Rozdział dwudziesty pierwszy- Harry
Wypakowuję z bagażnika sportową torbę i uziemiam ją pomiędzy nogami. Bluzę, dwie butelki wody, słuchawki i ipod'a upycham z boku do dużej siateczkowatej kieszeni, żeby wszystko co najważniejsze miał pod ręką.
Na pewno wszystko, tak?
"Harry? Co robisz tak długo?"
Pojawia się u mojego boku, rozglądając dookoła: najpierw zatrzymuje wzrok na mnie, później na stadionie za nami z którego można było dosłyszeć krzyki kibiców. Chichocze cicho kiedy pomaga mi zapiąć zamek, po czym zatrzaskuje klapę od bagażnika.
Nie bez powodu trwałem w ciszy, kiedy ten dalej się ze mnie śmiał. A otóż stresowałem się bardziej od niego; pierwszy raz zobaczę go w jakiejkolwiek akcji i byłem zarówno podekscytowany jak i dziwnie przerażony. On tego nie rozumiał.
"Nie ćwiczyliśmy wystarczająco, nie jesteś gotowy na..." zaczynam, na co on mi przerywa machnięciem dłoni.
"Biegaliśmy codziennie. Kilka kółek, wspólnie, wokół domu. Trzymając się za ręce, więc utrzymywaliśmy równe tempo, prawda? Podnosiłem cholernie ciężkie ciężarki, które prawie złamały mi kości. Jak lepiej mógłbym się przygotować? Zresztą, co roku nie robiłem nic specjalnego, uczestniczyłem w meczu tak jak wyszedłem z łóżka. Zwycięstwo i tak miałem w kieszeni."
"Co nie oznacza, że teraz będzie jak co roku." zarzucam sobie na ramię torbę. Wdech i wydech. "Musisz się jeszcze porządnie rozciągnąć przed grą. Zrozumiano?"
Louis znowu się śmieje, za co zarabia nadepnięcie butem.
"Zrozumiano." potakuje.
Lustruję go podejrzliwie. Ubrany już w sportowy uniform: czerwono- białe paski pokrywały spodenki i koszulkę, a wielkie, czarne 17 na tyłach materiału podkreślało łopatki szatyna. Do tego bandanka, która podtrzymywała rozwianą grzywkę. Naprawdę nie chciałem go oglądać podczas rozgrzewki jeśli po tym będę musiał uwzględnić czas na pójście do łazienki.
"Dobrze."
Odchrząkuję poprawiając mu ugięte rękawki. Nie musiałem się przejmować gapiami, gdyż obecnie parking powiewał pustkami. Godzina zbiórki już dawno minęła.
"Trzymam za ciebie kciuki. Pamiętaj o taktyce, którą ustalisz z drużyną. Nie daj się pomiatać dupkom z przeciwnej."
"Temple, posada mojego asystenta nie upoważnia cię do przesadnego matkowania mi." warczy i chwyta moją dłoń, ściskając ją w gwoli przekazania swojego zirytowania. Często tak robił. Niezwykle czuły chłopak z niego.
"A właśnie, że tak." przeczę "Upoważnia, ponieważ się o ciebie martwię, Smoker."
"Przesadzasz." jęczy wywracając oczami.
Po chwili namysłu nabiera głęboki wdech i przyciska wargi do moich, gryząc tę dolną aż uzyskuje z mojej strony stęknięcie. Odwzajemniam gest, opierając się rozpostartą ręką o szybę. Kochałem go całować. Boże, tak bardzo to kochałem. Miał podatne i aksamitne usta, stworzone tylko i wyłącznie do długich sesji obcałowywania, daję słowo.
"Jak wygracie, zrobię dla ciebie co tylko sobie zażyczysz." mówię kiedy przerywamy.
Szatański uśmieszek Louisa mógł oznaczać tylko jedno; plan.
"Życz mi powodzenia." odpowiada na to, odpychając się ode mnie, by ruszyć w stronę wejścia do stadionu.
