Rozdział dwudziesty czwarty- Harry
"Eric, spokojnie, wyjechałam służbowo.....przepraszam, nagle wyszło...już swojego dopięłam, więc myślę, że wyjadę nawet dzisiaj....Tak to.... Sprzedam za kilka kawałków, kochanie, opłaciło mi się to bardziej niż miesiąc pracy przy następnym wyssanym z palca artykule....Od razu.... Kocham cię tak bardzo, tylko ciebie, wiesz? Nie masz się o co martwić...Do usłyszenia, pa. "
Nie brzmiało mi to na rozmowę telefoniczną, którą odbywa się po ostrej kłótni. Nie wychwyciłem cienia złości czy fałszu w tym co mówiła. Poza tym: teraz już wszystko było jasne.
Wymknąłem się z salonu przez niewielką szparę pomiędzy skrzydłowymi drzwiami i pobiegłem najciszej jak się dało pod jego drzwi. Siódma rano to nie najlepsza pora, żeby go budzić, nie należał do rannych ptaszków, ale nie mogłem z tym czekać ani chwili dłużej. Nieświadomie wpuścił do domu niebezpieczeństwo, które zagraża naszemu związkowi.
"Louis. Obudź się."
Cisza. Zamykam drzwi i klękam nad nim, zatapiając się nieco w miękkim materacu.
"Louis."
"Harry?"
Na jego czole pojawiają się dwie poziome zmarszczki.
"Jasmine przyjechała tu tylko dla kasy, żeby nas wydać. Podsłuchałem rozmowę."
Louis parska krótkim śmiechem.
"Przestań, wiem, że jej nie lubisz i jesteś zazdrosny..."
"Ja nie kłamię, Louis, wiem co słyszałem!"
Uderzam dłonią o poduszkę obok, przez co podnosi nagle głowę.
"Oszalałeś do reszty, prawda?!" krzyczy spoglądając na mnie powiększonym źrenicami. Spina się na całym ciele. "Szukasz powodu, żeby ją stąd wygonić. Czy prosiłbym o zbyt wiele gdybym powiedział ci, żebyś zaczął się zachowywać jak dorosły?"
"Czy ty jesteś poważny?" Podnoszę się z kamienną twarzą. Patrzymy sobie prosto w oczy."Jestem jedyną osobą, która zachowuje się tu tak jak oczekiwałoby się tego od kogoś kto ma ponad dwadzieścia lat. Co ty wiesz o byciu dorosłym skoro masz od wszystkich ludzi?" wrzeszczę ściskając w pięści jego pościel. "Co ty wiesz o ludziach, którzy byli kiedyś w twojej przeszłości? Z chęcią ci przypomnę, że od kiedy ta Jasmine wkroczyła do twojego domu, zacząłeś być duchem, jesteś nieobecny i się o ciebie cholernie martwię, ale ty to masz gdzieś, bo z jakiegoś niewiadomego powodu jej ufasz!"
"Znam ją" syczy "A ty jej nie, okay?"
"Najwidoczniej znasz starą wersję, kochanie." oznajmiam trzaskając drzwiami. Zbiegam ze schodów, pobrzękując kluczykami do samochodu, a za mną w pełnej postaci on, kuleje jeszcze przez niewyleczoną nogę, ale biegnie, żeby mnie dogonić. Zatrzymuję się kiedy ściska dobitnie mój nadgarstek. Ma łzy w oczach.
"Obiecałeś."
Za jego plecami pojawia się brunetka z nikłym uśmiechem. Mam ochotę zdzielić jej pustą głowę pięścią. Osiągnęła cel, szybciej niż obstawiała. Ale czy to ma jeszcze jakieś znaczenie?
Ściska mnie w sercu kiedy Louis powtarza jak w transie 'obiecałeś, obiecałeś, obie-całeś' Podchodzę bliżej i zgarniam go do silnego uścisku.
"Już dobrze, wiem, że obiecałem."
Nosem wbija się w moją krtań, a ja przyciągam go jeszcze bliżej, zamykając oczy.
"Zabierz mnie stąd." szepcze nabierając drżący wdech "Gdziekolwiek."
"Co powiesz na śniadanie u Rossa?"
***
Słabość ogarnia w skutek innych uczuć- nigdy inaczej. Poszczególne osoby mają na ciebie różny wpływ, niektóre kochasz, niektóre uważasz za obojętne. Dla tych pierwszych zazwyczaj polegasz, bo miłość przygniata cię do ziemi.
Kiedy się zakochujesz podpisujesz pakt z uleganiem drugiej połówce. Tak się przyjęło i zaczęło funkcjonować.
Chcesz dla tej osoby miękkiego sweterka, wygodnych butów, szczelnego dachu nad głową. Chcesz to co może zapewnić jej bezpieczeństwo i poczucie spokoju.
Los nie zawsze idzie ścieżkami, które sobie wyobrazimy. Nauczyłem się, że lubi robić wszystko na opak, żeby coś się działo. Żeby było ciekawie.
Od jakiegoś czasu zastanawiałem się czy mogę mieć jakieś panowanie nad tym co robi z naszym życiem. Może mógłbym pomodlić się do Boga by do tego nie doszło? Może mógłbym przewidzieć skutki i nie dopuścić do tego co miało mieć miejsce? Jednak to wszystko nie jest pewna karta. A zbyt ostrożni kończyli tak samo jak szaleni ryzykanci.
Miła kelnerka przyniosła nam na tackach kiełbaski z goframi i chrupiącymi- dopiero co wyjętymi z pieca- ciasteczkami. Na życzenie Louisa, który obiecał dopłacić jeśli wszystko zrobią szybko i przyniosą gorące.
Miałem wrażenie, że jest okay. Zapomniał o tym co się wydarzyło i jak przebiegały ostatnie dni. Uśmiechał się i rozmawialiśmy na przypadkowe tematy, to krytykowaliśmy gwiazdy, to plotkowaliśmy gdzie marzą się nam wakacje, trochę o pracy i nowych pracownikach, o nowej płycie chłopców, o Kurcie. Najedzony i zamyślający się o głupotach wydawał się wręcz beztroski.
