Rozdział czwarty- Louis
Co jest pomiędzy tobą a Harry'm, Smoker? odebrane 22:32
Co by miało być? wysłane do Kurt 22:46
Wasze zdjęcia są wszędzie. W życiu nie widziałem, żebyś jakiemukolwiek asystentowi na tyle pozwalał. A znam cię dobre kilka lat. Odbiło ci? Nie chcesz już go zamienić na kogoś innego? odebrane 22:47
Nie. wysłane do Kurt 22:47
Dobranoc wysłane do Kurt 22:48
Miałem problemy z zaśnięciem. Przekręcałem się z boku na bok z dziesiątki razy, ale w końcu podniosłem się zrezygnowany na nogi. Nie chciałem obudzić Harry'ego. Z resztą, tak cicho przyznając przed sobą, chciałem nad nim w pełni świadomie czuwać, żeby nie powtórzyła się sytuacja z poprzedniej nocy.
Głowę zaprzątały mi też te cholerne myśli i strach. Bez przerwy widziałem Harry'ego patrzącego na horyzont z czubku kadłuba. Oczarował mnie i wiem, wiem, brzmi to patetycznie, ale cholera! Ten chłopak był usposobieniem czegoś magicznego. Na jachcie wyglądał jakby był ubrany w sukienkę, wszystko było zwiewne i lekkie jak jego anielska dusza.
Boże. Od kiedy naszło cię na takie epitety, Smoker?
Zamykam drzwi w łazience i prześwidrowuje na nowo menu hotelu. Szukam jakiegoś dobrego wina, którym mógłbym się spić.
O!
Mają moje ulubione, o tyle się postarali. Wykręcam numer na przenośnym telefonie i proszę by przynieśli mi trunek pod drzwi, podkreślając z dwa razy, że zabraniam im pukać.
Ostatecznie jestem tak scykany- strach wynikający z mojej nieufności- że stoję na czatach na przyjście obsługi.
"Dobry wieczór" wita mnie widocznie wyrwany ze snu chłopak. Ma trochę pogniecione ciuchy, ale nie komentuję. Natomiast krzywię się kiedy daje mi niski kieliszek i mniejszego rozmiaru wino niż zazwyczaj. Cholerna miniaturka?
"Nie macie, hm, większego?" pytam wciskając mu do kieszeni kilka papierków dolarowych.
"Niestety nie, proszę pana."
Przytakuję. No cóż, do dupy hotel, do dupy asortyment.
"Dziękuję. Dobranoc."
Cicho zamykam drzwi i na palcach kieruję się na koniec pokoju. Tam siadam na podłodze i odkręcam bezszelestnie butelkę; lata praktyki, nie myślcie sobie.
A później nawet się nie kłopoczę. Nie chcę lać ciągle do malutkiego kieliszka, to by się nazywało marnowanie czasu, trzymając silnie za szyjkę piję ze smakiem czerwony napój.
Moje myśli błądzą wokół mojego zastępcy i podejrzeń innych. Prawdopodobnie jesteśmy w gazetach.
Chłopcy na scenie wydawali się dzisiaj pozbawieni życia.
Zastanawiam się czy przypadkiem wina nie leży po mojej stronie.
Myślę o Lily.
O Harrym.
O tym, że Harry nie jest jak każdy inny facet, którego przyszło mi spotkać.
Harry jest ciotą.
Piękną, piękną, ciotą.
Myślę o tym jakie moje życie jest pozbawione kolorów.
Czy płacz to słabość czy odwaga wyrażania emocji?
Blade dłonie wyrywają mi butelkę w której zostało na dnie jeszcze tylko trochę. Jego wzrok pada na moje przedramiona i czuję jak pali je, pali, pali, pali.
Tam są blizny. Niektórzy wolą je nazywać śladami po walce i bitwie ze samym sobą. Ale ja nazywam je po prostu bliznami. Rzadko je pokazuję. Marynarka perfekcyjnie je maskuje.
"Jaka jest twoja historia, Louis?"
Nie jestem pewien czy faktycznie to mówi, czuję jak jego dotyk wodzi po miejscach gdzie sobie kiedyś wstrzykiwałem.
"Odejdź" płaczę, bo wiem, że mnie podnosi, zarzucając rękę na swoje ramiona. Chce mi pomóc, a ja nie potrzebuję, żeby ktokolwiek mnie ratował.
"Nie zostawię cię. Musisz wrócić do łóżka, Louis..."
"Zostaw mnie pedale!"
Nawet wtedy mnie nie puszcza, targam się i prawie zrzucam hotelowy wazon. Prowadzi mnie w stronę łóżka, a ja dosłownie wpadam na ściany by mu to utrudnić. On jest aniołem, a ja skażonym winem demonem.
"Idziesz" mówi podniesionym głosem "No już, Louis, no już..."
"Nie będziesz mi kurwa mówić co mam robić, cioto!"
Ale z tymi słowami zostaję przyciśnięty do łóżka.
Zanim zapadam w sen, widzę jego łzy, kiedy zamykam oczy słyszę jego spokojny głos.
"Śpij, szefie."
"Prosiłem, żebyś tak do mnie nie mówił" bełkoczę niemrawo. Harry szlocha, ale rejestruję to półgębkiem.
"Śpij."
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top