Rozdział 11

Powracam z nowymi rozdziałami :D Zaczynamy od miejsca, w którym skończyliśmy. Dla przypomnienia - ostatnia scena to walka Hajime z Kaoru. Wynik = zwycięstwo Hajime. 

_____________________________________________

Ogony wszystkich merdały radośnie, a na pyskach widniał uśmiech. Też się cieszę. Lepszego zakończenia nie mogłem sobie wymarzyć. Mam najwspanialszą watahę na świecie. Patrzałem na wszystkich z uśmiechem. Udało mi się. Usiadłem czując, że moja noga już nie wytrzymuje. Starałem się by wyglądało to jak najbardziej spokojnie, nie potrzeba było mi w tej chwili ich troska.

- Może pójdziecie po rzeczy.- Zaproponowałem.- Przenosimy się do Bras. Teraz rezydencja na wzgórzu jest nasza.

- Niepotrzebnie narobiliśmy tam takiego bałaganu.- Odezwał się rozbawiony Sam.

- Gdybym wiedział, to sam bym to lepiej przemyślał. Idźcie, ja już będę kierował się w stronę domu.- Powiedziałem wstając.

- Nigdzie sam nie idziesz.- Zaprotestował Ridick.- Idę z tobą.

- Ja również.- Dołączył do niego Yasou.

- Niech wam będzie.- Zgodziłem się dla świętego spokoju.- Ale reszta niech idzie po najpotrzebniejsze rzeczy i zaniesie je do rezydencji. Nie musicie się śpieszyć.

Rozdzieliliśmy się. Wszyscy poza naszą trójką udali się w stronę domku. Dwa wilki kroczyły przy moich bokach nie odstępując mnie na krok. Kuśtykałem czując ból w prawej przedniej i lewej tylnej łapie.

- Może zmienisz się i cię poniosę.- Zaproponował Yas.- Nie byłoby ci łatwiej?

- Dam radę.

- Nie wyglądasz za dobrze.- Odezwał się drugi.- Założę się, że jest gorzej niż nam się wydaje, tylko nie chcesz dać nam po sobie tego poznać. Postąpiłeś jak ostatni idiota.

- Zgadzam się z nim.

Dwóch przeciwko jednemu. To nie fair. Jak tylko wrócę do pełni swoich sił pokażę im, że nie mają się o co martwić. Szczególnie Yasou, który jeszcze nie znał moich możliwości. Mimo wszystko cieszyłem się, że nie widzieli walki. Musiało to wyglądać okropnie.

Znajdowaliśmy się dalej niż sądziłem. Ucieszyłem się, gdy dotarliśmy do strumienia. Wystarczyło nim podążać i w odpowiednim momencie skręcić w lewo by dotrzeć do mojego starego domu. Przejrzałem się w płynącej wodzie. Wyglądałem okropnie. W wielu miejscach widoczne były ubytki w sierści, która i tak w większości była zakrwawiona. Wszedłem do niej chcąc się chwilę ochłodzić.

- Wychodź, bo wychłodzisz organizm. Marozie, nasz zatłucze jeśli cię cało nie odstawimy do domu.

Skinąłem głową i wyszedłem z przyjemnie zimnej wody. Ruszyliśmy w przerwaną wędrówkę. Jeszcze tylko trzy kilometry. Miałem tylko nadzieję, że ojciec już wyjechał. Niech przyjedzie w odwiedziny, ale kiedy indziej.

Zaciskałem szczęki próbując ignorować ból. Łapy zaczynały mi drżeć z wyczerpania.

- Może...

- Nie.- Zaprzeczyłem nie dając mu skończyć zdania.

- Kiedy był człowiekiem też był taki głupi?- Ridiual zwrócił się do karmelowego wilka.

- Nie, chociaż nie sądziłem, że może stać się jeszcze głupszy.

- Wszystko słyszę.- Upomniałem ich.

- To całe szczęście, bo jakbyś nie słyszał to byłoby z tobą naprawdę źle.

Obaj zaśmiali się. Dobrze, że humor im się poprawił. Wcześniej wyglądali na spiętych przez cały czas obserwując mnie, jakbym mógł im gdzieś zaraz paść. Aż tak źle wyglądam? Możliwe, ale rzeczywiście jeszcze gorzej się czuję.

Poczułem ulgę widząc znajome podwórko.

- Yaso, nie wiesz czy mój ojciec wyjechał?

- Nie wiem. Ogólnie miał taki plan.

Czyli prawdopodobnie go nie ma. Kuśtykałem przez podwórko ostatkami sił. Będąc nieco dalej niż w połowie poczułem, że moje łapy nie dają już rady. Padłem na ziemię czując przyjemny chłód śniegu.

