Rozdział ósmy- Harry
Konieczność odwiezienia Hailey do ośrodka zmusiła mnie do obudzenia i opuszczenia łóżka Louisa. W normalnych okolicznościach poczekałabym aż się przebudzi i przywitałbym go słodkim "dzień dobry". Nie jestem typem, który ucieka. Nigdy bym tego nie zrobił. Było jednak coś co przerażało mnie w snach, teraz: możliwość, że się przeliczyłem. Louis równie dobrze mógł działać pod impulsem do którego już nigdy w życiu nie będzie chciał dopuścić.
Przez chwilę patrzę jak smacznie śpi i chowa głowę za brzegiem kołdry. Różowe usta, delikatnie podrażnione. Nie było mi dane myśleć o niczym innym jak o naszym pocałunku. Każdy ruch jego ust był dla mnie nowym etapem uczucia, który zaważał o tym co do niego czułem. Czy to faktycznie było tylko zauroczenie? Czy może już coś więcej?
Odpowiada mi ciche skrzypnięcie drzwi w których pojawia się znajoma istotka. Ciepło rozlewa się w moim sercu gdy staje przed granicą pokoju z holem i skubie palcem guziczek od piżamki.
"Tatuś śpi?"
Nie poprawiam jej choć jestem w pełni świadomy, że to właśnie doprowadziło do wczorajszej walki na kieliszki. Nie chciałem jej odbierać wymyślonego przez nią tatę. Już jednego straciła, drugi mógłby odcisnąć na jej delikatnej psychice ślad. Lepiej żeby żyła w iluzji.
"Tak, kociątko, śpi." spoglądam na nią po czym przenoszę wzrok na Louisa "Musimy zaraz wracać, wiesz? Spakowałaś torebkę?"
Hailey prawie wyrywa guzik skupiając całą swoją uwagę na malutkich stópkach.
"Tak." mamrocze cicho "Tata Louis dalej jest zły o to, że poprosiłam o mleczko?"
I tak, oto przykład numer jeden żałosnego obrazka, doprowadzającego mnie na skraj rozpaczy. Zawieszam nogi nad ziemią i na palcach podchodzę do dziewczynki. Podrzucam ją na swoje ramiona, a ona uwiesza się na szyi jak koala.
"Nie jest. Opowiadał mi jak bardzo mu przykro, że cię tak potraktował"
"Wybaczam mu." szepcze.
"Na pewno się ucieszy."
Gładzę jej policzek patrząc pod nogi by uważnie zejść po schodach. Prawda była taka, że Hailey była moim wymarzonym dzieckiem.
***
W drodze do domu podjeżdżam do Starbucksa. Nie pamiętam kiedy ostatnio przywiozłem Louisowi kawę czy śniadanie na wynos, więc pomyślałem, że trzeba zacząć rekompensować mu te dni.Stanąłem w krótkiej kolejce rozgałęziającą się na trzy. Nie zajęło mi długo zorientowanie się, że Jace stoi za jedną z kas i obsługuje dwie młodsze dziewczynki.
Na kogo padnie na tego bęc.
Kolejka jak to kolejka uwijała się sprawnie, wydawało się, że los przydzielił mi do obsługi zgrabną jak na moje homo oczy, dziewczynę. Zbliżałem się do niej kiedy podszedł do niej od tyłu mężczyzna i powiedział, że trzeba dosypać kawy do automatu. Czekałem chwilę na zastępcę, przyglądając się wyjętym z reklamy ludziom,uśmiechniętych od ucha do ucha przez działanie magicznej kawy.
Odwróciłem spojrzenie dopiero, kiedy poczułem, że przyszedł ktoś by zająć miejsce dziewczyny. Zobaczyłem Jace'a. Był czymś ciężko zabsorbowany i pochłonięty.
Z werwą przyjął moje zamówienie.
"Poproszę jeszcze ciasto czekoladowe" dodałem po zastanowieniu przypominając sobie dawną zachciankę Louisa.
"Już się robi."
Okazało się, że nie było dziś czasu na pogaduszki, albo inaczej: Jace nie chciał żeby był czas. Tak przynajmniej mi się zdawało.
Szybko się uwinął, wręczając każdą rzecz z cichym "do widzenia."
Gdy wyszedłem z kawiarni z paczuszką owiniętą papierem i dwoma kubkami,dostrzegłem na jednym z nich rząd cyferek. Zajrzałem do środka i tak, to było moje zamówienie. Moja kawa.
