Rozdział 16

No i wracamy! Cieszycie się? Mam nadzieję, że nie zawiodę was kontynuacją.

Życzę miłego czytania.

________________________________

Zamrugałem kilka razy. Która godzina? Rozejrzałem się nie podnosząc. Dookoła panował jeszcze półmrok. Jest przed wschodem. Wstałem i przeciągnąłem się leniwie. Niedługo będzie świtać, pomyślałem zadowolony. Mam jeszcze czas. Otrzepałem się i pognałem przed siebie w stronę wzniesienia. Wsłuchiwałem się w las, budzący się do życia. Wszystko było przesycone zapachem nocnego deszczu. Trawa błyszczała odbijając promienie wschodzącego słońca. Muszę się pospieszyć!

W końcu dotarłem na polanę na szczycie wzniesienia. Usiadłem w ciszy wpatrując się w słońce powoli wznoszące się ponad horyzont. Pomarańczowe promienie rzucały złoty plask na las. Całe to przedstawienie było szczególnie piękne wiosną i jesienią, jednak teraz też zapierało dech w piersiach.

Siedziałem tak dopóki słońce całkowicie nie wzniosło się na letnie niebo. Wstałem i ponownie się przeciągnąłem. Rozglądałem się zastanawiając, gdzie teraz mogę znaleźć jakąś zwierzynę na śniadanie.

Szedłem wypatrując swojej ofiary. W końcu udało mi się natrafić na małe stado saren. Oblizałem się na samą myśl o nadchodzącym posiłku. Ruszyłem w pościg za stadem. Uśmiechnąłem się, kiedy jedna z nich zaczęła nieco odstawać od grupy. Po kilku minutach biegu udało mi się ją dogonić i pochwycić.

Zdyszany pożywiałem się odrywając kawały mięsa od ciała. Samotne polowania są o wiele trudniejsze i bardziej męczące, od tych w gronie watahy. Ja jednak zdążyłem się już do tego przyzwyczaić. Może i było nieco trudniej, lecz fakt że nie musiałem się z nikim dzielić i polowałem, kiedy tylko miałem na to ochotę, wynagradzał ten fakt.

Po najedzeniu się, udałem się w stronę strumyka. Dzielił mnie od niego nawet spoty kawałek drogi. Czeka mnie długi spacer. Ruszyłem w drogę, chcąc jak najszybciej się przy nim znaleźć. Kiedy w końcu dotarłem na miejsce, pochyliłem w stronę wody. Była ona przyjemne orzeźwiająca. Wszedłem głębiej, chcąc poczuć na ciele nieco ochłody.

Przyjrzałem się swojemu odbiciu w tafli wody. Zaśmiałem się krótko pod nosem, przypominając sobie mój wcześniejszy wygląd. Szara sierść, która wcześniej była jedynie w spodnich warstwach, zaczynała przebijać się na wierzch. Było to szczególnie widoczne na udach oraz karku. Mimo wszystko nadal w większość pokryty byłem białym futrem, rzucającym się w oczy w obecnych warunkach.

Poza tym przybrało mi się na wadze. Można by przypuszczać, że polując samemu, raczej będzie mi trudniej coś upolować. Tak nie było, jadłem więcej, nie ruszałem się tak dużo jak powinienem i przybrało mi się trochę na wadze. Stałem się dużą pod każdym względem kupą białego futra.

Zmarszczyłem brwi. Moją uwagę przykuł niewielki przedmiot unoszący się na powierzchni wody, płynący z nurtem strumienia. Zrobiłem kilka kroków do przodu, po chwili pochwytując przedmiot w pysk. Wyszedłem na brzegu, upuszczając to na ziemię. Dziecięcy smoczek? Co on tu robi? Spojrzałem w przeciwnym kierunku co nurt strumienia. Ludzie musieli być na jednym ze szlaków. Ktoś z samego rana postanowił wybrać się na wycieczkę? Ale o tej godzinie jeszcze nikogo nie wpuszczają na trasy. Obwąchałem uważnie różowy smoczek. Zapach był słaby, lecz wyczuwalny. Idąc wzdłuż brzegu, w końcu powinienem natrafić na ich trop.

Chwyciłem smoczek w zęby, po czym ruszyłem w drogę. Przez cały czas rozglądałem się za ludzkimi śladami. Nic takiego nie mogłem dostrzec. Chyba dopiero na szlaku natrafię na jakieś ślady ich obecności. Powinienem niedługo natrafić na mostek, przechodzący nad strumieniem. Tam zacznę poszukiwania.

Dotarłem na miejsce, lecz niczego nie wyczułem. Czyżby smoczek płynął jeszcze dłużej? Kolejny szlak przechodzący obok strumienia znajdował się kolejne kilka kilometrów dalej. Przechodził on później przez wąwóz. Nie pozostaje mi nic innego, jak tylko to sprawdzić.

Ruszyłem dalej. Strumień nagle gwałtownie skręcał. Przystanąłem na chwilę. Zacząłem węszyć. Trop, jest! Tylko co oni tu robili? Przecież szlak znajduję się kilkaset metrów od tego miejsca. Nie powinni z niego zboczyć. Przewodnik zawsze mówił to turystom.

Idąc za zapachem, dotarłem do ścieżki. O tej porze nie powinienem nikogo na niej spotkać. Kroczyłem dróżką, którą rocznie przychodziło kilka tysięcy ludzi. Zauważyłem, że ich liczba malała i wzrastała zależenie od roku. Chyba trochę się do tego przyczyniałem. Jeśli w danym roku odpuściłem sobie nieco polowanie na ludzi, w następnym roku ich liczba nieco wzrastała. Kiedy znów zaczynałem łowy, jakimś dziwnym trafem, przybywało ich mniej.