***
Wyróżniamy normalne fanki, które wstydzą się tracić nad sobą kontrolę podczas spotkania sławnej osoby, fanatyczne- te nienormalne, które są zdolne zrobić wszystko by chociaż dotknąć znaną osobę oraz oddane, które nie przepuszczą żadnej okazji. Fanki Smokera i o niespodzianka moje też, zatłoczyły nas przy wejściu na boisko. Jeśli zrobiliście już matematyczne działanie, wiecie, że tłum składał się z każdego typu po trochu.
Louis znowu przeklinał brak ochroniarza i przykrywał się bluzą, której kaptur idealnie osłaniał go przed wszystkim co go wkurzało: ręce i błyski lamp. Fanki darły się, żeby się zatrzymał, pytały czy jesteśmy razem, prosiły o zdjęcia i autografy. Porozdawałem kilka smagnięć długopisem, w przeciwieństwie do Louisa, który przedzierał się przez gąszcz sprawniej od małpy, omijając każdą wystawioną kartkę. Prawie stanęło mi serce, kiedy zgubiłem go z oczu; zacząłem panikować, prędzej odsuwając od siebie dziewczyny. Żałowałem, że nie mogłem najzwyczajniej w świecie chwycić go za rękę i prowadzić, trzymając blisko przy boku, żeby był bezpieczny, a ja spokojny.
Dotarliśmy ostatecznie do szatni, przesiąkniętą przyjemnym zapachem skoszonej trawy. Tu także było tłoczno, ale nie w wyniku nacisku na twoje ciało, a ilości ludzi. Piłkarze drużyny i czerwonej i niebieskiej przebierali się właśnie do meczu, rozpryskując dezodorant w powietrzu. Kątem oka widziałem jak kilka mulatów zrzuca bieliznę przed grupowym prysznicem i natryskuje się lodowatą wodą. Byłem święcie przekonany, że Smoker w życiu by się na to nie zgodził.
W pomieszczeniu obok przez lekko rozwarte drzwi dostrzegłem Desa. Chłopcy mieli rozpocząć rozgrywkę piosenką, co zmotywowało połowę siedzących na trybunach ludzi do przywleczenia tyłka nie gdzie indziej jak tutaj.
Więc. Jak widzicie, wszystko miało pewnego rodzaju powiązanie.
Zerknąłem na rozkraczonego na ławeczce Louisa, skupiającego wzrok na bransoletce. Dosyć często ją wyciągał, ale przyznam, że nigdy z bliska jej się nie przyglądałem, widziałem grawer, kwiatki i to wszystko. Dziewczęca aranżacja, zdająca się już mieć z kilka lat.
"Zbiórka, czerwoni!" odzywa się władczym tonem Louis. Czerwone ciała wpadły na siebie, okrążając centralnie Louisa. Bojowe krzyki i rozrysowywania taktyki na kartce; z tego po krótce składało się całe ich zgromadzenie.
Chyłkiem zwiałem do pomieszczeniu dla Signification.
Musiałem załatwić pewną sprawę.
***
Czasami jedyne co musisz zrobić to mały gest. Pozwolić. Wypuścić z klatki. A drugą osobę ogarnia radość nie do opisania. Co więcej: ciebie też.
To jak wtedy gdy dajesz mamie prezent, a ona rozrywa papier i zapiera jej dech w piersiach. Cieszysz się, że to właśnie ty, nie kto inny, tylko ty, sprawiłeś, że się tak szeroko uśmiechnęła.
Dlatego opierałem się łokciami o barierki i napawałem się tym niesamowitym uczuciem, iż w tym jak Jain i Cole posyłają sobie przez całą piosenkę spojrzenia tkwiła promieniująca miłość. Na żadnym koncercie nie widziałem żeby byli tak szczęśliwi i pełni szczerości w tym co robili. To nie ujawnienie, jednak poczucie wolności otwarło ich wnętrze.
Fani nie przypominali siebie. Nigdy nie byli tak głośni jak teraz. Pewne zamieszki tworzył się w pierwszym rzędzie trybun, ochrona osłaniała przegrody ze spotami reklamowymi. Piski, a także interwencje pomocy medycznej rozchodziły się falami po stadionie. Druga strona medalu nie zawsze błyszczała złotem.