Jace zapisał mi swój numer, nie pytając nawet czy tego chcę.
***
Było kilka minut po dziesiątej. W kuchni brak żywej duszy, w pokoju na piętrze także nic. Zdziwiłem się. To były jedyne pomieszczenia w których można było znaleźć zapracowanego szatyna. Jego samochód lśnił w słońcu przed domem, więc mogłem spokojnie odetchnąć, że nigdzie się nie wybrał.Wyszedłem na taras gdzie tak rzadko podziwiany przeze mnie ogród rozkwitał wokół fontann. Tam go dojrzałem na najdalszej z ławek, schowanym pod rozłożystym baldachimem. A jakżeby inaczej, Louis to prawdziwy wampir.Uśmiechnąłem się sam do siebie zaciskając oczy przed promieniami słońca. Ręką zrobiłem daszek by rozejrzeć się bardziej.
"Chodź tu, Temple!" krzyczy machając ręką, ale widzę tylko rozmazane ruchy,które odbija złoty zegarek właściciela "Mam wino!" wrzeszczy jeszcze i można dosłyszeć w tonie jakim to powiedział szczęście.Kręcę głową ruszając przed siebie.
A jakżeby inaczej, kochanie.
Krótki spacerek nasyła na mnie wenę. Chyba za mało doceniam piękno życia. Otoczenia w którym przyszło mi żyć. Proces starzenia bywa piękny,każdy kwiat z każdym dniem jest dojrzalszy i pokazuje swoje prawdziwe, pełne mocnego koloru oblicze. Jesteśmy jak kwiatki. Niektórzy wrażliwi,podatni na deptanie przez zagorzałych osobników, niektórzy silni,mocno uwiązani w ziemi korzeniem.
Louis zdaje się zauważyć jak przystaję przed nim i rozglądam się za grządkami tulipanów. Gestem ręki zaprasza mnie na huśtawko- ławkę, robiąc trochę miejsca przesunięciem na drugi koniec.
"Myślę, że masz rację."
Popija wytwornie wino gdy mówi, a jego kąciki ust drgają w półuśmiechu.
On mi czyta w myślach, czy co?
"Ty Harry, jesteś jak taki kwiatek. " mówi leniwie patrząc na nic szczególnego w oddali "A kwiatków się nie depcze. Kwiatki takie jak ty się wącha i podziwia."
I jeśli kiedykolwiek ktoś powiedział do mnie piękniejsze słowa, zastępuję je tymi wypowiedzianymi przez Louisa. Smoker rzadko mnie komplementował,jak już musiał to rzucał krótkie epitety i na tym się kończyło. Jesteś jaki jesteś Temple. Nigdy się nie rozgadywał, nie rozwijał myśli.
"Nie powinieneś pić wina z rana" mówię.
"A masz coś lepszego?" sięga dłonią po oba kubki kawy i los chciał by pierwszy trafił do niego ten z numerem telefonu. Który w mgnieniu oka spostrzega.
Ze zmarszczeniem brwi odkłada kieliszek u podstawy swoich nóg i przygląda się bliżej liczbom.
"Proszę powiedz mi, że to nie jest to o czym myślę."
"Zależy co ci chodzi po głowie."
"Ty już dobrze wiesz, Temple" wciska mi z powrotem kubek w dłoń i przechyla resztkę wina. "Masz zamiar do niego zadzwonić?"
Szczerze powiedziawszy nie mam ochoty odnawiać z nim kontaktu.
Zajmuję miejsce przy Louisie i wzdycham. Mógł bazgrać na moim kubku, zaczepiać i udawać,że nie istnieję, ale za nic w świecie nie może mnie zmusić do jakiejkolwiek reakcji.
"Nie."
"I prawidłowo, mój drogi."
Louis sięga niezdarnie po swoją kawę i rozpakowuje na swoich kolanach pakunek z ciastem. W chwili gdy widzi czekoladową posypkę i kakaowy krem jego oczy rozbłyskają i cicho chichocze.
"Niewiarygodne, Temple." podnosi na mnie swój wzrok nabierając na malutki palec odrobinę wiórek z czekolady. Zasysa palec mrucząc z uznaniem. "Dziękuję za pamięć. Śnił mi się po nocach."
"Nareszcie będziesz mógł spokojnie spać, jak sądzę."
"Możliwe." przyznaje w zamyśleniu. "Mam do ciebie prośbę."
Wprawiam w ruch huśtawkę, odpychając się nogami od podłoża. Louis asekuruje ciasto, a ostatecznie decyduje się je odłożyć bezpiecznie na trawę, na później.