W pewnym momencie ślad się urywał. Nie prowadził już on ścieżką, tylko lasem. Zeszli z niej? Nie powinni. Poszedłem tym tropem. Prowadził on w górę wąwozu, a nie dołem, jak przebiegała dróżka. W końcu wspiąłem się na szczyt. Od zbocza dzieliło mnie ponad dwadzieścia metrów. Powoli zbliżałem się do niego coraz bardziej, lecz nadal kroczyłem w bezpiecznej odległości od brzegu.

Nikogo nie widziałem, a ślad nagle gwałtownie skręcał. Spojrzałem na naruszoną ziemię przy samym brzegu. Ostrożnie zbliżyłem się do zbocza. Niepewnie wychyliłem się spoglądając na dół. W nocy padało, ziemia jest miękki i mogłaby się pode mną osunąć. Ten scenariusz się nie sprawdził, przynajmniej w moim przypadku. Na samym dole mogłem dostrzec dwa dorosłe ciała i dwa mniejsze. Darmowa przekąska.

Żeby dostać się na dół, musiałem cofnąć się całkiem pory kawałek. Nie chciałem przez przypadek skończyć jak tamta czwórka. Biegłem napędzany myślą, że na dole czeka na mnie prawdziwa uczta. Byłem już na dole. Szedłem blisko zbocza. Kilkaset metrów obok przebiegała ścieżka turystyczna. Za kilka godzina zapewne ktoś by ich znalazł. Teraz znajdzie tylko to, co z nich zostanie.

Spokojnie podszedłem do nieruchomych ciał, z których unosiła się przepyszna woń. Rodzice z dwójką dzieci. Niepotrzebnie schodzili z szlaku. Uważnie obejrzałem ciała. Niemowlak na pewno tego nie przeżył, rodzice również nie oddychali. Nie widząc sensu sprawdzania ostatniego ciała chłopczyka, wziąłem się za jedzenie, zaczynając od największego kąska.

Już dawno nie pożywiałem się żadnym człowiekiem. Ostatnimi czasy dałem im trochę spokoju. Całe te lasy, góry i doliny są moim terytorium. Moim! Nieszczęśliwie dla ludzi, przebiegały tędy szlaki turystyczne.

Kiedy zabrałem się za konsumowanie drugiego ciała, kątem oka spostrzegłem jakiś ruch. Przerwałem posiłek i podszedłem do ciała chłopca o nieco pulchnej, lecz nie grubej, budowie. Blond włosy rozwiane były na wszystkie strony. Ile on mógł mieć lat? Dziesięć, góra dwanaście. Drgnąłem zaskoczony, kiedy jego klatka piersiowa się uniosła. Cholera... On żyje! Zacząłem mu się uważnie przyglądać. Oddycha powoli i płytko. Ale oddychał. Żył w przeciwieństwie do pozostałych. Ciekawe tylko jak długo? Nie miał widocznych poważnych obrażeń. Młody miał naprawdę dużo szczęścia.

Co ja mam teraz zrobić?! Zostawić samego z zmasakrowanymi przeze mnie ciałami jego rodziców? Rany... Nie zjem go. Jestem już pełen, poza tym... Po prostu nie mogę tego zrobić. Coś wewnątrz mnie nie pozwalało zjeść go żywcem.

Westchnąłem ciężko. Dziwaczeje na stare lata. Podszedłem bliżej ciała chłopca i chwyciłem jego koszulkę w zęby. Idąc tyłem, ciągnąłem go ku wyjściu z wąwozu. Szło to bardzo mozolnie i okazało się cięższe niż myślałem. Kilka razy już chciałem go po prostu zostawić. Ciągnąłem go przez dolinę, łąkę i las. Starałem się trzymać z dala od ludzkich ścieżek. Miałem nadzieję, że nie zrobię mu tym wszystkim za dużej krzywdy. Na pewno będzie miał trochę poobcierane plecy.

W końcu dotarłem na miejsce. Zajęło mi to więcej czasu niż przypuszczałem. Chłopak nadal był nieprzytomny. Chwilami zastanawiałem się czy nadal żyje, lecz jego klatka piersiowa nadal pracowała. Żył.

Jakimś cudem udało mi się go wpakować do mojego domku. Mojego przywłaszczonego sobie domku w lesie. Zostawiłem go w jednym z niewielkich pokoi. Zębami chwyciłem nieużywaną kołdrę, ściągnąłem ją z łóżka i przykryłem nią jego ciało.

Nie wiem co z nim zrobię jak już się obudzi. Wiem jednak, że będzie potrzebował opatrunków oraz czegoś do zjedzenia. Takie małe to przecież wiecznie głodne. Będzie ciężko to wszystko wykombinować. Cóż... Trzeba się przejść w stronę miasteczka i zobaczyć co da się zrobić. Czeka mnie kolejny spacer.

Zastanowiłem się, gdzie jeszcze mogę znaleźć wszystkie potrzebne rzeczy. Może przy polu namiotowym udałoby mi się coś zdziałać? Na pewno zdobyłbym tam jakieś jedzenie. W ośrodku turystycznym znajduje się również jakaś przychodnia czy apteka. Stamtąd mógłbym wziąć opatrunki. Ten pomysł wydawał się lepszy niż wędrowanie w pobliże miasta. Jakby nie patrząc, na terenie ośrodka będzie mniej ludzi niż w mieście, nawet jeśli mowa o jego obrzeżach.