Występ dobiegł końca, więc pożegnano chłopaków aplauzem- niektóre fanki wybiegły, z myślą, że uda się im okrążyć stadion w ciągu zaledwie minuty by ich dorwać- a na boisko wkroczyły obie drużyny. Na czele czerwonych Louis z śnieżnobiałym uśmiechem skierowanym do kamer. Machał obiema dłońmi wysoko w powietrzu i prowadził swoich do miejsca na przeciwko drużyny niebieskiej- której kapitanem był niejaki Herran. Ściskało mnie w sercu kiedy podawali sobie dłoń i śmiali z jakiegoś dopowiedzenia. Sędzia przerwał rozmowy przemachując im przed oczami gwizdkiem. Grupki się rozeszły, ustawiając na ustalonych pozycjach i po środku boiska pozostały tylko dwie osoby. Smoker i Herran.
Piłka pomiędzy nimi, żądza wygranej unoszona trochę wyżej w powietrzu.
Czas zacząć.
***
Dzieje się wszystko zbyt szybko.
Zanim upada ja już biegnę.
Zanim krzyczy- próbuję przedrzeć się na pole gry. I choć posiadałem plakietkę vip, zatrzymano mnie, silnie odpychając pod ścianę. Kamery nie umiały się zdecydować: podbiegały do mnie, podbiegały do Louisa, a inne rejestrowały reakcję fanów, którzy burzliwie wyglądali z miejsc.
Przenoszą go na noszach w stronę ławek, na przeciwległe skrzydło, więc rozpędzam się, a za mną oczy całego stadionu.
"To tylko stłuczenie, spokojnie, Louis! Hej, SPOKOJNIE."
Ale Louis nie słucha lekarza i szlocha wystarczająco głośno, by przełamać wrażliwe serce na pół. Wygląda blado, zaciskając dłonie w pięści z bólu. Lewa ręka, prawie, że sztywna, miała jakby zatrzymany bieg krwi. Na tę upadł. Dostrzegłem bransoletkę, ściskającą jego nadgarstek- zdecydowanie nie polepszała jego stanu.
Wydarzenie, którego byłem świadkiem zwało się poturbowaniem; to z jaką siłą ten dryblas przygniótł go do ziemi powinno być karalne.
Upadłem na kolana kiedy uspokoił się na tyle, by dać dostęp ratownikom do nogi. Uważnie śledził ich ruchy aż mnie nie zauważył. Nie było jak na filmach: nie uśmiechnął się, jego oczy nie zabłyszczały na widok ukochanego. Jego oczy były puste i pełne przerażenia. Sięgnąłem dłonią do jego nadgarstka, żeby sprawnie zdjąć mu bransoletkę. Odepchnął mnie krzycząc:
"Co ty odpierdalasz?!"
Poruszył przypadkowo kontuzjowaną nogą, krzyknął, a łzy uformowały ścieżkę w dół jego policzków.
"Zostaw mnie. Zostawzostawzostaw, proszę, zostaw." mamrocze na wdechu zamykając oczy.
Warga wchodziła w coraz większe drgania z każdym jego słowem. Obserwowałem jak przenosi swoją zdrową dłoń na nadgarstek tej chorej, chroniąc bransoletkę przed nieproszonymi łapami. Raz po raz przejmowały nad nim panowanie dreszcze, które nieudolnie próbował powstrzymać, kuląc się.
"Temple, prawda?" zwraca się do mnie jedna z ratowniczek. Kiwam na potwierdzenie, odchodząc z nią na bok. "Louis potrzebuje spokoju, żeby móc dojść do siebie. Ma atak paniki."
och
"Usiądź na ławce, jak tylko pozyska siły na pewno do ciebie dołączy. Wskażemy mu drogę, masz moje słowo."
I tak spędzam resztę meczu sam, zerkając co chwila w bok, by upewnić się, że Louis oddycha. Piętnaście minut później dochodzą do mnie okrzyki oznaczające, że drużyna czerwonych wygrywa, a mecz dobiegł upragnionego końca. Cóż, cieszyłbym się gdyby Louis był tam z nimi i trzymał puchar...