Wtedy dzwoni telefon i wyświetla mi się imię osoby, która od dawna jest wpisana do księgi telefonicznej, ale nigdy od niej nie odebrałem telefonu. Przykładam do ucha słuchawkę i...
To co się dzieje nie może być prawdziwe. Zastygam w rozszerzonymi oczami, słuchając jak kobieta dopowiada o detalach. Ci ludzie nie mogą wymagać ode mnie przekazania Louisowi tej informacji. Nie mogą i im o tym mówię- ale kończą rozmowę z wyrazami współczucia.
Louis widzi, że nie jestem sobą i prawdopodobnie mam dreszcze. Krzyczy, widzę, że krzyczy, ale nie słyszę. Boję się. Boję się mu o tym powiedzieć, gdyż wiedziałem z czym się to wiąże.
Czy moglibyśmy cofnąć czas? Na chwilę, którą przetrzymywałbym całe życie.
"Kurwa mać, Temple, mów natychmiast co się dzieje!"
Wstaje od stolika i przechodzi na drugą stronę, obok mnie. Szarpie moją ręką i poklepuje krótko policzki, całkowicie niepotrzebnie.
"Czy nie widzisz, że się martwię? Kto do ciebie dzwonił? Co ci powiedział?..."
"Chłopcy" oznajmiam słabo po chwili "Twoi chłopcy."
"Tak?" zachęca zaniepokojony.
"Twoi chłopcy mieli wypadek w drodze na koncert. Cole..." wybucham szlochem, zasłaniając dłońmi twarz. Nie chcę widzieć jego miny. "Cole nie żyje."
Jego oczy nigdy jeszcze nie były tak puste i tak duże jak teraz. Szpera pospiesznie w mojej torbie i wyjmuje z wewnętrznej kieszeni kluczyki do auta. Przepycha się przez moje nogi, następnie rzucając biegiem do pojazdu, zanim potrafię nawet zareagować. Odjeżdża spod restauracji, nie czekając na mnie.
Fanki gromadzą się wokoło pytając co się właśnie wydarzyło. Byliśmy w centrum miasta- co się dziwić. Są równie zdruzgotane co ja, chociaż nie mają pojęcia co właśnie zaszło.
"Musisz pojechać ze mną za nim." szepczę do pierwszej z brzegu, która potakuje i wpuszcza mnie do swojego chevroleta. Z piskiem opon kieruje się jezdnią, którą odjechał Louis.
Czuję, że cała odpowiedzialność spada teraz na mnie. Wykręcam numery i upewniam się, że z resztą chłopaków wszystko w najlepszym porządku. Dzwonię do organizatora, któremu każę odwołać dzisiejszy koncert, bez dłuższego wytłumaczenia. Zatrzymuję tira, który zaczął rozstawiać z samego rana scenę na show.
Przez okno i rozmazane krajobrazy, mogę stwierdzić, że dziewczyna zawodowo przyspiesza za wyprzedzającym ciągle mercedesem. Była dziwnie cicha, od wejścia do samochodu nie zadała żadnego pytania.
"Skręca na pobocze." powiadamia, a ja przyuważam klif na którym czarne auto zatrzymuje się centymetry przed przepaścią. Fanka wrzeszczy i płacze, jednocześnie wciskając hamulec. Wybiega z auta i okrąża samochód Louisa, wzywając pod nosem Boga.
Interweniuję od razu; biję z całych sił w rękach w szybę od strony kierowcy. Louis ignoruje mnie, zwijając się w kłębek na całym siedzeniu. Chowa głowę pomiędzy uda i zdziera płuca z każdą moją prośbą.
Poddaję się po dziesięciu minutach, tak samo dziewczyna. Siadamy blisko siebie na zakurzonej ziemi, starając wyrównać oddech. Ważne, że się zatrzymał i mieliśmy go teraz na oku. Nic więcej się nie liczyło.
"Poradzę już sobie." zwracam się do dziewczyny z wymuszonym uśmiechem. Cieszyłem się, że na świecie istniały jeszcze takie osoby jak ona. Pomocne, mające dobre serce.
"Wynagrodzę ci to, to wszystko co dla mnie zrobiłaś."
"Harry czy z nim..." jej warga drży i jest cała roztrzęsiona. Przesuwa palcami po swoich policzkach, ścierając potok łez. "Nie wierzę, że przyszło mi go spotkać w takim stanie. Dowiedział się, prawda?" oddycha szybko "Prawda, Harry?"
Nie odpowiadam, zastanawiając się co jej to potwierdzenie da.
"Załatwię ci kolejne spotkanie, dobrze? Nie obiecuję tylko, że w najbliższym czasie, teraz nic nie będzie łatwe."
"Cole..."
Nie musi dokańczać, jedynie potakuję. Tulę ją do siebie, choć ledwo ją znam. Napawam się jej przyjemnym zapachem orzechowego balsamu.
"Nazywam się Becky." odzywa się przygnębionym głosem.
"Gdzie mieszkasz, Becky?"
Podaje mi adres, a ja go zapisuję rozdygotanymi dłońmi w notatkach. Tuż po upewnieniu się, że się uspokoiła, znika za drzwiczkami samochodu, a później lasem.
Przez metalowe ściany słyszę każdy pojedynczy szloch, który wydostaje się z jego wnętrza. Samochód kolebie się w różne strony, gdy Louis próbuje się wyżyć. Odbija rękę na szybie i ociąga się z przesunięciem jej w dół.
Wyczuwam moment i ponawiam próbę. Pukam w szybę, gdy jego oczy zatrzymują się w końcu na mnie. Szuka kogoś konkretnego za moimi plecami, obracając się wokół osi by mieć pewność, że jestem sam. Następnie odblokowuje drzwi.
Wnętrze samochodu jest przepełnione gorącem; parność kradła zdolność do trzeźwego myślenia. Louis wyciąga na niezbyt dużą szerokość ramiona, do mnie, chcąc mnie przytulić. Wedle jego życzenia otulam go tak jak tego potrzebuje.