Pytanie tylko, jaki mamy dzisiaj dzień tygodnia? Jeśli mamy sobotę jest szansa, że jeszcze nie otworzyli. Jeżeli mamy niedzielę, sam ośrodek mamy dzisiaj zamknięty i mogę tam spokojnie wejść. Najgorzej będzie, gdy okaże się, że mamy środek tygodnia.

Kroczyłem w stronę ośrodka mając nadzieję, że dzisiaj mamy niedzielę. Nie pamiętam, kiedy ostatnio orientowałem się czasie i dniu. Od dawna wykorzystywałem jedynie wschody i zachody słońca, by znać porę dnia oraz obserwowałem przyrodę by wiedzieć jaką mamy porę roku. Nic więcej nie było mi potrzebne.

Gdy zbliżałem się do celu zwolniłem. Starałem się wyczuć czyjąś obecność, lecz było to niezwykle trudne. Wokół mieszała się cała masa ludzkich zapachów. Nie potrafiłem określić, czy któraś z woni należy do obecnego tam człowieka, czy wszystkie są jedynie pozostałościami po czyjejś obecności. Warknąłem pod nosem niezadowolony.

Zbliżyłem się do ogrodzenia. Usłyszałem szczekanie psów. Nie przejmując się nimi, przeskoczyłem przez płot. Będąc w środku widziałem biegnące w moją stronę kundle. Najeżyłem sierść i warknąłem donośnie. Psy podkuliły ogony i pobiegły w drugą stronę. Dobra, to jeden problem mam z głowy.

Rozejrzałem się uważnie. Szybko zauważyłem budynek, który służył za mini aptekę i przychodnie w jednym. Całe szczęście, znajdował się blisko ogrodzenia. Szybko pokłusowałem w jego stronę. Zatrzymując się przed oknem, zacząłem obserwować hol budynku. Na wierzchu nie było żadnych opatrunków. Szybko okrążałem budynek i zaglądałem przez kolejne szyby, chcąc znaleźć pomieszczenie, w którym znajdę potrzebne mi rzeczy. W końcu natrafiłem na coś, co mogło służyć za mały magazyn.

Zrobiłem kilka kroków w tył. Po chwili skoczyłem na szybę. Szkło rozsypało się po podłodze, do moich uszu dobiegł nieprzyjemny dźwięk alarmu. Muszę się pospieszyć. Na ziemi leżała duża czerwona torba. Błagałem w duchu, by były tam wszystkie potrzebne rzeczy. Chwyciłem ją w zęby, po czym jak najprędzej wyskoczyłem przez okno.

Skrzywiłem się, kiedy po straceniu równowagi, źle wylądowałem. Starając się nie przejmować bólem w kostce, ruszyłem w stronę ogrodzenia. Odbiłem się mocno od ziemi i po chwili byłem już po drugiej stronie. Gnałem przed siebie, chcąc jak najszybciej oddalić się od miejsca kradzieży.

Wiedziałem, że znajdą tam moje ślady. Zdziwią się odciskami wielkich wilczych łap. Biegnąc, nie kierowałem się w stronę domu. Wolałem zachować jakieś środki ostrożności, gdyby wpadło im do głowy jednak pójść moim śladem.

Zostawiłem torbę na ziemi. Przyjdę po nią później. Teraz muszę zdobyć dla niego jakieś jedzenie. Najszybciej zdobędę je na polu namiotowym. Będący tam turyści muszą mieć ze sobą jakieś jedzenie. Trzeba będzie znaleźć namiot, który będzie łatwo ograbić. Jedyne co muszę zrobić, to przepędzić jego mieszkańców i zwinąć im jedzenie. Miałem tylko nadziej, że będą to trzymać w jednym miejscu, a nie porozrzucane luzem. Łatwiej byłoby mi ukraść torbę niż kilka paczek z długoterminowym jedzeniem.

Już bez zbędnego balastu w formie torby lekarskiej biegłem na wschód. Od kolejnego siedliska ludzi dzieliło mnie zaledwie kilka kilometrów. Dotarłem tam w kilkanaście minut. Zatrzymałem się, kiedy pole namiotowe znalazło się w zasięgu mojego wzroku. Szukałem spojrzeniem namiotu najbardziej oddalonego od innych, osamotnionego, na uboczu. Przechadzałem się, szukając swojego celu.

Widziałem ludzi, krzątających się wokół swoich własności. Tutaj, w przeciwieństwie do nieczynnego ośrodka turystycznego, była cała masa osób. Większość szlaków jest dzisiaj zamknięta, więc duża część z nich cały dzień spędzi tutaj lub uda się na spacer do miasta po drugiej stronie jeziora.

W końcu udało mi się dostrzec namiot, który nieco odstawał od reszty. Ostrożnie i bezszelestnie zbliżyłem się do niego. Płot, ogradzający pole był wyższy od poprzedniego. Jednak mój nadzwyczaj duży wzrost pozawalał pokonać mi go bez większych trudności. Namiot był dużych rozmiarów, a ja wyczuwałem w nim tylko jedną osobę. Nie spuszczając wzorku, z cienia osoby znajdującego się w środku, zbliżałem się coraz bliżej. W końcu znalazłem się przy jeden z ścian.

Zawarczałem cicho, nie chcąc od razu robić dużego zamieszania. Postać wyraźnie zastygła w bezruchu. Ponownie wydałem z siebie niski warkot, któremu towarzyszył krótkie szczeknięcie. Kobieta wychyliła się z namiotu. Widziałem jak blednie na mój widok, a serce gwałtownie przyspiesza swój rytm. Nagle zerwała się do biegu.

