Rozdział 20
Zawarczałem wściekle. Wyczuwałem woń zwierzęcia, która mogłaby zostać moją przyszłą ofiarą. Tym razem jednak chciałem dać spokój sarence. Znajduję się właściwie blisko ludzkiego miasta. Może jacyś głupcy bawią się na jednej z dzikich plaż lub spacerują zbyt daleko w głąb lasu. Liczyłem na porządną kolację.
Ostatnimi czasy za bardzo zaczęli uważać. Coraz mniej ludzi kręciło się w głębi lasu oraz blisko mojego domu. Coraz mniej dzieci i młodzieży bawiło się na dzikich plażach, które były usiane wokół jeziora z wyłączeniem trzykilometrowych fragmentów blisko mojej jaskini. Do pracy w polu i w sadzie również zaczęli chodzić w większych grupach. Nie rzadko mieli ze sobą broń.
Niektóre fragmenty tras turystycznych zostały ogrodzone, jakby bali się, że nagle tam się zjawię. Głupcy. Jak nie w tym miejscu, to w innym dorwę jakiegoś turystę. Jeśli będę chciał, to nic mnie nie powstrzyma. Jednak nie mogłem na nich ciągle polować. Przestaliby tu przyjeżdżać i moja darmowa stołówka zostałaby zamknięta, a nie o to chodziło. Co prawda ruch był znacznie mniejszy niż kiedyś, jednak nie mogłem narzekać.
W mieście zaczęły krążyć niejakie legendy o mnie. Muszę przyznać, że trochę łechtało to moje ego. Byłem nijakim złym duchem tych lasów, którym zaczęto straszyć dzieci i nieostrożnych turystów. Oczywiście większość osób uważała, że to zwykłe bujdy, a mimo to bali się sami zapuścić głębiej w las.
Chyba trochę za bardzo się rozszalałem, skoro ludzie posunęli się do aż tak absurdalnych teorii. Kolejną rzeczą, która sugerowała, że może ociupinkę przesadziłem w polowaniu na ludzi, były dwa, trzy... no może pięć polowań urządzonych na mnie. Straż leśna czy jak się te ludziki nazywały wyszły na mnie z bronią. W sumie miałem niezły ubaw. Nawet powinni mi być wdzięczni. Zapewniłem ludziom trzy nowe miejsca pracy.
Uśmiechnąłem się, kiedy do moich nozdrzy doszedł miły zapach. Chyba będę miał dzisiaj jednak swój posiłek z ulubionego mięsa. Szedłem za tropem, który prowadził blisko jeziora. Kiedy zapach zaczynał być naprawdę intensywny, usłyszałem czyjś głos. Grupka dzieci bawiła się przy jednej z dzikich plaż. Był naprawdę ciepły dzień, więc nic w tym dziwnego.
Ofiary szybko znalazły się w zasięgu mojego wzroku. Obserwowałem ich, pozostając w ukryciu. Trzech chłopców i jedna dziewczynka. Krzyczeli, śmiali się i skakali z liny do wody. Obserwowałem jak każde z nich kolejno chwyta się linii i nabiera małego rozpędu, by następnie lecąc chwilę na linie, puścić się wprost do jeziora.
Za dużo to z nich mięsa nie będzie. Trudno. Zobaczymy z nich, które będzie miało to szczęście zostać ze mną sam na sam. Zaśmiałem się gardłowo.
Zbliżałem się do nich, nie spuszczając z nich pary srebrnych oczu. Czułem przyspieszone bicie swojego serca oraz adrenalinę krążącą w mojej krwi. Każde polowanie budzi we mnie miłą ekscytację. Dzieliła nas coraz mniejsza odległość, a oni nadal mnie nie widzieli. Co za przyjemność, jeśli nie będą krzyczeć i uciekać. Zacząłem warczeć, chcąc zwrócić na siebie ich uwagę. Trzy pary oczu spojrzały w moją stronę. Właściciel czwartej pary właśnie wskoczył do jeziora. Ofiara czy jeden z ocalałych?
Dzieciaki natychmiast zaczęły uciekać, zostawiając w jeziorze swojego kolegę. Ładni mi przyjaciele... Tak czy inaczej mamy zwycięzcę konkursu na mój posiłek. Mam nadzieję chłopczyku, że jesteś smaczny.