"Shhh. Shh.Sh."
Louis przekracza skrzynię biegów i siada na moich kolanach, ułatwiając dostęp do bliskości.
"Wszystko będzie dobrze, słońce." głaszczę go od góry do dołu po plecach, fotele obite w skórę, skrzypią przy najmniejszym ruchu. "Poradzimy sobie. Jesteśmy silni i działamy wspólnie."
''Naprawdę jesteś jak Lily." majaczy "Bóg oddał mi Lily."
"Już dobrze, Lou..."
Niespodziewanie bierze moją dłoń w swoją i upycha pomiędzy palce bransoletkę. Pierwszy raz widzę na niej każdy szczegół. Jest fioletowa, a na złotej zawieszce głęboko wytłoczone zostało LILY, zatem na rewersie widniały inicjały L + J
Zagadka przestała być zagadką kiedy tylko połączyłem fakty.
O mój boże.
Otrząsam się po kilku minutach, ale nic nie mówię. To nie jest rozmowa na ten moment czy też na najbliższe dni. Teraz trzeba było się skupić tylko na tym żeby zawieźć Louisa do domu. Musiał się przespać, może upić i po prostu, po prostu, uspokoić.
Nie puszczając jego ręki, upinam pasy wskroś jego ciała i lokuję się przed kierownicą. Szatyn wyglądał na obezwładnionego, poddanego każdemu rozkazowi. Ma lekko uchylone oczy.
Przez całą drogę trzymam mocno jego dłoń. Wszyscy mi świadkiem, że nie puszczę jej nigdy.
***
Nie pamiętam kiedy ostatni raz widziałem go sobą. Z dnia w którym go po raz pierwszy ujrzałem, opanowanego, postawnego w kuchni, pracującego na laptopie do teraz, roztrojonego emocjonalnie nie będącym w stanie usiedzieć w miejscu bez skulenia się w kłębek.
Czy ja też miałem wpływ na jego zdrowie? Czy ja też zawiniłem w całej sytuacji?
Nie mogłem go samego zostawić, przede wszystkim teraz kiedy nareszcie udało mi się go uśpić. Zajęło mi to dłuższą chwilę, co prawda to prawda. Odkryłem, że tabletki nie pomagają mu tak jak bym chciał- typowe antydepresanty o których tylko wielkie halo. Siedziałem przy nim i kazałem mu pić wino, pił szybko i nim się obejrzałem butelka była pusta. Poczucie winy zżerało mnie od środka z tym całym jego bełkotem, płaczem, pijańską czkawką. Odprowadziłem go do pokoju i usadowiłem na łóżku. Przewracał się z boku na bok, zanosząc głośnym szlochem.
"Kochanie. Czy mógłbyś coś dla mnie zrobić?" pytam go z wypisanym współczuciem na twarzy. Kiwa lekko głową, opanowując łkanie i starając się utrzymać wzrok w jednym miejscu na moim ciele.
"Chciałbym, żebyś się teraz przespał i zapomniał. Śpij i wiedz, że nad wszystkim panujemy."
Łapie za tył mojej marynarki i miażdży w niedźwiedzim uścisku. Wydaje mi się, że mówi 'dobrze', wypuszcza mnie z objęcia i chwilę go obserwuję, dopóki nie mam pewności, że odpłynął.
Dzwonię po Laylę. Za nic w świecie nie mógłbym zostawić go w takim stanie bez opieki.
Hej czemu by nie zostawić go z Jasmine? myślicie tak, tak?
Wyjechała, nie zostawiając żadnej notki. Załatwiła co miała załatwić i siup rozprysła się w powietrzu, jakby nigdy jej tu nie było. Ale serio...mniejsza o nią.
Po krótkim wyjaśnieniu Layli, że musi mi pomóc, słyszę dźwięk odpalanego silnika.
Pakuję torbę, ze świadomością, że chociaż to końcówka dnia to dzień będzie się jeszcze wlókł w nieskończoność.
****
"O mój boże, nie mów mi, że od kilku miesięcy mieszkasz właśnie tu i dopiero dzisiaj mnie zapraszasz..."
Wpuszczam ją bez słowa, zatrzaskując drzwi.
"Posłuchaj mnie." chwytam ją za boki, przysuwając jej twarz do swojej. Ma wszystko wyraźnie usłyszeć, żeby nie było żadnych wątpliwości."Louis jest na górze w swoim pokoju, to ten drugi po lewej, nie przeoczysz, bo zostawiłem go na wpół otwarty, śpi, jest pijany, odpieprzyło mu kiedy dowiedział się o śmierci Cole'a. Zaopiekuj się nim w razie gdyby się przebudził." robię przerwę na przełknięcie śliny "Zajmij się czymś, czuj się jak u siebie, jedynie..."
Ogarnia mnie chwilowa bezsilność, myśląc o tym jak to będzie jak się dowie, że zostawiłem go samego z kimś kto nie jest mną. "Dbaj o niego. Muszę zająć się kilkoma sprawami. Dawaj znać."
Sięgam po klamkę, czekając jeszcze na potwierdzenie.
"Niech będzie." podjęła, stawiając niepewne kroki w głąb domu. "Dam ci znać jak się obudzi."
"Okay." wzdycham z ulgą "Dziękuję, Layla, naprawdę mam to na myśli."
Posyła mi szybki uśmiech w którym dostrzegam obietnicę, a później odwraca się, przyspieszając tempo na schodach.
Ufałem jej. Całym sercem.
***
W szpitalu panuje istny chaos. Zabiegani lekarze znikający w jednej sali, wychodzący z tej sali i krzyczący z drugiego końca korytarza do pielęgniarek. Policja ledwo wyrabiała z odganianiem fanek zebranych przez kliniką, niektóre koczowały i przyniosły sobie koce, płakały, krzyczały, co powodowało jeszcze gorszy zamęt.
Na wejściu w izbie przyjęć pokazałem identyfikator z managementu, który upoważniał mnie do zobaczenia chłopców. Jedna z pielęgniarek wskazała mi drogę.