Nie było co tracić czasu. Wparowałem do środka, szybko rozglądając się za torbą z jedzeniem. Kierowałem się zapachem, w poszukiwaniu jej. Chwyciłem jej bagaż, z którego najbardziej wydobywał się zapach jedzenia. Co z tego, że pachniał okropnie. Tak cuchnęło całe ludzkie jedzenie. Pochwyciłem je w zęby, po czym wybiegłem z namiotu.

Kątem oka dostrzegłem grupę ludzi, zmierzających w moją stronę. Zerwałem się do dalszego biegu. Najpierw przerzuciłem poza ogrodzenie torbę, później sam przeskoczyłem na drugą stronę. Ponownie zacząłem galopować z bagażem w pysku. Zmierzałem do miejsca, w którym zostawiłem poprzedni łup.

Zatrzymałem się dopiero na miejscu. Upuściłem bagaż, spoglądając na obie torby z grymasem na pysku. Jak ja mam je obie zabrać do domku? Westchnąłem ciężko. Przełożyłem głowę przez ramiączka torby lekarskiej. Będę nią niósł przewieszoną przez szyję. Jedzenie było lżejsze od niej, dlatego postanowiłem nieść je w pysku.

Powolnym krokiem ruszyłem w stronę swojej jaskini samotności. Ciekawe czy ten smarkacz się już obudził? To pytanie nie było jednak w stanie przekonać mnie bym przyspieszył kroku. Nie zamierzałem stawać na głowie, byle tylko dogadzać temu szczeniakowi. Jeszcze nie wiedziałem co zamierzam z nim zrobić. Na razie miałem zamiar poczekać do momentu, kiedy odzyska świadomość.

Byłem coraz bliżej mojego domu. W te tereny nie zapuszczał się żaden człowiek. Nie od zawsze tak było, co mogło sugerować same powstanie domu oraz słupy elektryczne mające na celu doprowadzenie do niego prądu. Obecnie to nie działało, lecz nie przeszkadzało mi to. Przywłaszczony przeze mnie domek służył mi jako baza i schronienie przed deszczem. Najważniejsze, że dobrze spełniał tą drugą opcję.

Wyszedłem z lasu. Przede mną rozpościerała się polana, na środku której stał domek. Przed nim rozciągał się widok na jezioro, z niemal każdej strony otoczone przez drzewa. Wejście do wody było łagodne i pozbawione kamieni czy innego syfu na dnie. Sama woda była czysta i przejrzysta. Mieszkańcy bardzo dbali o przyrodę, dlatego też nie zaśmiecali jeziora, jak i pobliskiego lasu, które wchodziło w skład rezerwatu przyrody. Było mi to na rękę. Nie musiałem się martwić o myśliwych w okresie łowów.

Zajrzałem do wnętrza domku. Nadal leżał tak, jak go zostawiłem. Odłożyłem torby w jego pobliżu, czując ulgę z powodu pozbycia się zbędnego bagażu. Rozłożyłem się wygodnie na werandzie, spoglądając w stronę jeziora. Woda powoli falowała pod wpływem wiatru. Słońce powoli zbliżało się do linii drzew. Miałem stąd wspaniały widok na zachód słońca.

Gdy niebo miało już przyjemnie pomarańczowy kolor, usłyszałem ciche szmery dochodzące ze środka. Czyżby nasze maleństwo wstało? Podniosłem się najciszej jak tylko mogłem i zajrzałem do wnętrza domku. Chłopczyk stał odwrócony do mnie tyłem.

Dopiero teraz dotarł do mnie pewien absurd tej całej sytuacji. Przyjrzałem się dzieciakowi. Ubrany był w czerwoną bluzę z dużym kapturem. Gdy miał ją naciągniętą na głowę, wyglądał jak czerwony kapturek. Czerwony kapturek uratowany przez wilka i będący w jego domu. Czułem się jak w jakiejś kiepskiej bajce.

Gdy odwrócił się w moją stronę, wzdrygnął się zlękniony. Podszedłem bliżej niego. Zatrzymałem się przed pozostawionymi torbami. Szturchnąłem je pyskiem i popchnąłem w stronę chłopaka. Odsunąłem się, by mógł do nich podejść. Był zdezorientowany, bał się. Jego uczucia były wręcz namacalne.

Mały jakby dopiero po pewnym czasie zrozumiał o co mi chodzi i podszedł do torb. Głupie szczenię. Zaczął grzebać w nich i wyciągać różne rzeczy. Nie wiedział co powinien zrobić. Chwyciłem w zęby jedno z pudełek tabletek przeciwbólowych i podałem mu je. Przez chwilę siedział, bojąc się wykonać jakikolwiek ruch. W końcu wyciągnął swoją małą rączkę i przejął je. Dobrze Kapturku, a teraz połknij jedną. Na pewno musiało go coś boleć.

Chłopczyk wyciągnął jedną tabletkę na dłoń i chwycił butelkę wody. Z irytacją patrzałem jak męczy się z jej otworzeniem. W końcu jego męczarnie się skończyły, a tabletka znalazła się w jego ustach. Po wszystkim ponownie przyczepił się do torby z jedzeniem. Nie powinien najpierw zająć się ranami? Przecież takie duże chyba potrafi się tym zająć?

Chwycił jakiegoś batonik i zaczął jeść. Będąc mniej więcej w połowie przekąski z jego oczu zaczął lecieć niepohamowany potok łez. Położyłem po sobie uszy na ten dźwięk. Nie dość, że słaba pulchna klucha, to jeszcze beksa. Nie poradzi sobie tutaj, a ja nie zamierzam się nad nim rozczulać. Albo się przystosuje, albo nie przeżyje. Twarde prawa natury. Nie będę się z nim cackał.

