Rozdział dwudziesty piąty- Louis
Louis Smoker i Harry Temple ujawniają się przed Jasmine Manilla, eks Louisa! ARTYKUŁ NA STRONIE 22 OSOBISTE ZWIERZENIA JASMINE
Co tu dalej udawać? Zbierało mi się na płacz, z czegoś tak okropnie obrzydliwego jak fakt, że osoba, której ufałem, z którą kiedyś przyszło mi mieć dziecko, ujawniła nas bez pozwolenia. Wycelowała prosto w sedno, zarabiając miliony za tę prostą informację. Od zawsze wiedziałem, że to przebiegła suka. Miała pojęcie o manipulacji większe niż ja.
Przymuszenie do ujawnienia bolało. Dlatego jeśli nie jesteś gotowy, homo przyjacielu, nie powinieneś podejmować pochopnej decyzji. To może dobić cię jak młotek na wpół wbity kołek. Wszyscy patrzą i zwracają na ciebie szczególną uwagę. Jesteś w centrum, słońcem, księżycem, gwiazdą.
Przepraszałem Harry'ego jak zdarta płyta. Jednak bardziej za to, że mu nie uwierzyłem niż, że cały świat jest świadomy naszego związku.
Zaparkowaliśmy przed cmentarzem gdzie słychać już było charakterystyczne chóry. Pastor wygłaszał modlitwy, kreśląc krzyże nie krzyże i kropiąc wodą święconą.
Kojarzę blaski fleszy kiedy poszliśmy w stronę doku. Odbijały się od naszych okularów przeciwsłonecznych, trafiając najczęściej w nasze złączone dłonie.
Pogrzeb odbywał się na wzgórzu, pod drzewem wiśni. Skąd wzięło się takie miejsce, co bądź pozwolenie, pozostanie wieczną tajemnicą rodziny Cole'a.
Paparazzi musieli być wniebowzięci, gdyż skakali nam pod kostki i prawie nas powywracali. Wcale nie skończyło się to dla nich dobrze. Dla zdjęć też nie.
Trumna, srebrno- czarna, stała na piedestale otoczona misiami i przeróżnymi kwiatami. Wokół bliscy Cole'a, których znałem jak kieszeń. Jain i jego rodzina. Des. Phil i Lucas. Kurt. Cały management. Siostra moja i Harry'ego u boku drzewa. Ministranci, ksiądz. I paparazzi z oddali.
Jakoś...nie płakałem. Natomiast Harry tak. Tym razem ja służyłem jako ramię w które drugi może się wypłakać. Sam przeleżałem noce i odsiedziałem dni rycząc nad całym zbiegiem okoliczności. Teraz nie miałem czemu dać upust. Wszystko wzniosło się już w górę.
W połowie mszy poproszono mamę Cole'a o wystąpienie, tatę Cole'a, Jaina i na końcu mnie. Nie dało się patrzeć na wygłoszenie Jaina. Jego widok, rozkruszonego, mówiącego ile dla niego Cole znaczył, jak mało z nim przeżył, bolał od środka. Pękały mi powoli słabe nitki, które dawno temu umocowały stabilnie serce.
Na koniec pocałował trumnę i oparł czoło w miejscu gdzie pod klapą spoczywała głowa bruneta. Odwróciłem spojrzenie.
Aż w końcu ścisnąłem ostatni raz rękę Harry'ego i wkroczyłem na niewidoczny 'x' na którym stawały poprzednie osoby. Wyjąłem kartkę na której napisałem przemowę i zacząłem czytać słowo w słowo niczym wiersz.
"Nie jestem dobry w przemowach, dlatego mogę spłycić całe przesłanie, ale ważne jest to, żebyście przecisnęli wszystkie moje słowa przez filtr metafory. Przeżywamy życie jak chwilę. Życie to jedna wielka chwila, która tak czy siak trwa niewiele. Cole nie zasłużył na śmierć, widziałem jak kreuje się z niego cudowny, pewny siebie człowiek i trudno mi się pogodzić, że Bóg zerwał z mojego ogrodu ten piękny egzemplarz. Znaczył wiele nie tylko dla mnie, ale dla miliony ludzi porozrzucanych po całym świecie.
Dla niektórych stał się miłością odwzajemnioną, która stała się z mojej winy zakazanym owocem. Za co przepraszam. Szczerze i mocno, bo ostatnie miesiące otworzyły mi oczy na spojrzenie z innej perspektywy. Cole był pocieszną, napływającą radością osobą, która poprawiała w zespole humor. Zmuszaliśmy go do kłamania i udawania kogoś kim nie był, ale wiem, wiem, że był kimś kto pragnął jedynie wolności. Jak jaskółka może się teraz wznosi ku chmurom i szuka swojej drugiej jaskółki, którą zgubił w drodze w stronę światła. Amen."
Czasem musisz odlecieć w inną stronę niż zakładałeś. Stać się niezależną jaskółką, której mottem jest lot w kierunku wolności i szczęścia.
Nie wiem gdzie wyląduję tym razem.
Ale nawet jeśli skaleczę skrzydło, wiem, że nie jestem sam.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top