"Jain jest rozbudzony od chwili wypadku. Jest na lekach uspokajających i leży w osobnym pokoju niż reszta. Lucas, Des i Phil śpią jak zabici, ale nie ma powodów do zamartwiania, ponieważ są jedynie osłabieni poszczególnym bólem. Nic im jednak poważnego nie dokucza, nie ucierpieli nawet w połowie tak jak Cole."
"Dziękuję."
Podaję jej rękę, żegnając i ogarniam wzrokiem teren do którego mnie odprowadziła. Nie miałem pojęcia, że szpitale mają vip skrzydła. Ta część ewidentnie piała luksusem od samych drzwi, które miały srebrne, czyste zdobienia. Podłoga nabłyszczona z marmuru, ławki przy ścianie miały specjalne rozkładane oparcia. Telewizory wisiały co metr od siebie, transmitując różne programy. Wow.
Może ten szpital był jedynym który oferował tego rodzaju asortyment i chłopcy mieli w umowie, że w razie czegoś zostaną tu przewiezieni.
Jainowi przydzielono 14, Desowi, Philowi i Lucasowi 22. Nie wiedziałem gdzie będzie bezpieczniej zajrzeć najpierw. Miałem jednak tendencję rozpoczynania od cięższego chleba.
Bezszelestnie- przynajmniej tak mi się wydawało- nacisnąłem klamkę do pokoju numer 14, z czym wiązało się następstwo zdarzeń, Jain zeskoczył z szpitalnego łóżka, nie zważając na przeszkody, którymi była na przykład kroplówka i przyszpilił mnie do ściany, zanosząc się głośnym szlochem.
"To wasza wina" wytyka mnie palcem w pierś, jeden, drugi, trzeci, z każdym razem silniej "Twoja, jebanego Louisa."
Ma podkrążone oczy i całkowicie przedarte w niektórych miejscach włosy, jakby za często je sobie rwał z nerwów.
Naciska na moje ramiona, bokiem uderzając w udo. Skrzywiam się z bólu, ale daję mu robić co tylko chce. Potrzebuje tego.
"Nienawidzę tych szmat co wciskają we mnie to gówno, ono nie pomaga, ono mnie drażni, słyszę swoje serce i mnie to wkurwia, rozumiesz?" potrząsa kabelkami, z oczami większymi niż obwód szklanek. "Prosiłem, żeby pokazali mi jego ciało, żeby zabrali mnie do kostnicy, a oni kurwa odmówili, wyobrażasz to sobie? Pobiłem te suki i wstrzyknęli mi jakieś ścierwo w żyły."
Unosi rękę na dowód. Faktycznie ślad po wbiciu igły do teraz się utrzymywał.
"Próbowałem go ratować, Harry, widziałem jak ten tir zbacza, wiedziałem, że w nas uderzy, ale....ale on znajdował się w złym miejscu, przytrzasnęło go, połamało, nie zdążyłem." nie umie nabrać powietrza, krztusząc się własnym łzami. Puszcza mnie, dzięki czemu daje mi szansę go otulić. Poklepuję go czule w plecy.
"Mój boże, byłem przytomny gdy umierał, dlaczego to nie mogłem być ja? Dlaczego?"
"Spokojnie, Jain. Wiem, co przeżywasz, ale nerwy zaprowadzą cię do nikąd."
Mówię co mówię, ale zaczynam płakać razem z nim i dobrze zdaję sobie sprawę dlaczego. Nigdy trudno mi nie przychodziło wczuwanie się w czyjąś sytuację i.... co gdyby to się przytrafiło mnie? Co gdyby Colem był Louis i patrzyłbym jak moja miłość umiera? Nienawidziłbym siebie do końca mojego życia, wmawiając, że mogłem go uratować. Ale prawda byłaby w ogóle inna, najwidoczniej los zaplanował dla niego inny scenariusz, który wcześniej czy później dopiąłby takiego zakończenia.
"On cię kochał, Jain, nikt nie patrzy na swojego przyjaciela w taki sposób." upewniam go w oczywistości, na co kiwa głową.
"Wiem. Zrobiłby dla mnie wszystko. Tego ranka, zanim wyjechaliśmy, obudził mnie długim całusem w czoło i położył się na mnie. Otworzyłem oczy by zobaczyć jego poranną fryzurę, którą zawsze wyśmiewam."
Opowiada pogodnym tonem i wydaje mi się, że mówi to przez uśmiech. Oczami wyobraźni zapewne odpłynął.
"I wtedy wyszeptał do mnie słowa, które tak mnie uszczęśliwiły, że odtwarzałem je sobie bez przerwy w myślach Tylko ty masz miejsce w moim sercu. Na zawsze pozostaniesz w nim, Jain. Jakby wiedział." piska łapiąc się mojej koszuli."Jakby wyczuł, Harry. Ale jestem mu tak bardzo wdzięczny, że to powiedział."
Zaciskam oczy i żyznie daję upust łzom. Nie znałem dobrze Cole'a, a jednak widziałem go od czasu do czasu, miałem go na wyciągnięcie ręki, znaczył coś dla osób z którymi miałem styczność. To wystarczyło, żeby odczuć ten cały ból.
Wspomnienia będą teraz im najbliższe, a zarazem wrogie. Chciałem im pomóc się pozbierać.
***
Czy to dziwne, że kiedy dzieje się jakaś tragedia chcesz zniknąć? Nie cieszysz się, że dalej istniejesz czy, że masz szczęście, którego nie miał ktoś inny. Wpadasz w żałobę, przesypiasz dni. Pragniesz do niego dołączyć.
Patrzyłem z wejścia na uśpionych chłopaków, mieli łóżka ustawione blisko siebie, co podobno zostało wykonane na ich życzenie. Bandaże zwisały z metalowych rurek, ubrudzone krwią prześcieradła rzucały się strasznie w oczy. Sine usta, przechylone na bok głowy, nie czujące energii by przestały być wątłe. Każdy z nich, pod względem fizycznym, wyglądał gorzej od Jaina, który zarobił jedynie kilka zadrapań i porządnego kopa na psychice. Żaden z nich nie kontaktował obecnie. Lekarz tłumaczył, że są zwyczajnie za słabi; ból w ich poszkodowanych ciałach narastał, mówił też, że to minie kiedy zwiększą dawkę leku przeciwbólowego.