Odwróciłem się do niego tyłem, postanawiając dalej zachwycać się zachodem słońca. Niestety te ludzkie szczenię skutecznie psuło mi tę chwilę.

- Kapturku, zamknij się już- jęknąłem.

Chłopak pociągnął nosem i spojrzał w moją stronę. Cokolwiek bym mu nie powiedział, dla niego będzie to zawsze jakieś zwierzęce pomruki, warczenia, szczeknięcia czy inne takie. Nie zamierzałem jednak bawić się w wydawanie jakiś tam dźwięków i najzwyczajniej do niego mówiłem. Po swojemu, lecz mówiłem.

- Czego płaczesz?!

Czerwony Kapturek ponownie wybuchnął płaczem. Zaskomlałem. Wstałem i udałem się na środek odległości jaka dzieliła ten domek i jezioro. Westchnąłem. Było trochę ciszej.

Czas niemiłosiernie mi się dłużył. Dzieciak wył do późnego wieczora. Później jeszcze coś zjadł, łyknął jeszcze jedną tabletkę i w końcu zasnął. W końcu! Wstałem z miejsca i udałem się do domku. Podszedłem bliżej Kapturka i powąchałem go. Był na nim delikatny i przyjemny aromat krwi, lecz tłumiony przez jego smród. Rodzice nadal pilnują by dzieci się myły, czy świat tak bardzo się zmienił odkąd opuściłem cywilizację na rzecz lasu?

Opuściłem chłopaka, który spał na podłodze w korytarzu. Nie chciałem go budzić. Wlokąc nogami po drewnianej podłodze udałem się do sypialni. Czasami lubiłem w niej spędzić w noc, jednak nie dzisiaj. Chwyciłem zębami kołdrę i pociągnąłem ją za sobą. Naciągnąłem ją na ciało chłopca. Noce potrafiły być chłodne. Mi zimno nie straszne, jednak Kapturkowi na pewno.

Po przykryciu go kocem przymknąłem drzwi domku i ułożyłem się na werandzie. Położyłem się na bok, spoglądając w stronę jeziora. Przyglądałem się szumiącemu lasowi. Taki spokój...


Podniosłem łeb. Przez chwilę rozglądałem się zdezorientowany. Co mnie obudziło? Był środek nocy, co sugerowała otaczająca mnie ciemność. Chciałem ponownie opuścić łeb i spokojnie zasnąć, lecz czułem wewnątrz niepokój. Podniosłem się leniwie i ruszyłem w stronę wejścia do domu. Zostawiłem otwarte drzwi? Zajrzałem do środka. Po szczenięciu ani śladu.

Powąchałem koc, którym był przykryty i ruszyłem jego tropem. Zatrzymałem się na granicy lasu. Uciekał na północ. Jeśli chciał dostać się do jakiegoś siedliska ludzi, powinien biec w drugą stronę. Głupie szczenię.

Jednak niepokoiło mnie co innego. Nocą zwykłe wilki pomieszkujące w tych lasach robią się bardziej zuchwałe. Za danie ja rządziłem tymi lasami, nocą spałem przy domku, a one miały wolną rękę. O tej porze nie miały się kogo bać. Jeśli wilki napatoczą się na dzieciaka, będzie po nim.

Warknąłem cicho. Kłusując z nosem przy ziemi, szedłem wiedziony jego zapachem.

- Kapturku!- Wołałem.

Jego zapach był coraz bardziej intensywny, jednak po chłopcu ani śladu. Gdzie on polazł? I dlaczego uciekł w środku nocy?! Głupi!

Przyspieszyłem, gdy usłyszałem wycie wilków z kierunku, do którego dążyłem. Przestałem tropić jego zapach. Jeśli tam jest, to muszę jak najszybciej tam dotrzeć. Gnałem przez las oświetlony jedynie światłem księżyca. Zawyłem w biegu, by przestraszyć watahę swoją obecnością. Ich szczeknięcia i powarkiwania były coraz głośniejsze.

W końcu moim oczom ukazał się Czerwony Kapturek, oparty o drzewo i drżący ze strachu. Wilki krążyły wokół niego, co jakiś czas wykonując w jego stronę krótki skok. Wpadłem w środek koła z groźnym warknięciem. Stanąłem na wyprostowanych łapach, jeżąc sierść.

Nie odchodziły, ja jednak nie miałem zamiaru rezygnować. Spoglądałem prosto w oczy ich alfie. Nie warto było przejmować się wilkami o niższych pozycjach. W końcu rzuciłem się na niego, chwytając zębami za jego szyję. Zaczęła się krótka walka. Szarpałem ciałem o wiele mniejszego wilka. Moja przewaga i wygrana była pewna.

Ich słaby alfa po chwili odbiegał ode mnie skomląc i podkulając ogon. Przegoniłem watahę, zapewniając tym samym bezpieczeństwo Kapturkowi. Przynajmniej z ich strony nic już mu nie grozi. Odwróciłem się w jego stronę, łypiąc na niego groźnym spojrzeniem. Siedział skulony przy drzewie z głową schowaną w ramionach. Podszedłem do niego.

Chłopak po kilkudziesięciu sekundach podniósł głowę do góry, napotykając mój wzrok. Przechylił głowę, patrząc na mnie jedynie kątem oka.

- Głupi- westchnąłem.