- Hajime!- Odezwali się chórem.

- Spokojnie. Jestem po prostu zmęczony.

Poczułem jak troskliwie zaczynają wylizywać moją sierść. Drgnąłem, gdy usłyszałem skrzypnięcie tylnych drzwi. Nie podnosząc łba spojrzałem w tamtą stronę. Musiał usłyszeć ich zaniepokojone szczeknięcie, kiedy upadłem. Wyglądał na nieco przerażonego. Zaczął niepewnie kroczyć w naszą stronę.

- Haji?- Odezwał się drżącym głosem.

Tak tato, to ja. Nic mi nie jest, nie martw się. Wilki będące obok mnie odsunęły się pozwalając mu do mnie podejść. Ukucnął przy mnie z czającymi się w oczach łzami. Położył sobie mój wielki łeb na swoich kolanach. Poczułam jak jego łzy skapywały na mój psyk.

- Hajime, dobrze się czujesz? Może zmienisz się i położysz się w środku.- Zaproponował brązowy wilk.

- Nie trzeba. Dobrze mi tu, ciepło.

Yasou i Ridick spojrzeli po sobie.

- Jazda do środka, chociażby w tym ciele!

Nagle do moich uszu doszło wilcze wycie. Moja wataha. Nie wiedzieli gdzie jestem. Podniosłem się na jedynej zdrowej łapie i unosząc pysk ku górze zawyłem w dopowiedzi.

- Haji, właź do środka!- Warczał na mnie Yas.

Ojciec patrzał na wilki niepewnym wzrokiem. Nie rozumiał ich zachowania. Dla niego oni jedynie na zmianę warczeli i szczekali w moją stronę. Podniosłem się z trudem i zacząłem kuśtykać w stronę domu. Chłopaki natychmiast do mnie przystąpili pilnując bym się nie przewrócił. Dodatkowym utrudnieniem okazały się być schodki na ganku. Wskoczyłem na nie zaciskając szczęki by nie zaskomleć z bólu.

Gdy tylko przekroczyłem próg walnąłem się na ziemię. Nie mam siły dalej iść... Kilka godzin walki, a później wędrówka tutaj. To za dużo. Wiedziałem, że ojciec stoi w progu i patrzy na mnie przerażonym wzrokiem.

- Haji, zmień się.- Odezwał się Ridick.- Proszę. Musisz się ogrzać.

- Ale mi jest ciepło.

- A nie powinno!- Warknął na mnie Yas.

Westchnąłem ciężko. Widziałem jak chłopaki się przemieniają. Ridick kucnął przy mnie, a Yasou udał się na górę. Po chwili wrócił ubrany, przyniósł też coś dla pozostałego golasa. Zostało też coś dla mnie.

- Do dalej!

- Ale ja nie chcę.- Powiedziałem, mimo że nie mogli mnie usłyszeć.

Wszyscy patrzeli na mnie wyczekującym wzrokiem. Westchnąłem ponownie dając za wygraną. Zmusić się do przemiany było mi ciężko jak nigdy przedtem. Nie dość, że i tak wszystko mnie niemiłosiernie bolało, to jeszcze ta przemiana. Podczas zmiany początkowo skomlałem, a później jęczałem. Dyszałem ciężko, kiedy w końcu wylądowałem w ludzkiej postaci.

Natychmiast zostałem okryty kocem. Dali mi do ubrania jedynie bieliznę. Moje ciało drżało. Posadzili mnie na kanapie. Ojciec usiadł obok mnie. Uśmiechnąłem się do niego pocieszająco. Z jego oczu nadal płynęły stróżki nieustających łez.

Reszta watahy przybyła na miejsce. Wszyscy na progu poczęli przemieniać się w ludzi. Wzięli ze sobą ubrania, w które od razu ubierali na siebie. Mądrze.

- Jak się czuje? Dawno się przemienił? Co się działo, gdy nas nie było?- Marozie zaczęła zadawać kolejne pytania.

- Czuje się dobrze.

- Nie słuchaj go.- Odezwał się Ridick.- Ma dreszcze, a z jago kończynami na pewno nie jest dobrze. Poza tym chyba ma gorączkę i wykazuje się jeszcze większą głupotą i uporem niż zawsze.

Kobieta patrzała na mnie badawczym wzrokiem.

- Pokaż się.

Podeszła do mnie odkrywając przykrywający mnie koc. Po jej minie mogę sądzić, że nie jest zadowolona z tego co widzi. Mój tata odwrócił wzrok, nie chciał na to patrzeć.