Zjechałem windą na niższe piętro do kafeterii. Zjadłem obiad- udko z kurczaka, szpinak, talarki- i zamówiłem na wynos osobne danie dla Louisa- identyczne.
Prawdopodobnie wracałabym już do domu, gdyby nie zatokowano mi drogi.
Faceta widziałem na oczy po raz pierwszy, ale szybko go rozpoznałem po opisie, który Louis kiedyś mi streścił.
Duże bary, skórzane buty, skórzana kurtka, skórzany pasek od zegarka, hipsterski naszyjnik i olbrzymie nozdrza.
"Jak śmiesz rozporządzać się w naszym managemenie, Temple?" warczy legendarny Kurt, robiąc wielki krok na przeciw mnie. Nie cofam się do tyłu, jedynie czekam co będzie dalej; jak daleko będzie w stanie się posunąć, tuż na dworku szpitala.
Stawiam torbę na ziemię i wymuszam uśmiech. Wkładam do kieszeni dłonie.
"Cóż, Kurt, tak się składa, że Louis nie był dziś w stanie ruszyć palcem, a ja chciałem pomóc..."
"Nikt cię nie prosił, nie jesteś żadnym zastępcą! Ja jestem, ja się zajmuję takimi sprawami kiedy ten debil nie jest w stanie." zakłada ręce na biodra, wysuwając jedną nogę do przodu. Oblizuje powoli usta. "Z tego co się dowiedziałem, wstrzymałeś przygotowania do dzisiejszego koncertu, a nawet zawiadomiłeś tira, jakim prawem to zrobiłeś? Miałeś pozwolenie od Smokera? Miałeś pojęcie jak to w ogóle się załatwia? Myślisz, że powiesz, żeby wstrzymali się z budową sceny, a oni nagle to robią?" prycha z politowaniem. "Za kogo ty się uważasz?"
"Chciałem pomóc..." tłumaczę, ale na raz moja wypowiedź zostaje przerwana.
"Nie masz pojęcia jak ten biznes działa, kurwa! Nie baw się w Smokera, to po pierwsze nie jest zabawa dla ciebie, a po drugie, jesteś zbyt naiwny na takie gówno, więc przestań, przestań udawać, że jesteś równie ważny."
Przez chwilę milczymy, więc wykorzystuję moment na zarzucenie na ramię torby.
Louis nie byłby zły, byłby dumny, że tak sobie poradziłem powtarzałem sobie w myślach.
Kurt pochyla się w moją stronę i czuję znajomy smród nikotyny. Truje mi przełyk kiedy staram się przełknąć ślinę. Jego oczy wyrażając samą nienawiść, złość, chęć mordu. Przypomina świra, który zdołał uciec z więzienia.
"Mam nadzieję, że Louis cię wyleje" wyrzuca z siebie kierując powoli w stronę wejścia do kliniki "A jak nie, bo zbudowali cię z porcelany, zajmę się tym sam."
Żwawym krokiem znika za drzwiami, powodując wielki grzmot kiedy zostają pchnięte na swoje miejsce.
Zasiadam za kółkiem, stawiając stabilnie torbę pod siedzeniem, żeby jedzenie nie wyciekło.
Louis nie ma mi za złe tego co zrobiłem. Nie ma.
Wciskam pedał trochę za mocno, wykręcając na ulicę.
***
Słyszę z piętra przyciszone rozmowy. A więc już się obudził. Podchodzę cicho do poręczy schodów i próbuję zidentyfikować o czym dokładnie mówią.
"Możesz do niego zadzwonić i powiedzieć, że już się obudziłem? Chciałbym go zobaczyć. Chciałbym, żeby tu był."
Jest dziwnie spokojny. Telefon zaczyna wibrować w moich spodniach, a dźwięk dzwonka roznosi się echem po całym domu.
"Harry?!"
Louis krzyczy niespokojnie, zeskakując z łóżka. Wychyla się z pokoju i wreszcie go widzę. Jego mankiety, które zawinął sobie rano starannie spinkami, były teraz porozpinane i pogniecione. Koszula rozpięta do połowy, pasek od spodni uwieszony luźno w powietrzu. Z dużymi oczami patrzył się na mnie z góry, przegryzając policzek.
"Przywiozłem obiad." mówię unosząc wyżej głowę. Wydaje się, że nasze dusze opuściły ciała. "Jak się trzymasz?" pytam czule, stawiając kroki w jego stronę "Przepraszam, że, no wiesz, upiłem cię."
Louis podchodzi do balustrady i opiera się o nią łokciami. Wyraz jego twarzy przechodzi metamorfozę.
"Nie musisz, gdybyś tego nie zrobił, sięgnąłbym po butelkę sam. Z dwojga złego, ciekawiej było doświadczyć jak to grzeczny Harry Temple, przechyla do moich ust wysokoprocentowe wino. Całkiem seksowne."cmoka z uznaniem.
Uśmiecha się szeroko i nie potrafię pojąć jakim cudem, w taki dzień, widzę właśnie ten uśmiech. Ten widok zdecydowanie zmusza mnie do rozpromienia.
"Co przyniosłeś?" pociąga nosem, spotykając się ze mną na najwyższym schodku.
Nie byłem jeszcze pewny co do mojej pochopnie wysnutej teorii, ale wyglądało to tak jakby Louis próbował nie myśleć o śmierci Cole'a. Lub co gorsza: nie przyjmował tego do wiadomości.
"Myślę, że ci zasmakuje. Layla? Nie było żadnego problemu?"
Dziewczyna wychyla się zza drzwi, kręcąc dawkowanie głową.