Położyłem się i wskazałem mu pyskiem, by na mnie usiadł. Chłopak patrzał na mnie przez długą chwilę i nadal nie wiedział o co chodzi. Bosz... W końcu wstał i niepewnie zbliżył się do mnie. Usiadł na moim grzbiecie. Powstałem czując znaczny ciężar na plecach. Kluskowaty Czerwony Kapturek mógłby schudnąć. Tak poza tym mam déjà vu. Coś podobnego zdarzyło mi się już w życiu?

Szedłem powoli niosąc na swoich plecach niechcianego pasażera. Podczas tego nocnego spaceru zacząłem się zastanawiać, dlaczego ja właściwie poleciałem go szukać i ratować?

Mały pulchny Czerwony Kapturek. Od samego początku uważałem, że nie poradzi sobie tutaj, a ja nie zamierzam się nad nim rozczulać. Albo się przystosuje, albo nie przeżyje. Twarde prawa natury. Nie będę się z nim cackał.

A mimo wszystko pobiegłem go ratować. Tak, zdecydowanie dziwaczeje na starość.

Dotarliśmy na miejsce. W końcu w domu. Pozwoliłem mu zejść z siebie, dopiero jak znaleźliśmy się w środku. Chwyciłem zębami za klamkę i zamknąłem drzwi. Zostałem w środku razem z chłopakiem. Tym razem będę spał przy drzwiach od wewnętrznej strony by odciąć mu drogę ucieczki.

Siedziałem obserwując Kapturka. Stał na środku korytarza, wpatrując się we mnie. W jego oczach czaiły się łzy. Zrobił kilka kroków w moją stronę. Chciał wyjść? Nie. Wyciągnął rękę przed siebie, ponownie robiąc kilka powolnych i ostrożnych kroków. Chciał mnie dotknąć? Podszedłem do niego powoli, by przez przypadek go nie wystraszyć. Położyłem sobie jego dłoń na głowie.

Poczułem najpierw delikatny dotyk, a po chwili jego ciało przylegało do mojego. Wtulał się w moją szyję, chowając twarz w sierści na karku. Usiadłem tyłkiem na ziemi. Chłopak szlochał na moim ramieniu. Oj, mały...

- Ja chcę do mamy.- Powiedział między kolejnymi spazmami płaczu.

Zdawał sobie sprawę z tego co się stało?

- Mamo, tato...- Wyszeptał ledwie słyszalnie i nieco niezrozumiale.

Tak, zdawał sobie z tego sprawę. Tęsknił za nimi, wiedział, że nie przeżyli tego upadku. Byłem tylko ciekaw jak doszło do tego wypadku. Dlaczego zboczyli z trasy i znaleźli się na zboczu wąwozu? Powinni iść dołem. Miałem nadzieję, że kiedyś mi o tym opowie. Najchętniej poprosiłby go o to, jednak wiedziałem, że mnie nie zrozumie.

Siedziałem, aż Kapturek się wypłakał. Trwało to dłużej niż mogłem przypuszczać. Kiedy się ode mnie odkleił jego oczy były całe czerwone i spuchnięte, podobnie jak buzia. Całkowicie nieapetyczny widok. Zaprowadziłem małego zasmarkańca do sypialni, do której przyniosłem mu wcześniej zabraną stamtąd kołdrę.

On wiercił się w łóżku, próbując znaleźć dla siebie wygodną pozycje, a ja w tym czasie siedziałem w progu, przyglądając się temu wszystkiemu. W końcu położył się na boku, mając mnie na oku. Widziałem jak jego oczy samoistnie zamykają się. Jego ciało potrzebowało snu.

Po niecałej minucie zapadł w sen. Przyglądałem mu się uważnie. Po niektórych dzieciach, widać że mają naturę przywódcy, są pewne siebie, zaradne i wiadomo, że w dorosłym życiu będą sobie umieli poradzić. Będą twardzi, nieustępliwi i zaradni. Natomiast niektóre były całkowitym ich przeciwieństwem. Ten mały blondynek właśnie zaliczał się do drugiej grupy.

Westchnąłem ciężko. Położyłem się przy drzwiach wyjściowych. W końcu cisza i spokój.


Obudziło mnie szeleszczenie papierka. Otworzyłem oczy, szukając źródła hałasu. Ujrzałem Kapturka zajadającego się jakimś batonikiem. W tej torbie nie ma nic innego niż słodycze? Na pewno musi tam być normalne jedzenie i to za nie powinien się zabrać. Nic dziwnego Kapturku, że jesteś taki pulchny.

Ziewnąłem przeciągle, po czym podniosłem się do siadu. Jego ciemnoniebieskie oczy padły na mnie. Przewał swoje niezdrowe śniadanie, poświęcając chwilę na obserwowaniu mnie. Wyglądał dzisiaj nieco lepiej niż wczoraj. Jego humor również zdawał się ulec znacznej poprawie.

- Jesteś wilkiem prawda?- Odezwał się, gdy przełknął to co miał w ustach.- Jeszcze nigdy nie widziałem takiego dużego. W sumie jeszcze nigdy nie widziałem wilka. Tylko w telewizji i na Internecie. Ale tak na żywo to jeszcze nie.

Oho, czyżby Czerwony Kapturek okazał się jednak bardziej rozmowny? Wczoraj tylko milczał i płakał. Nie wydusił z siebie nic sensownego. Dzisiaj wydawał się być swoim przeciwieństwem.

- Jesteś chłopcem czy dziewczynką?- Zapytał ciężko.

Westchnąłem ciężko. Jak ja mu mam odpowiedzieć, żeby zrozumiał? Przecież wie, że nie odpowiem mu w ludzkiej mowie. Głupi.

- Dziewczynką?- Pytał dalej.

Pokręciłem przecząco łbem. Chłopczyk drgnął jakby nieco zaskoczony.