Odwracam głowę w jego stronę, skupiając na nim całą uwagę.
"Słucham."
"Chciałbym żebyś przestał kupować mi kawę w Starbucksie." wzrusza ramionami od niechcenia, biorąc łyk swojego napoju po którym ewidentnie udał wzdrygnięcie "Zmień lokal."
Nie dopytuję się dlaczego, czemu udaje, że przestała mu smakować. Ani mi się śni komplikować rozmowę, po prostu się zgadzam z małym przytaknięciem głowy. Louis nagradza mnie szerokim,zadowolonym uśmiechem znad kubka.
"Jutro wybierzemy się do studia. Zabierz ze sobą piosenki, które dał ci Donny, okay?"
"Muszę poszukać w torbie podróżnej." stukam palcem o oparcie ławeczki.Wiatr przysłaniał mi włosami widoczność na rozbieżne punkty. "Musimy wybrać się na zakupy, kończą się zapasy w lodówce i szafkach."
"Trzeba też zadzwonić po zgrzewki wina do Henry'ego."
"Zadzwonię." sporządzam mentalną notkę w myślach "A na co dziś miałbyś ochotę?"Posyła mi zdezorientowane spojrzenie, na co przewracam oczami.
"Z jedzenia,Louis. Możemy coś dla odmiany zamówić?"
Szatyn wydaje głośne 'aha' i kiwa w porozumieniu głową.
"Jasne. Dawno nie jadłem śmieciowego żarcia, czemu by znowu nie zacząć." prycha z wyraźnym sarkazmem "Pamiętaj, że jak już to pizza, pizza jest najmniej nafaszerowana.
Gdyby tak ominąć zmrożone konserwantami ciasto i długo przeleżałe na dnie zamrażarki warzywa."
"Przesadzasz" śmieję się zerkając kątem oka na jego poważny wyraz twarzy."Pizzerie mają za zadanie dbać o świeżość produktów. Zwłaszcza te które ty bierzesz pod uwagę."
"Nigdy nie możesz być pewien co za mieszanki wrzucają ci na wierzch." upiera się "Ale to tylko moja teoria."
"Raczej odchył."
Gromi mnie swoim lepiej ze mną nie zaczynaj Temple wzrokiem i wiem z doświadczenia, że nie ma co kontynuować tej farsy. Dokańcza picie kawy i wyrzuca trafnie w wysokie krzaki kubek.
"Oops"
Ignoruję fakt, że pewnie sam będę musiał go stamtąd wyjąć. Tak jak powtarzałem nie raz, z Louisem było jak z dzieckiem. Nawet doszedłem do punktu w którym nie miałem siły upominać. Dobrą taktyką było zajęcie go innym tematem, żeby samemu nie zwariować z irytacji.
"Skąd w ogóle pomysł, żeby wybrać się do ogrodu i porzucić pracę?"zagaduję "Myślałem, że mi ciebie uprowadzili."
Równocześnie opieramy się plecami o tył ławki. Zamykamy oczy pogrążeni w rozmowie, kontaktując ze wszystkim, a jednocześnie będąc tak daleko od tego co mamy na wyciągnięcie ręki. Tak było wprost idealnie, wiecie? Czułem powiew wiatru, słońce i spokój w jednym. Jakbym był niezależny, mógł dzielić to co czuję na wiele chwil.
"Wyjrzałem przez roletę najpierw." opowiada "Pogoda była tak ładna, że aż się skrzywiłem. Pamiętałem z dawnych lat, że słońce ma swój urok w cieniu, kiedy patrzysz na nie z odległości i nie dotyczy ciebie. Zostawienie wszystkiego za sobą dobrze na ciebie wpływa. I odstresowuje, wyrównuje emocje."
Miał rację.
"Czujesz się odstresowany?" pytam.
Huśtawka zwalnia, kiedy Louis przesuwa się bliżej mojego boku.
"Teraz tak."
***
Zamówiłem pizzę, którą po długich sporach wybraliśmy hawajską,bo jak powiedział Louis "Ananasa co najgorzej z puszki mogą dać, a na odmrażaną z milion razy szynkę to już nic nie poradzę."
Jego mądrości bywały strasznie głupie, ale nic nigdy nie mogło go odwieść z własnego przekonania, co było godne podziwu.