"W drodze do toalety prawie się zabił, ale tak to raczej nie." przesuwa dłonią po framudze, śledząc swoją rękę wzrokiem. "Dzwoniła jakaś Lana na telefon Louisa kiedy spał. Między innymi" przerywa "Masz prawdziwy spam w skrzynce." zwraca się do niego wyjmując z tylnej kieszeni spodni iphone'a, wręczając mu go.
"Pewnie chciała wiedzieć jak..." przełyka szybko ślinę zerkając na wyświetlacz, tylko po to by zaraz go schować. "Nieważne, najgorsze co może zrobić to przyjechać."
"Nie chcesz żeby ktokolwiek sprawdzał czy wszystko z tobą okay?" pytam delikatnie głaszcząc jego policzek.
Louis przyciska swoją dłoń do mojej i przymyka oczy, napawając się moją bliskością.
"Wszystko ze mną okay."
Zerkam na Laylę za jego plecami i wydaje się lekko zburzona. Poprawia ciuchy, potrząsa torbą i podchodzi do nas.
"Będę się zbierać, muszę jechać na uczelnię..."
"Zostań." mówimy oboje. Uśmiechamy się do siebie przez to przypadkowe zgranie. "Możesz załatwić cokolwiek masz do załatwienia kiedy indziej, pokój gościnny jest wolny, zatrzymaj się w nim, hm?"
Propozycja Louisa wydaje się szokująca, ale miła. Layla rozważa pomysł bawiąc się jednym z obcasów, który wygina we wszystkie strony.
"Dobrze." zawraca, a my wskazujemy jej pokój. "Pomogę wam się, doprowadzić do ładu jeśli o to wam chodzi."
Ale i ja i on wiemy, że zwyczajnie w świecie nie odmówiłaby szansy na spędzenie nocy w tym pałacu.
***
Łazienka ma w sobie to coś, co zmusza człowieka do zwracania uwagi na cztery ściany. To tam wylewasz swoje łzy, udając, że to strumień wody, to tam dajesz upust emocjom. Louis był tylko człowiekiem, który reagował na wszystko w ten sam sposób.
Nalałem mu wody do wanny, narobiłem piany, dodałem olejków i przygotowałem świeże, pachnące wanilią ręczniki. Zostawiłem go samego, tak jak co dzień, ale nie było tak jak co dzień.
Myślę, że moment w którym usłyszałem jego przeraźliwie narastający szloch nastąpił wtedy, gdy czekałem na swoją kolejkę w scrabble. Layla myślała nad słowem, a ja poszedłem do pokoju po telefon.
Ukłuło mnie w sercu słysząc ten dźwięk, jakby prosił żeby to wszystko się skończyło. Przytknąłem ucho do drzwi i usłyszałem, że wylewa wodę na ogrzewane kamienie, którymi była otoczona wanna. Zastanawiam się jak to możliwe, że z samego początku wziąłem Louisa za opanowanego.
Bez pukania otworzyłem na niewielką odległość drzwi. Zastygł w bezruchu, wpatrzony we mnie jak w ducha. Woda w której leżał, zaczynała się uspokajać, jednak dalej dryfowała szalenie na obu końcach.
"Co się dzieje, kochanie?" pytam przyciszonym głosem klękając przed nim. Przemył twarz wodą i zanurzył się na głębokość, chcąc pozbyć dowodu słabości.
"Nic już nie będzie takie same." szepcze, doszukując się w wodzie czegoś czego nikt nigdy nie zobaczy. Nawet on sam. "Zespół się rozpadnie, management będzie w dupie. Chłopcy odejdą- jestem pewny, wpłacą te cholerne kilka milionów po to, żeby nie kontynuować."
"Dramatyzujesz."
Chwile milczy przygryzając wargę.
"Jestem za słaby, żeby ratować ten zespół."
"Kurt panuje nad sytuacją, spotkałem go dzisiaj przy klinice." zapewniam go "Był nieco wkurzony, ale wydawał się wiedzieć co robi."
"Chwila. Spotkałeś go?" Jego brwi spotykają się lekko po środku, a ręka wędruje w stronę brzegu wanny. Zacieśnia na nim palce. "Czemu był wkurzony? Powiedział ci?"
"Nie musiał, bo to ja byłem osobą, która go wkurzyła."
Jak kurtyna zbiegająca z góry i ukazująca raz wrażliwą, deszczową scenerię, raz diabolicznie-ognistą, patrzę jak Louis przestaje płakać, a jego oczy zwężają się i zaczynają przypominać kształtem szparki.
"Co ten skurwiel sobie myśli?" warczy, a jego nozdrza powiększają się dwukrotnie. "Opowiedz mi od początku o co poszło. Nie pomijaj nic."
Patrzymy sobie w oczy kiedy streszczam mu całą pogawędkę. Louis nie przerywa, słucha uważnie do końca, nie ulega jednak wątpliwości, że robi się cały czerwony na twarzy. Woda znowu faluje.
Po skończeniu opowieści, otrzepuje mokrą dłoń i sięga do mojej. Wzdycha głośno. Czuję zimne krople spływające w dół rękawa, ale nie przeszkadza mi to w ogóle.
"Po pierwsze, z oczywistości, zabiję go i wyrzucę na zbity pysk." ściska mocniej moją dłoń "Może go utopię, nie wiem jeszcze. Po drugie. Jeśli on myśli, że ma jakąkolwiek moc, żeby zmusić mnie do wyrzucenia ciebie, to teraz nie mam już zastrzeżeń do załatwienia mu pobytu w miejscu dla chorych idiotów. I po trzecie."
Puszcza moją dłoń i przyciska swoje wargi do moich. Trzyma je tam długo, drażniąc się, skubiąc lekko przez uśmiech. Nasze oddechy się mieszają i kocham to.
"Jestem pod wrażeniem, że przejąłeś moje obowiązki. Jestem dumny. Dziękuje ci."
Wiedziałem.
"Podasz mi ręcznik?" pyta z nieśmiałym uśmiechem; może był wymuszony, ale dla mnie liczyło się tylko to, że miał w sobie zaczyn prawdziwego.