- Chłopcem?

Skinąłem głową. Młody nie spuszczał ze mnie swoich ciemnych oczu. Chyba myślał, chociaż nie byłem pewien czy to szczenię posiadało taką umiejętność.

- Ty mnie rozumiesz?

Ponownie skinąłem łbem. Bosz... Jak on wolno łączy ze sobą fakty. Dość mało rozgarnięty. Co ta cywilizacja robi z dziećmi? Siedziałem, obserwując go uważnym wzrokiem. Wiedziałem, że to nie koniec pytań.

- Znalazłeś mnie i przyprowadziłeś tutaj?

Odpowiedziałem twierdząco.

- Jak?- Spytał zdziwiony pod nosem.

- Zaciągnąłem cię tu za fraki.- Odparłem, co mógł zrozumieć jedynie jako serię różnych szczeknięć.

Zapadła chwila ciszy.

- Chciałbym rozumieć co do mnie mówisz.- Odparł w końcu.

- Mnie również ułatwiłoby to sprawę.- Stwierdziłem.

Dobra. Mamy nowy dzień. Skoro on już zjadł śniadanie, to ja również chciałbym zjeść swoje. Podniosłem się i otworzyłem drzwi wejściowe. Wyszedłem za zewnątrz, biorąc głęboki wdech. Poranne powietrze miało w sobie miłą orzeźwiającą nutę. Odwróciłem się, gdy usłyszałem za sobą ciche kroki.

- Nie wychodź stąd.

Kapturek patrzał na mnie pytającym wzrokiem.

- Mam nie wychodzić?

Skinąłem potwierdzająco głową. On również wykonał podobny gest. Mam nadzieje, że mnie posłucha. Może wydarzenia dzisiejszej nocy nieco zniechęcą go do samotnego szlajania się po lesie pełnym dzikich i niebezpiecznych zwierząt.

Wyszedłem z domku zamykając za sobą drzwi. Udałem się na północ w poszukiwaniu dla siebie śniadania. Będąc kilka kilometrów od swojej siedziby, usłyszałem w oddali jakieś odgłosy. Obce odgłosy. To nie były dźwięki na co dzień słyszane w lesie. Było to szczekanie psów. Zaniepokojony zacząłem iść w stronę źródła odgłosów.

Starałem się zajść ich od boku. Nie chciałem wylądować przed ich nosami. Między drzewami można było dostrzec mężczyzn odzianych w granatowe mundury. Prowadzili u swojego bogu brązowe psy, które szorowały nosami po ziemi, ciągnąc i gnając do przodu. Wszystko fajnie, tylko dlaczego oni kierując się w stronę mojego domu?

Warknąłem i popędziłem w stronę powrotną. Muszę coś zrobić. Oni nie mogą tam dotrzeć. Będąc dwa kilometry przed nimi, zatrzymałem się i uniosłem pysk ku górze. Zawyłem przeciągle, chcąc poinformować te kundla z psami, że to moje terytorium.

Kiedy zauważyłem, że na niezbyt wiele się to zdało, przyszedł czas na kolejne kroki. Stanąłem pewnie i zacząłem donośnie warczeć. Mój głos niósł się o wiele dalej niż przeciętnego wilka czy psa. Wiedziałem, że psy tropiące na pewno to usłyszą. Nie przestawałem. Za wszelką cenę starałem się ich stąd przegonić.

Słyszałem małe zamieszanie przed sobą. Głos policjantów niósł się echem aż tutaj.

- Co jest? Dalej!- Krzyczał na skomlące psy.- Dalej, głupie kundle.

- O co chodzi? Dlaczego nagle przestały szukać?

- Może straciły trop. Dajcie im powąchać jeszcze raz tą bluzkę chłopaka.

- Nie chcą dalej iść. Może spróbujemy pójść dalej bez nich? No spójrz, za cholerę nie chcą iść w tamtą stronę. No dalej!

Zaśmiałem się pod nosem. Te psy są mądrzejsze od was!

- Dobra. Dan, potrzymaj je, my idziemy dalej.

Idioci. Po jaką cholerę oni tu idą? Aż tak bardzo zależy im na znalezieniu tego dzieciaka? Przecież jego rodzice nie żyją. Do kogo on ma niby wracać? Stałem w miejscu, czekając na ich przybycie. Po kilku minutach na horyzoncie pojawiły się sylwetki dwóch mężczyzn w mundurach. Zacząłem warczeć i jeżyć sierść.

Gdy zatrzymali się, dzieliło na kilkaset metrów. Widziałem dokładnie ich każdy ruch. Zatrzymali się w pół kroku, zdziwieni moimi rozmiarami. Już wiecie czego wasze psy się tak bały?

- Stary, widzisz to co ja?

- Tak.- Odparł krótko drugi z mężczyzn.

Przestałem warczeć. Dałem im czas do namysłu i ucieczki. Chociaż w sumie nic jeszcze nie jadłem, a ostatnio w moim jadłospisie człowiek, nie licząc rodziców Kapturka, jadłem dwa tygodnie temu. Dość długa abstynencja od mojego przysmaku. Przebywanie z szczeniakiem wcale w tym nie pomaga.

- Kurwa, przecież to istne bydle. Widziałeś kiedyś tak wielkiego wilka?

- On ma ponad metr wysokości. Co w tych lasach żyje?

Szczeknąłem donoście. Mężczyźni wzdrygnęli się z lękiem.

- Chyba powinniśmy się wycofać. Jeśli ten dzieciak spotkał tą bestie to skończyło jak jego rodzice.