Udałem się na kraniec skarpy, z której dzieciaki skakały do wody. Poczułem ogarniającą mnie złość na widok dzieciaka. Miałem sobie spokojnie poczekać aż wyjdzie z wody, jednak szybko zrezygnowałem tego pomysłu. Z ciągłym warczeniem wydobywającym się z mojego gardła skoczyłem do wody, w stronę chłopca z burzą blond włosów o niebieskich oczach. Masz młody przesrane.
Chłopak próbował odpłynąć ode mnie, oddalając się od brzegu. Na jego nieszczęście jako wilk umiałem pływać. Piorunując go wzrokiem powoli sunąłem do przodu. Dzieciak wzywał pomocy.
- Nikt cię nie usłyszy!
Byłem coraz bliżej niego. Z jego gardła wydobył się paniczny szloch. Udało mi się pochwycić jego rękę. Puściłem ją, kiedy druga uderzyła mnie w pysk. Przegiąłeś młody! Wgryzłem się w jego bark, cały czas pilnując, by utrzymać siebie nad powierzchnią wody. Chłopak szarpał się, lecz ja nie zwracając na niego uwagi, ciągnąłem go w stronę najbliższego brzegu. Mniej więcej w połowie drogi się uspokoił. Mogło to być spowodowane dużą utratą krwi. Zostawialiśmy za sobą na wodzie czerwoną smugę.
W końcu oboje znaleźliśmy się na brzegu. Otrzepałem się z wody, po czym spojrzałem na chłopaka. Jego wzrok był przymglony, a oddech płytki i słaby. Zacisnąłem wściekle szczęki. Po chwili rzuciłem się wściekle na niego. Czułem jak jego ciało drga, kiedy zacząłem się nim pożywiać.
To nie był zwykły posiłek. Trochę mnie poniosło i robiłem to z zbyt dużą agresją. No cóż... Chyba od czasu do czasu mogę się nieco rozerwać? Albo kogoś... No Hajime, nie wiem skąd ty bierzesz takie dowcipne uwagi. Przechodzisz samego siebie.
Świetnie. Jestem tak beznadziejny, że zwracam samemu sobie ironiczne uwagi na temat swoich słabych sucharów. Dziwaczeję na starość.
Powoli i niespiesznie udałem się w stronę domu. Tak naprawdę nie miałem zbytnio ochoty tam wracać. Może znów prześpię się gdzieś w lesie? Nie. Nadchodzące chmury nie wyglądają zbyt przyjaźnie. W nocy może padać. Trudno, dzisiejszą noc spędzę na werandzie.
Dotarłem na miejsce. Rozejrzałem się nadal nieco z odruchu. Znowu zabolało. Udałem się pod zadaszenie, gdzie zacząłem się wygodnie układać. Westchnąłem ciężko spoglądając na zachodzące słońce. Pomarańczowe niebo odbijało się w tafli wody. Taki spokój...
Zacisnąłem wściekle szczęki. Z grymasem na psyku spoglądałem na szalejącą burzę. Jest gorzej niż można się było spodziewać. Już dawno nie było tu takiego huraganu. Drzewa wyginały się na boki pod wpływem silnego wiatru. Jezioro pokrywały fale. Przed domem panowała istna powódź. Co chwila niebo rozświetlała błyskawica, a lasem przemierzało głośne echo grzmotów. Ran nawet widziałem jak piorun udarze w nieczynny słup elektryczny przebiegający po drugiej stronie.
Ponownie wszedłem domu. Z dachu kapała woda w kilku miejscach. Podniosłem już pełne wiaderko, wylałem jego zawartość na dwór, po czym odłożyłem na miejsce. Podobnie postąpiłem z trzema pozostałymi. Mimo że ostatnimi laty prawie w ogóle nie korzystałem z wnętrza domu, nie chciałem by ten budynek stał się kompletną ruiną.
Siedziałem na werandzie obserwując szalejącą burzę. Pogoda pogodą, ale ja dłużej nie mogłem tak siedzieć. Czułem ogólne rozdrażnienie. Odzwyczaiłem się od bezczynnego siedzenia. Całymi dniami przemierzałem co najmniej kilkanaście kilometrów. Ten przymusowy areszt domowy był dla mnie czymś okrutnym.