***
Louis śpi jak zabity. Dochodzi do siebie właśnie przez sen, starając się nie skupiać zbytnio na rzeczywistości. Przesypia całe popołudnie, wieczór, noc. Przewraca się na boki jakby dręczyły go koszmary nie z tej ziemi. Patrzę na to z boku, powoli się załamując. Ile będziemy musieli znosić tę agonię? Jak długo będę się bał zasnąć w obawie, że nie będę przytomny gdy Louis się obudzi?
Layla zaglądała co jakiś czas i przysiadała obok mnie na podłodze. Jej ramię dodawało mi otuchy wtedy kiedy jej najbardziej potrzebowałem. Dobrze, że została i pomagała mi przez to wszystko przejść.
"Prześpij się, ja go przypilnuję." poprawia mi koszulkę uważnie przyglądając twarzy. "Wyglądasz jak chodząca śmierć. Louis na pewno nie chce żebyś się tak przez niego katował."
"Tak czy siak nie zasnę."
Przeszukuję kieszenie w celu znalezienia telefonu, gdy natrafiam na dawną zdobycz.
Bransoletkę Lily.
"Co to jest?"
Layla wyciąga dłoń i ogląda z bliska zawieszkę. Zgrabnymi palcami przekłada ją z ręki do ręki, próbując pojąć. Zakłada włosy za ucho i widzę, że patrzy na mnie z niezrozumieniem.
Wzdycham podnosząc wstążkę kciukiem i środkowym palcem.
"Tajemnicza Lily o której wspominał mi od tygodni, do której mnie porównywał, przez którą prawdopodobnie jest jaki jest, wydaje się być jego córką. J, inicjał, który widziałaś na odwrocie, to pierwsza litera imienia Jasmine, jego byłej. Nigdy mi o tym nawet nie wspomniał, już pomijając kwestię tego dziecka."
Milczy, a jej oczy przybierają kształt spodków.
"Skąd pewność?"
"Nie mam pewności" mówię "Ale poruszanie tego tematu w tej chwili byłoby głupotą. To moje przypuszczenia. Natrafiłem na zdjęcie Jasmine i małej dziewczynki, z tyłu był rozklejający podpis o tym, żeby Louis o niej nie zapominał. Wszystko klei się do wysnucia takiego wniosku."
"Jakim cudem ukryłby fakt posiadania dziecka?" parska "Czytam każde posty o nim, plotki, jak media nie wywęszyły czegoś tak wielkiego jak ciąża Jasmine?"
Wzruszam ramionami, przypominając sobie jak prosto Louisowi zataić drobnostkę. Wystarczyła grupa dobry ludzi, kontakty tam i ówdzie i załatwione. Tłumaczenie Layli w jak strasznie zakłamanym świecie żyje, mogłoby zająć wieki.
"Trochę to naciągane." komentuje, podnosząc się z jękiem na nogi.
Bida, nie zdawała sobie sprawy, że ani trochę.
"Idziesz spać?"
"Idę." przytakuje. "Skoro ty odmawiasz i upierasz się przy czatowaniu, ja spróbuję odreagować. Dobranoc."
Odchodzi. Przyciągam nogi do piersi, obejmując je rękami wokół kostek.
Chciałem tylko na niego patrzeć i wierzyć, że wróci do siebie.
***
Można powiedzieć, że podatność na dane emocje jest zróżnicowana. Za każdym razem oddajesz się im całkowicie, nie myśląc jak bardzo zmieniają ciebie jako człowieka.
Twardziel zacznie płakać, a pokrzywdzony bić.
To, że nie rozpoznawałem Smokera nie było wielkim zaskoczeniem, gdyż od początku naszej znajomości przemieniał się w kogoś kim kiedyś nawet nie pomyślał by być. Zaledwie pogarszający się stan może zdziwić i dobić.
Kiedy Louis cichnie.
Kiedy Louis przestaje patrzeć ci w oczy.
Kiedy Louis nie przypomina Louisa.
Kiedy jedziemy razem autem, a on włącza radio by zagłuszyć dobitną ciszę. Wysiadamy przy szpitalu i jedynie wtedy okazuje, że jest kimś więcej niż sunącym duchem, przybliża się do mojego boku i przełyka ciężko ślinę.
Pyta półgłosem:
"Jak się trzyma Jain?"
Boi się odpowiedzi bardziej niż przyzna to przed samym sobą. Zaciska słabo rękę na poręczy drzwi, gdy pielęgniarka odblokowuje przejście na vip skrzydło.
"Myślę, że przekonasz się sam, Lou."
Stawia niemrawe kroki, przystając po środku korytarza. Wskazuję mu palcem poszczególne pokoje, delikatnie zahaczając ustami o obramowanie jego ucha. Wzdryga się robiąc wielki krok w stronę czternastki.
Wiedziałem, że chce iść sam i nie miałem mu tego za złe. Nigdy w sprawach związanych z pracą, nawet na pograniczu czegoś co przestaje być robotą, a jedynie troską, nie działaliśmy razem, więc czemu miałoby to ulec zmianie?
Przysiadam przed drzwiami na krześle by być blisko w razie potrzeby.
Dawno nie wchodziłem na portale społecznościowe, a z racji, że teraz się nudziłem, odnowiłem przeglądanie Twittera i Tumblra. Interakcje szalały i zalewały mnie pytaniami co u mnie, jak się trzymają chłopcy, czy mogę dostać od ciebie follow, czy tęsknię za Cole'm, czy kocham Louisa. Kilka hejtów, że jestem pedałem i komentarzy na temat tego jakim jestem marnym celebrytą. Nie marzyłem o tym nigdy. Chciałem tylko opłacalną pracę na którą nie musiałbym narzekać. Ale nikt się o tym nie dowie, bo nie należę do tych co się tłumaczą.
