Rozdział siedemnasty- Harry
Trzy dni.
Jak wczoraj i przedwczoraj, sięgam po miseczkę, która stoi na przestarzałej komódce- zupełnie niepodobnej do tej co posiadał Louis już nie tylko z koloru, a jakości- po mleko z obskurnej lodówki, płatki z górnej podstawy lodówki i łyżeczkę ze zlewu, którą musiałem najpierw przemyć dezynfekującym płynem. Siadam przy stole przy którym Jace już zajada suchego tosta.
"Dzięki za..." Stukam sztućcem w pudełko płatek. "Nie musiałeś ich kupować, to miłe, że pamiętasz o moich ulubionych płatkach, ale-"
"Chciałem, żebyś zjadł coś co będzie ci w pełni smakować. Nie musisz mi dziękować."
Mówi to bardzo obojętnie, ale jednak intencja miała prawdziwą moc i ja to wiem.
"Mogę posprzątać dzisiaj, co chcesz, gdzie chcesz..."
Uśmiecha się półgębkiem, bo jest to mowa, którą powtarzam każdego ranka o tej samej porze, a on jedyne co odpowiada to:
"Zostaw mój piękny dom w artystycznym nieładzie."
I tak robi też tym razem zanim wychodzi z domu do pracy. Ogółem rzecz biorąc sytuacja wyglądała nieciekawie: Louis dzwonił co godzinę, albo ktoś kogo wynajął by to robił- najpewniej. Wyłączyłem dźwięki. Jace przygarnął mnie do siebie tuż po tym jak uciekłem, z początku gdy gadaliśmy przez telefon nie dopytywał się co się wydarzyło, dopóki nie wylądowałem zapłakany w jego salonie. Wtedy trochę mu opowiedziałem, a on ewidentnie się zmartwił i powiedział, że jeśli chcę to "pójdzie nakopać mu do dupy" za co mu podziękowałem i odstawiłem na bok buty, które już brał do założenia. Kiedy tylko wracał z pracy- i nie musiał uczyć się na lekcje (medycyna, te sprawy)- siadał obok i oglądaliśmy w ciszy film. Zdarzało się, że atmosfera stawała się uciążliwa i czułem, że za każdym razem, gdy otwiera usta chce powiedzieć o czymś co leży mu na sercu. Powstrzymywał się i gdyby tak o tym głębiej pomyśleć to może i lepiej.
Byłem mu wdzięczny za to co dla mnie robi i chciałem zrekompensować tę przysługę pracami domowymi, ale nie wiązało się to z jakąkolwiek bliższą relacją. Dalej na względzie mam dni w których zranił mnie tak mocno, że płakałem przez bity tydzień.
Na wyświetlaczu ukazuje się komunikat 33 nieodebrane połączenia od Louis Smoker.
Oświeca mnie jedna rzecz: zanim Louis będzie mógł mieć szansę przeprosić mnie i dowiedzieć się całej prawdy, muszę złożyć wizytę Lanie.
***
"Jesteś na sto procent pewien, że chcesz tam pójść sam...."
"Tak." nadaję moc temu słowu by uniknąć ponowienia pytania."Możesz przestać się już zamartwiać?"
Otwieram szeroko drzwiczki samochodu i wchodzę po schodkach. W popołudniowej porze zamieszkanie Lany i Patricka wyglądało bardziej magicznie niż w godzinach nocnych. Dom tonął w pomarańczowych promieniach słonecznych, a krzaczki, bukszpany, składały niski hołd słońcu.
Pukałem długo, długo nie otrzymując żadnego znaku. Na podjeździe centralnie przed garażem stały trzy samochody, co utwierdzało mnie w przekonaniu, że dom nie stał pusty. Kilka minut sterczenia później i nawoływania przez Jace'a, żebym sobie odpuścił, drzwi otworzyły się i zobaczyłem upiętego w ciasny, obrzydliwie drogi garnitur ojca Louisa. Trudno powiedzieć co było bardziej spięte: on sam w sobie czy strój.
"Nie wierzyłem, Bogu, gdy powiedział mi, że jeszcze cię spotkam." przyznaje z cynicznym uśmieszkiem. "Ale przyrzekłem ci wtedy, Ojcze, że nie będę ręczył za swoje czyny jeśli do tego dojdzie, więc jeśli zaraz się nie wycofa."
Jego chora gadanina wcale mnie jakoś bardzo nie dziwi- nie takich się spotykało. Z drugiej, gorszej strony, mogłem trafić na takiego co porozumiewał się z szatanem. Przeczyściłem gardło i powiedziałem:
"Potrzebuję zobaczyć Lanę..."
"Nie zobaczysz mojej córki już nigdy więcej!" przerywa mi. Jego źrenice wychodzą poza granicę normy kiedy krzyczy nachylając się bardziej w moją stronę. "Spróbuj oddychać tym samym powietrzem co ona, a cię zabiję, rozumiesz? Zabiję. Zabiję."
Rozszerzał rękę, kulił w pięść, rozszerzał, zaciskał i tak w kółko. Zauważyłem jak na najwyższym stopniu schodów czai się Lana, zasłaniając swoimi drobnymi dłońmi usta. Powoli schodzi w dół. Ale mówi się, że szept jest głośniejszy od krzyku i gdy tylko mężczyzna dosłyszy skrzypnięcie podłogi, rzuca się jak pies po patyk by odgrodzić ode mnie dziewczynę.
"Nena dzwoń na policję!" Jestem przekonany, że cały dom i jeszcze osiedle i miasto obok, zdołało dosłyszeć ten komunikat. Co śmieszniejsze sekundę później echo nosi ze sobą przyciszoną rozmowę telefoniczną. "Skończysz za metalowymi prętami, pedale, nie ustanę dopóki cię nie wykończą."
"Tato, proszę..."
Lana próbuje go odciągnąć na bok by do mnie podejść, dwie ręce jej to uniemożliwiają nadziewając na poręcz.
"Nie próbuj go bronić, Lana, skurwysyn zasługuje na najgorsze." Potrząsa nią mocniej przyciskając do barierek podtrzymujących konstrukcję.
"Mówiłam ci, że to nie tak było..." chrypie.
Wykrzywia się na całej twarzy, gdy zostaje odepchnięta na schodek, przez co traci równowagę. Upada na ręce w rozkroku, patrząc na swojego rodziciela z załzawionymi oczami. Wiem, że jest bezsilna w tej sprawie. Że niewiele może zdziałać.
Kiwam głową wychodząc poza próg; przez chwilę staram się nawiązać z nią kontakt wzrokowy i dać jej do zrozumienia, że chcę z nią jakoś o tym porozmawiać, choćby jedynie przez telefon.
Nie jest mi to dane, bo po pierwsze: unika mnie lokując spojrzenie wszędzie tylko nie na mnie, a po drugie, komisariat z którego wysłano radiowóz, znajdował się kilka metrów za zakrętem i wiedziałem, że wkurzający dźwięk musi dochodzić właśnie od niego.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top