Nie. Ten deszcz mnie nie powstrzyma. Moje ciało jest odporne na choroby. Nie przeziębię się, nie zachoruje. Co mnie jeszcze powstrzymuje przed wybiegnięciem w las? Nic. No właśnie.
Zerwałem się do biegu. Przymknąłem oczy i położyłem po sobie uszy. Gnałem przed siebie smagany ostrymi strumieniami deszczu. Nie zatrzymywałem się. Po drodze widziałem różne zwierzęta próbujące się schronić przed lejącą się z nieba wodą. Ja na przekór wszystkiemu, gnałem coraz dalej.
Czułem się jakbym przed czymś uciekał. Tylko czym? Żadne zwierzę mi nie straszne. Drwię sobie z ludzkiej broni. Przyroda nie może mi nic zrobić. Jestem wręcz nietykalny. Przed czym ja właściwie uciekam? Nie, ja wcale nie uciekam. Ja po prostu biegnę. Biegnę, nie mogąc się zatrzymać czy chociażby zwolnić.
Po kilku godzinach zatrzymałem się w jaskini. Wydawała się być nie zamieszkała, nie wyczuwałem w niej żadnego zapachu. Usiadłem na ziemi czując drżenie własnych łap. Ja wcale się nie zmęczyłem. Ja po prostu chcę się położyć i przez chwilę podziwiać widoki. Na moment zamknę oczy i zaraz znów biegnę.
Rozejrzałem się dookoła nieco zdezorientowany. Znajdowałem się po środku lasu... To akurat żadna nowość. Jednak aż w kościach czułem nieprzyjemną aurę bijącą z tego miejsca. Drgnąłem zaskoczony, gdy nagle wokół mnie pojawiła się cała masa wilków. Były one różnej wielkości i maści, jednak wszyscy należeliśmy do tego samego gatunku. Każdego z nich rozpoznawałem, mimo że niektórych wcale bym nie chciał. Po tylu latach nadal pamiętam jak wyglądają.
Kręciłem się wokół, starając się rozeznać w sytuacji. Żaden z nich się nie poruszał. Stali tak po prostu i patrzeli na mnie swoimi ślepiami. Zaszczekałem, chcąc uzyskać od nich jakiejś odpowiedzi. Ta cisza była bardzo ciężka, wręcz nieprzyjemna.
W końcu jeden z wilków odwrócił się do mnie zadem i ruszył przed siebie. Zaczął się ode mnie oddalać. Jego akurat nie będzie mi brak. Nie chciałem go tutaj. Zaskomlałem jednak, kiedy kolejne wilki zaczęły odchodzić.
- Gdzie idziecie?! Czekajcie!
Chciałem za nimi iść, lecz nie mogłem wyjść z niewidzialnego okręgu.
- Nie zostawiajcie mnie!
Przyjaciele odeszli, nie odwróciwszy się ani na moment. Żaden na mnie nie spojrzał. Dreptałem niespokojnie w miejscu. Nie wiedziałem co robić. Nagle panująca cisza została brutalnie przerwana przez szczęk metalowego zamka za moimi plecami. Odwróciłem się za siebie.
Przede mną stał wysoki mężczyzna o dziecięcej twarzy. Miał nierówno ścięte włosy i oczy w kolorze burzowego nieba. Za nim majaczył mój dom, a w jego dłoni znajdowała się broń wymierzona we mnie. Zaskomlałem podkulając pod siebie ogon.
- Kapturku...
Widziałem jak kładzie palec na spuście. Cofnąłem się o krok. Serce w mojej piersi chciało wyskoczyć i znaleźć się jak najdalej stąd. Chciałem uciec, jednak ciało odmawiało mi posłuszeństwa. Stałem sparaliżowany strachem. On nie może mi tego zrobić. Przecież tyle razem przeszliśmy.
Nagle opuścił broń i odwrócił się na pięcie. Kierował się w stronę domku. On również odchodził, tak jak pozostali.
- Nie!
Zrobił jeszcze kilka kroków, po czym zatrzymał się. Widziałem jak się odwraca, a później słyszałem jedynie głośny wybuch.