Marszczę brwi.
Przecież tak niedawno Louis chwalił się, że ilość ataków paniki zmalała. Jaki czynnik doprowadził go do ponownego szału?
Zastanawiało mnie czy kobieta, która poinformowała mnie o jego ataku wiedziała coś więcej. Zdawała się być obeznana w tym co dolega szatynowi. Z resztą; wyglądała na kogoś z elity Smokera. Zakreślone czarną kredką oczy, wysoki kucyk, twarz pozostawiona bez wyrazu, Smokerowe pole minowe.
Ludzie rozeszli się po sektorach w kierunku wyjścia, a ja dalej czekałem aż Louis odzyska siłę.
Stało się to następne dwadzieścia minut później. Podniósł się przy pomocy dwóch chłopaków i dopóki nie przestało mu wirować w głowie stał w bezruchu, przytrzymując się ściany. Coś nakazało mi czekać na niego, a nie wyrywać się.
"Moja drużyna wygrała, prawda."
Nie jest to pytanie, bardziej stwierdzenie, bo on to wie. Bezpieczeństwo, że wokoło mogą się jeszcze kręcić fani, powstrzymywało mnie przed mocnym wyściskaniem go.
Ląduje całym sobą obok mnie.
"Wygraliście." potwierdzam, czule się mu przyglądając z bliska. Mój szybki skan zmian jakie zaszły zatwierdził cienie pod oczami, opadnięte policzki, bladego odcieniu usta. Wszystko inne pozostawało tym samym dobrze znanym Louisem.
"Wygrałem."
"Ty i twoja drużyna."
"Ja." poprawia mnie z kąśliwym uśmieszkiem. "Ja wygrałem. Powiedziałeś, że jak moja drużyna zdobędzie więcej punktów od niebieskiej zrobisz dla mnie co chcesz."
Jak to jest, że będąc w takim stanie on zdołał to sobie przypomnieć?
"Tak, tak powiedziałem." szepczę oniemiały.
"Więc teraz." odchrząkuje teatralnie. "Weźmiesz mnie pod ramię, zatargasz do auta i pojedziemy prostą drogą do managementu."
Marszczę brwi, zastanawiając się czy oni naprawdę puścili go wolno nie badając głowy.
"Louis. Kochanie."
"Nie używaj tego tonu na mnie." wzdycha poirytowany.
"Tego czyli jakiego?"
"Jakbym kurwa oszalał, Harry." podnosi głos, przegryzając policzek. Wbija we mnie lodowaty wzrok. "Wszystko ze mną dobrze. Chodzę. Mówię. Jestem w kawałku, a mózg działa jak zwykle. Teraz kiedy ustaliliśmy te suche fakty, mógłbyś proszę dopełnić obietnicy i zawieść nasze tyłki pod management?"
"Dlaczego chcesz tam pojechać, jest wpół do..."
"Dowiesz się na miejscu." urywa oczekując, że wstanę, żeby mógł się mnie pochwycić. Podryguje głową, a ja wstaję.
***
Louis kuleje i jęczy z bólu, przemieszczając się tam i ówdzie. Proszę go by usiadł i nie ruszał się z miejsca, a przyniosę mu co tylko powie, na co on się wkurza, bo uznaje, że traktuję go jak kalekę, a nią nie jest.
W studiu nagraniowym powoli nagrzewają się grzałki, przez co robi się jaśniej. Co tydzień pomieszczenie ulega jakiejś zmianie. Byłem tu tak dawno temu, że przesuwane stoły na których zazwyczaj artyści piszą piosenki zostały wywiezione w inny rejon i teraz pozostawały tylko sprzęty, kanapa i duże głośniki obite w skórę. To właśnie tu słynny boysband nagrywa swoje hity.
Nagle czuję jak coś uderza o moje kolana. Plik kartek. Podnoszę wzrok na Louisa i pytam go niemo o co mu chodzi.