Policjanci zaczęli powoli się wycofywać. Rozluźniłem się obserwując ich odwrót. Przez jakiś czas śledziłem ich, utrzymując dość spory dystans.

- Musimy to zgłosić, jednak i tak nie będą mogli uznać dzieciaka za zmarłego dopóki nie znajdą ciała.

- Przy takich okolicznościach poczekają rok. Pracownicy ośrodka turystycznego zajmą się rozwieszeniem plakatów. Może to dziecko napatoczy się na jakiegoś turystę.

- O ile jeszcze żyje.

Oddalili się wystarczająco daleko, bym miał pewność, że nie zawrócą w stronę mojego domu. Ja sam również się tam nie udałem. Musiałem coś zjeść. Ci gliniarze byli nawet dobrą opcją, jednak nie mogłem zaatakować całej trójki, czy nawet dwójki. Byli uzbrojeni. Jeden z nich musiałby się oddalić od reszty, a na to raczej nie mam co liczyć.

Udałem się na poszukiwanie jakieś zwierzyny. Niestety nie mogłem się dzisiaj pochwalić porządnym posiłkiem. Trafił mi się królik i kilka ptaków. Niezbyt syte śniadanie, jednak musiało mi wystarczyć. Nie chciałem zbyt długo przebywać poza domem, w którym siedział Kapturek. Miałem tylko nadzieję, że mnie posłuchał i nigdzie nie wychodził.

Słońce znajdowało się już wysoko na niebie, kiedy otworzyłem drzwi domu. Do razu przywitał mnie widok uśmiechniętego chłopca. Siedział tu przez cały czas. Grzeczne szczenię. Nie zamierzałem jednak tu z nim siedzieć. Nie było sensu. Dałem mu znak głową, by poszedł za mną. Oddaliłem się kawałek, by sprawdzić czy zrozumiał. Po chwili chłopak dołączył do mnie. Skinąłem głową, dobrze. Ponownie zachęciłem go do ruszenia za mną i ruszyłem w stronę lasu.

Czerwony Kapturek kroczył za mną krok w krok. Nie chciałem zabierać go w żadne konkretne miejsce. Zwierzaczki trzeba wyprowadzać czasami na spacer, prawda? Przecież młody nie będzie spędzał całych dni w zamknięciu.

Spacerowaliśmy leśnymi ścieżkami. Starałem się trzymać z dala od ścieżek turystycznych oraz miejsca wypadku. Prawdopodobnie kręciło się tam sporo policji. Już i tak dużo ryzykowałem. Nadal mogli używać psów tropiących do szukania młodego. Chociaż miałem nadzieję, że moje poranne spotkanie z policjantami skutecznie ich do tego zniechęciło.

Krążyliśmy po lesie bez wyraźnego celu. Kapturek w pewnym momencie zbliżył się do mnie i szedł ramię w ramię ze mną, z dłonią położoną na moim karku.

- Jaki dzisiaj dzień tygodnia? Poniedziałek?

Potwierdziłem.

- Przyjechaliśmy tu pod namiot w piątek rano.

Oho, czyżby szczenię postanowiło opowiedzieć swoją historię? Najwyraźniej musi się komuś wygadać. Niestety nie ma nikogo innego do wyboru poza mną.

- Rozłożyliśmy namiot, a później przeszliśmy się do miasta. W nocy było nawet ciepło. W sobotę wybraliśmy się na spacer do lasu. Rodzice chcieli nam pokazać jak wygląda dziki i nienaruszony przez człowieka las. Od roku mówili o wyciecze do tego rezerwatu. Widzieliśmy góry, piękne polany.- Mówił z uśmiechem. Wierzyłem mu. Tutejsze tereny, szczególnie te w pobliży gór, są naprawdę piękne.- Zeszło nam tak do wieczora- kontynuował.- Było już ciemno, a my nadal byliśmy daleko od pola namiotowego. Szliśmy, lecz droga zaczęła robić się coraz mniej widoczna. Zboczyliśmy ze ścieżki. Błądziliśmy po lesie chyba pół nocy. Było naprawdę ciemno, nie było widać ani jednej gwiazdy na niebie. Później nagle strąciłem grunt pod nogami. Wszyscy zaczęliśmy spadać.- Jego głos lekko zadrżał.- Długo toczyliśmy się po jakimś zboczu. Kiedy w końcu zatrzymaliśmy się. Wołałem ich, ale oni nic nie odpowiadali. Później nie pamiętam co się stało. Obudziłem się nagle w tym domku.

Czułem jak delikatnie zaciska dłoń na mojej sierści i powstrzymuje się od ponownego wybuchu płaczu. Trochę idiotyczna i dość rzadko spotykana sytuacja. Ścieżki dla turystów były raczej dobrze oznaczone. Ta rodzinka miała naprawdę niezłego pecha.

- Muszę siku.- Odezwał się nagle.

Zatrzymałem się. Niech idzie w krzaki. Przez chwilę stał przy mnie, po czym w końcu ruszył się i udał się za potrzebą pod losowo wybrane drzewo. Dość szybko powrócił do mnie i mogliśmy kontynuować nasz spacer. Chłopak przez dług czas nie narzekał. Kiedy zaczęły się pierwsze „nogi mnie bolą" i „daleko jeszcze?" postanowiłem wracać do domu. W międzyczasie Kapturek opowiadał mi różne historie ze swojego życia.

________________________________

Jak wam się podobało? Nieco zmieniamy "klimaty" i miejsce akcji. No w końcu, miał powody, prawda? Przez pewien czas naszego Hajiego czekają dość "ciężkie" dni :p

Jak wam się podobało po przerwie? Czego się spodziewacie w tej części?

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top