Zerwałem się na równe nogi, ciężko dysząc. Rozglądałem się dookoła spanikowany. Jestem sam. Nikogo tu nie ma. Odetchnąłem z ulgą, czując równocześnie ucisk w piersi. Nie. Nikogo nie potrzebuje. Sam sobie świetnie radzę. Inni są dla mnie tylko obciążeniem, takim jak ja dla nich. Na wszystkich sprowadzam jedynie kłopoty. Najlepiej będzie jak zostanę sam.
Dlatego nie chcę nikogo! Nikogo nie potrzebuje! Nikogo...
W domu nie zjawiałem się przed tydzień, odkąd wybiegłem z niego podczas burzy. Nie chciałem przebywać w nim ani w jego pobliżu. W głowie kręciła mi się myśl, która była w mojej głowie już kilka dni. Może zmienię terytorium? Ludzie i tak już są ostrożniejsi przez co mam mniej pożywiania. Kilka razy urządzano na mnie obławę. Nie chcą mnie tu, a ja nie chcę być w miejscu, z którym wiążą się nieprzyjemne wspomnienia.
Mógłbym się przenieść w bardziej górzysty teren. Tam są prawdziwe zimy. Może nie miałbym takiego dostępu do ludzkiego mięsa, jednak na pewno znajdowałbym sobie jakąś zwierzynę na posiłek. Dookoła mnie zawsze będzie przyjemna biel, śnieg, na którego tle będę mógł się stapiać. Niskie temperatury mi nie straszne.
Może poszedłbym na północ. Zaledwie kilkaset, maksymalnie ponad tysiąc kilometrów dzieli mnie od gór. To zaledwie kilka dni drogi dla mnie. Miałbym spokój. Nikt by mnie niepokoił. Tam na pewno nie rezydują żadni przedstawiciele mojego gatunku. Tacy jak ja raczej trzymają się miast, a nie kompletnie odludnych miejsc.
Tak. To chyba dobry pomysł. Musiałby tylko zabrać swoją torbę z domku. Co prawda nie ma w niej nic, czego bym używał, ponieważ jest tam tylko kilka ciuchów, które miałem na sobie, kiedy ostatni raz przemieniłem się w człowieka, czyli... jakieś kilkadziesiąt lat temu. Nie potrzebowałem ich, ponieważ nie zamierzałem już nigdy przemienić się w swoją ludzką formę, jednak... Po prostu chciałem ją ze sobą wziąć.
Dobra, pora wracać i złożyć ostatnia wizytę w domu, który sobie przywłaszczyłem. Nie potrafiłem jednak nie powiedzieć o nim inaczej jak o „moim" domku. Po tylu latach spędzonych w nim chyba miałem takie prawo. No cóż... To już długo nie potrwa. Jeszcze dzisiaj się z niego wyprowadzę. Nic nie trzyma mnie w tym miejscu, a wręcz przeciwnie.
Dotarcie na miejsce zajęło mi pół dnia. Naprawdę oddaliłem się od swojej jaskini samotności? Po drodze nawet udało mi się zjeść małą przekąskę w postaci kicającego szaraka. Wsłuchiwałem się w przyjemny szum lasu.
Będąc już niemal na miejscu wyczułem obcy zapach. Należał do człowieka. Czyżby ostatni posiłek w tym miejscu sam do mnie przyszedł? Zbliżając się do domku czułem go coraz wyraźniej. Kto był na tyle głupi by zapuścić się aż tutaj? Pewnie jakiś turysta. Miałem tu już takich dwóch. Najwyraźniej mamy kolejnego głupiego.
Jego zapach wydobywał się z domku, którego drzwi wejściowe były otwarte. Oblizałem ze smakiem wargi. Wyszczerzyłem swoje kły ciesząc się z nadchodzącego posiłku. Bezgłośnie zbliżałem się do swojej ofiary. W końcu stanąłem w progu. Ofiara stała na końcu korytarza, odwrócona tyłem do mnie.
Zacząłem warczeć wściekle, chcąc poczuć strach swojej ofiary. Mężczyzna wyprostował się, lecz w jego postawie nie było widać ani grama strachu. Zacząłem intensywnie węszyć. O cholera!
____________________________
Rozdział niezbyt długi, przepraszam. Następnym postaram się napisać nieco dłuższy.
Nie wiem co więcej napisać, więc po prostu spytam: Jak wam się podobał rozdział?
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top