Zostawiłem go w salonie oglądającego X factora. Dowiedziałem się, że to jeden z jego ulubionych programów rozrywkowych przy których lubił komentować próbujące się wybić gwiazdki. Czasami nawet nie miały talentu tylko potrzebę sławy.U siebie przeszukałem torbę pod kątem piosenek. Pamiętam, że wsadziłem je do przeźroczystej koszulki i do teczki, ale znalazłem tylko 10 (z dokładnie 14,jeśli mnie pamięć nie myliła) porozrzucanych na biurku i pod torbą podróżną. To mnie trochę scykało, byłem odpowiedzialny za te cholerne papiery, a one się gdzieś po prostu rozwiały. Nie było ich nigdzie, cholera, nawet w korytku na dokumenty,który zamontował mi któregoś wieczora majsterkowicz Louisa.
Rozdarty mało opisuje to co poczułem. Mój instynkt kazał mi chwycić kartkę i napisać coś samemu. Może nikt się nie połapie jeśli tekściarze skończyli już swoją pracę?
"Harry! Otworzysz?"
Zerwałem się, umykając dziennik i pobiegłem na dół. Poprawiłem koszulkę,po czym otworzyłem drzwi będąc przekonanym, że to gość z dużym opakowaniem pizzy. Jestem w szoku kiedy widzę przed sobą małżeństwo w podeszłym wieku.
Kobieta z wysoko postawionym kołnierzem z futra lisa i kopertówką pod pachą, wyminęła mnie bez słowa i rozejrzała się wokoło. Mężczyzna nie był lepszy, przy kości, z podniesioną do góry głową wkroczył, odsuwając mnie na bok. Oboje przystanęli po środku holu, jakby na coś czekali.
"Państwo...?"
"Będziesz tak stał i się gapił?" Kobieta obrzuca mnie zgorszonym wzrokiem potrząsając płaszczem "Zdejmiesz to ze mnie czy się nie doczekam?"
Zbity z tropu ściągam z jej ramion zwierzchnią kurtkę i szal.Jej mąż radzi sobie sam odwieszając przy wejściu marynarkę.
"Harry...?" słyszę z oddali kroki i przełykam ciężko ślinę. Czuję nieprzyjemne przeczucie, że zapowiada się awantura. "Co się tu wyra..." urywa w połowie gdy widzi przed sobą gości. Robi krok do tyłu, a jego mięśnie wyraźnie się spinają, mamrocze pod nosem przekleństwa.
"Witaj, synu."
Na sam zwrot jego oczy ciemnieją. Żwawym krokiem podchodzi do miejsca w którym przed chwilą zawieszałem ciuchy pani Smoker. Bierze je do ręki i rzuca w nich z głośnym warknięciem, którego nawet nie potrafię opisać.
"Nie życzę sobie, żebyście wtargali do mojego domu bez zapowiedzi. Czy nie wyraziłem się jasno kilka lat temu? Ogłuchliście bądź macie inne problemy, które uniemożliwiają wam przyswojenie tej informacji?" robi przerwę"Nie.Więc zbierajcie swoje szmaty i znikajcie z mojego terenu."
"Teraz tylko rodzeństwo ma wstęp do twojego, jakże majestatycznego,królestwa?" śmieje się gorzko kobieta "Mamy prawo odwiedzić nasze dziecko, kiedy tylko..."
"Problem jest jeden; już dawno się was wyrzekłem,bez odwołania." podnosi głos "Przywitaliście sie przynajmniej z nim?"
Louis podchodzi do mnie oczekując, że rodzice się odezwą. Ci natomiast nie odpowiadają przyglądając się mi z obojętnością.
"Podejrzewałem." ściska mój łokieć z dojmującą irytacją. Jego twarz jest mieszanką złości i wstydu. "Wyjdźcie stąd."
"Przyjechaliśmy na obiad."
"Musieliście zabłądzić, bo tak się składa, że nie jestem pierdoloną restauracją, a przed domem szyldu z informacją o darmowym obiadku nie przyszło mi widzieć" pcha mnie delikatnie w stronę schodów, po czym nachyla się do mojego ucha,muskając je brzegiem warg. Przechodzi mnie krótki dreszcz.
"Idź do siebie, dobrze?" przesuwa dłonią w dół mojej kości ogonowej "Nie wychodź z pokoju w ogóle. Przepraszam, że to musisz znosić, Haz." oczami intensywnie się mi przypatruje, badając w jakim jestem stanie. Miękko wzdycha, aja ruszam schodami i czuję jak jego tęczówki wypalają dziurę w moich plecach, dopóki nie zamykają się za mną drzwi.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top