"Powiedz mi, skarbie, które zostały napisane przez ciebie?"
Bóg świadkiem jak zastygam, dotykając opuszkami palców piosenek.
Jak on się dowiedział?
Jego usta przecina zwycięski uśmiech. Schyla się i przetasowuje wiele kartek, zatrzymując się na przedostatniej, którą stuka palcem.
"Jeśli chodzi o mnie to obstawiam 'Burning in your eyes' gdyż przypadkowo opowiada historię o niebywale błękitnych oczach, których miłość wypala spojówki. Jeszcze było 'Where my love goes' i 'Tiny Tiny' co jak zinterpretowałem, ma przekaz, że niskiego wzrostu osoba, kocha być tulona do tej większej." wzdryga się oburzony, ciskając we mnie piorunami.
"Czemu nic nie mówiłeś?" odzywa się tym razem z nutką powagi. "Pozwoliłbym ci napisać wszystkie piosenki na tę płytę, gdybyś tylko mi powiedział. Co ci przyszło do głowy, żeby robić takie rzeczy za moimi plecami?"
"Uwierz, gdyby sytuacja tego nie wymagała nie wkopałbym się w pisanie wierszyków o twoich cholernych oczach." odpowiadam szczerze i wstydzę się na niego spojrzeć.
Serio, jakim cudem doszedł, że zostały napisanie przeze mnie? To tak bardzo oczywiste?
Przebieram palcami, zrzucając pomiędzy nasze nogi papiery.
"Co masz na myśli? Jaka sytuacja?"
"Zgubiłem cztery piosenki i nie potrafiłem ich nigdzie znaleźć."
Pali mnie żar żałości. Zachowałem się prymitywnie, a Louisa natura postanowiła się nade mną zemścić. Nie miałem mu tego za złe, mój nieprofesjonalizm bił na odległość, jednak ogarnął mnie smutek.
"Twoją uciechą jest patrzenie jak mnie kompromitujesz, Louis? Po to mnie tutaj zaciągnąłeś? Tak?"
"Nie." potrząsa głową, przysuwając bliżej nogę, żeby na nowo obwiązać rozwinięty bandaż. "Moja intencja była milsza, przysięgam. To był tylko pierwszy krok do sedna."
"Nie gadaj." ironizuję, ale w głębi duszy się cieszę. Poprawiam opadające mi na oczy włosy. "Louis Smoker próbuje być romantyczny, przywożąc swojego chłopako-asystenta do własnej firmy, żeby udowodnić, że napisał kilka piosenek bez jego zgody. Sprzedajmy to na nagłówek."
Louis śmieje się szczerze, przykrywając wierzchem dłoni usta. To jest pewnego rodzaju sukces. Roześmiał się bez przymusu.
Warto też dodać, że już mniej wyglądem przypominał ścianę. Odzyskał swój naturalny, złocisty kolor skóry.
"I kto tu teraz jest cyniczny, Temple?"
"Dalej ty."
"Okay, okay, już kończę." przysuwa się bliżej mnie i szepcze do ucha następujące słowa:
"Usiadłbym na twoich kolanach, gdyby mnie tak nie napieprzało."
Jeśli jego policzki przybierają różowy odcień, udaję, że tego nie widzę, żeby go nie speszyć.
"Powodem dlaczego cię tutaj wywlokłem jest moja chcica usłyszenia jak śpiewasz piosenkę, własnego autorstwa, o mnie, dla mnie. W następstwie planowałem połączyć twoje brzmienie z tymi od chłopców i zrobić z niego ich pierwszy singiel do którego przygotujemy teledysk." robi przerwę, umykając moją opadniętą szczękę. "Czy spełniłem wymagania 'romantycznego faceta'?"
Przegryzam wargę, zastanawiając się jak ująć w słowa swoją radość. Pieniądze mogą dać ci szczęście, kosztem. Uczucia mogą także sprawić ci szczęście, kosztem ukłucia w serce, które pozostaje z tobą na długo. I boli, boli, boli cię tak bardzo aż zaczynasz chorować na miłość.
"Spełniłeś ponad kryteria."
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top