Podszedłem do gabinetu lekarza dowiedzieć się coś więcej o stanie zdrowia chłopaków. Powiedział, że za góra dwa dni wypuści ich do domu, jednak mają być pod czujnym okiem miejscowego- prywatnego- lekarza. Zalecił im terapię, niektórym z jednokrotnym spotkaniem w ciągu tygodnia, a wyjątkowo Jainowi dwukrotne. Louis nie będzie zadowolony gdy dowie się, że musi połączyć koncerty, wywiady oraz sesje z wizytami u psychologa. A już zdecydowanie zbyt podejrzane by się stało gdyby osobisty terapeuta, jeździł z nimi w trasę po całym świecie.
Zleciała godzina, a Louis dalej nie dawał znaku życia. Chcąc nie chcąc, wszedłem do pokoju numer 14. Nie spodziewałem się zobaczyć szczęśliwego obrazka, ba, może płacz, ale definitywnie nie spodziewałem się rozlewu krwi.
Jain po wypadku miał głęboką ranę w nodze kiedy przytrzasnęła go kuchenka. Zszyli mu ją i obandażowali, niby nic wielkiego. Teraz, z tego co widzę, znowu krwawiła i była na wpół otwarta. Co on z tym do cholery zrobił?
Przed nim klękał Louis starający się zatamować krwawienie. Przyciskał dłoń od góry nad skaleczeniem, przechodząc konwulsję dreszczy.
"Czemu nikogo nie wzywacie?!" drę się rzucając i przejmuję prześcieradło. Odpycham na bok Louisa, przez co potyka się, ale jest w zbyt wielkim szoku, żeby zareagować. Był cały uwalony w krwi, ale zupełnie nie rozumiałem dlaczego zajął się tym kompletnie sam.
Jain jest roztrzęsiony i płacze przez piekący ból. Urywam skrawek materiału i zawiązuję go mocno na wskroś łydki.
"Louis, niech cię szlag, czemu po nikogo nie idziesz?" zaciskam zęby zerkając w jego stronę. Siedzi tak jak go popchnąłem, opierając się dłońmi od tyłu.
"Louis, ogarnij się! Kurwa ogarnij się, słyszysz mnie?"
Żałuję każdego krzyku, inaczej jednak nie mogłem. Do niego nic nie docierało. Odchodził od zmysłów.
Dzięki Bogu spowodowana przeze mnie zamieszka przyciąga uwagę pielęgniarek. Zbiegają się i przejmują inicjatywę. Wołają lekarza, wyciągają łóżko na korytarz i jadą prosto w kierunku sali operacyjnej.
Serce przyganiało mi jak szalone, przycisnąłem plecy do ściany i zamknąłem oczy. Dlaczego Louis był taki....pusty? I nie chodzi mi tu o obrażenie go. Ale o wyraz jego oczu i odczucie, że jego dusza znajdowała się kilka kilometrów stąd, gdy ciało błędnie szukało jej obok.
***
"Harry'' zwraca się do mnie "Nie chcę żebyś był już moim asystentem."
dobra,
okay,
że co proszę?
Kiedy powiedział "chciałbym z tobą poważnie porozmawiać, chodźmy do kawiarenki" nie brzmiało to jak "chcę cię zwolnić, bo jesteś jak każdy poprzedni."
Po tym wszystkim, w s z y s t k i m, porzuca mnie jak zwykłą szmatę, jak zwykłego asystenta z którym rozliczał się co trzy miesiące.
Tuż po tym jak zostałem jego chłopakiem. Tuż po tym jak uwierzyłem, że mu na mnie zależy.
Bo to wszystko jest takie proste w jego świecie, prawda? Mówi ma, nie ma żałowanych słów, są tylko skutki, które przyjmuje obojętnie do wiadomości.
Nie wiem co mu na to odpowiedzieć. Tak szczerze zatyka mnie i wstrzymuję nieświadomie oddech. Od środka czuję jak wnętrzności się wywracają, krew buzuje od złości, ale nie potrafię na niego nakrzyczeć. Nie ma takiej konieczności, ponieważ w głębi duszy każdy powinien obstawiać taką opcję.
Gorzej jak bierzesz się za pewniaka. Jak ja.
W końcu jednak mówię:
"Skończyłem jak tamci, tak?"
Na to Louis kręci głową.
"Nie rozumiesz..." zaczyna cicho.
"Myślę, że świetnie mi idzie ogarnianie oczywistości."
"Daj mi dojść do słowa." przytyka palce do kącików oczu i trze je mocno aż nie wydostają się z nich pojedyncze łzy. "Nie chcę żebyś mi już usługiwał, nie chcę też żeby robił to ktoś inny, ponieważ odchodzę z tego biznesu. Nie poradzę sobie sam z tym wszystkim, nie na ten moment. Oddam władzę nad chłopcami Kurtowi i tak będzie najlepiej, nie będzie się przypierdalał i da nam święty spokój. Zaznaczam tylko, że ciebie zabieram ze sobą."
Wzdycha nieśmiało zerkając mi w oczy.
"Za bardzo się boję, że cię stracę, chcę cię ciągle obok siebie, żeby móc cię mieć na oku..."
"Louis." mówię miękko. "Zawsze byłem obok ciebie."
"Nie o to mi chodzi." kontynuuje "Nie wybaczyłbym sobie nigdy, nigdy, gdyby druga osoba umarła z mojej winy. Jeszcze taka do której coś czuję."
Świadomość, że się do tego przyznał jest przytłaczająco przyjemna. Przez chwilę czuję się jak naćpany myślą, że z jego ust padły takie, a nie inne słowa.
"Właśnie dlatego tracisz posadę asystenta, którym i tak na poważnie nigdy do końca nie byłeś." kradnie ode mnie herbatę, której przechyla łyk. Oblizuje szybko mokre usta. "I zyskujesz nową. Na pełen etat."
"Jaką niby, Smoker?"
Unoszę brew, a kąciki moich ust drgają w stronę uśmiechu.
"Chłopaka Louisa Matthew Smokera." wystawia czubek języka.
Louis.
"Gratulacje." grucha wstając i ciągnie za moją dłoń, by ją teatralnie potrząsnąć "Coś czuję, że interesująca z ciebie zdobycz, Harry."
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top