja odmachałem mu drętwo na pożegnanie.
Ostatecznie jestem rozdarty pomiędzy zapukaniem, a czekaniem jak ciołek aż ktośstamtąd wyjdzie. Nie powinienem się mieszać w niektóre sprawy;wiedziałem to, ale z jednej strony byłem za wszystko odpowiedzialny i pełniłemfunkcję sprzymierzeńca zawsze u boku Louisa.
Nie trwa to wszystko długo, bo kiedy drzwi się otwierają,wychodzą z niej dwie zapłakane osoby. Rozpoznaję Jaina. I Cole'a też.
Nie mylę dwa razy, kiedy podchodzę do nich zmartwiony.
"Coś się stało?"
Cole przeciera dłońmi zapłakaną twarz. Cały drży opierając się jednym ramieniemo swojego przyjaciela.
Zza półprzymkniętych drzwi próbuję dojrzeć Louisa, ale garderobawydaje się niezakłócona żywą duszą.
Jain obejmuje chłopaka i szepcze mu uspokajające słowa na ucho. Nie dosłyszamich, widzę jednak, że chłopaka oddech przestaje skakać.
"Louis to skurwysyn, można by było z nim walczyć wiekami, ale nie wiem czycokolwiek potrafiłoby go zagiąć" mamrocze Jain.
Marszczę brwi. Czemu wszyscy odbierają Louisa jako tego najgorszego?
"O co chodzi?" ponawiam próbę.
Nie był to najlepszy pomysł, bo dwójka z rozdrażnieniem prycha i kierujesię w przeciwną stronę, jak najdalej ode mnie.
Nie rozumiałem fenomenu nienawidzenia Smokera. Był wymagający, zdeterminowany ipewny wszystkiego co robi. Ale bez przesady, żeby tak bardzo wpływał na ludzi.
Zacząłem podejrzewać, że wszyscy tu wyolbrzymiają.
"Louis?"
Zaglądam przez drzwi. Pełno tu rozwalonych i pogniecionych ubrań walających siępo ziemi. Wieszaki stały w rządku przy toaletkach na których roiło sięodkosmetyków i zużytych chustek. Lampki świeciły jasnym światłem, jaśniejniż tezawieszane w szpitalach.
Widzę go rozłożonego na kanapie z nogami wysoko opartymi o zagłówek.Popija kawę trzymając ją stabilnie na swojej klatce piersiowej.
"Zabierz mnie do hotelu." prosi.
Odchyla głowę do tyłu, co uwydatnia jego jabłko adama, po czym rozciąga sięrozprostowując kości. Czy on mnie jest wstanie jeszcze zaskoczyć?
Podaję mu rękę by pomóc mu się postawić na nogi. Podchwytuje jąwdzięcznie i czeka aż ruszę w stronę drzwi.


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top