- Przenieście go na górę do sypialni. Zaraz wam napiszę czego potrzebuję. Jeśli czegoś nie znajdziecie w domu to macie to kupić, znaleźć lub chociażby wyczarować!

Yasou chwycił mnie najdelikatniej jak tylko potrafił i zaniósł do mojej sypialni. W tym czasie Marozie napisała pozostałym listę zakupów. Wiedziałem, że poza Yaso, który przy mnie został oraz Muraiem, który pocieszał ojca, wszyscy krzątali się po domu szukając potrzebnych rzeczy. Jedynie miałem wątpliwości co by Shirai w ogóle ruszył się z kąta pokoju, w który stanął zaraz po przybyciu. Prawdopodobnie będę miał z nim problemy.

- Wszystko będzie dobrze.- Pocieszał mnie mój karmelowy wilk w ludzkiej postaci.

- Wiem, przecież wyszedłem cało z gorszego stanu.

Ja zaśmiałem się pod nosem, a jego mina posępniała.

- Wygrałem.- Powiedziałem nim oczy przesłonił mi mrok.


Chciałem głębiej odetchnąć, lecz coś mi to utrudniało. Otworzyłem szerzej oczy, które natychmiast poraziło wschodzące słońce. Nosz, kur... Tyle czasu minęło, a to łóżko nadal stoi tak, że wschodzące słońce wali ci po ryju nie dając spać! Przymrużonymi oczami rozejrzałem się dookoła. Na łóżku leżała schowana w ramionach głowa z czarnymi włosami rozchodzącymi się w wszystkie strony świata. Spojrzałem na drugą stronę widząc to samo. Zmarszczyłem brwi. Widzę podwójnie? Wziąłem najgłębszy wdech jaki byłem w stanie zrobić. Yasou i Ridiual.

Spróbowałem poruszyć ręką, lecz z wielkim wysiłkiem przesunąłem ją zaledwie o kilka centymetrów. Chciałem zobaczyć jak wyglądam. Chociaż z tego co czułem to prawdopodobnie miałem zabandażowane niemalże całe działo. Dopiero teraz zdałem sobie sprawę, że nie czułem bólu, przynajmniej, kiedy pozostawałem w bezruchu.

Kątem oka zauważyłem jakiś cień przy drzwiach. Ten zapach. W progu zatrzymał się mój ojciec. Z jego wyrazu twarzy ciężko było odgadnąć w jakim jest nastroju.

- Podejdź, nie bój się.

- Nie boję, po prostu...- Zamilkł wchodząc do środka.- Jak cię czujesz?- Spytał kucając przy łóżku.

Dłonią odgarnął mi z czoła niesforne kosmyki włosów. Przy okazji w ten sposób sprawdził czy nie mam temperatury.

- Prawidłowo powinienem mieć coś koło czterdziestu.- Uspokoiłem go, gdyby poczuł iż moje czoło jest gorące.- Czuje się zadziwiająco dobrze. Ale sądzę, że Marozie nafaszerowała mnie lekami przeciwbólowymi.

Przeniosłem wzrok z niego na głowy na łóżku.

- Czuwają przy tobie od samego początku. Musieli niedawno zasnąć, bo jeszcze półgodziny temu zaglądałem tu i byli przytomni.

Uśmiechnąłem się. To ja powinienem stać na straży całej watahy, a nie odwrotnie.

- Długo spałem?

- Prawie dobę.

- Gdzie reszta?- Nieco zaniepokojonym tonem.

- Część tutaj, a część udała się do tego domu na wzgórzu.

Okej, czyli wszyscy są w Bras. Chyba, że któryś wybrał się za granice nie informując o tym nikogo. Mimo wszystko instynkt brał górę.

- Kto został, a kto poszedł? Muszę wiedzieć.

- Nie wiem dokładnie, nie znam ich wszystkich. Ten starszy mężczyzna i kobieta, która robiła za pielęgniarkę...

- Hugues i Marozie.

- Są w domu. Podobnie jak Murai. Pozostali wyszli.

- Czyli nie ma bliźniaków, Inesti i Shiraiego. Wszyscy wykazujący się jakąkolwiek odpowiedzialnością zostali tutaj. Świetnie.- Podsumowałem.

W domu jestem ja plus pięciu. Czterech wyszło. W sumie jest nas dziesięciu. Całkiem spora wataha. Dużo osób, o które będę musiał się troszczyć i stać na straży ich bezpieczeństwa. Widziałem, że tata chciał coś powiedzieć, jednak przeszkodzili mu budzący się mężczyźni. Zauważając, że już nie śpię na ich twarzach pojawił się uśmiech.

- Jak cię czujesz?- Spytał troskliwym głosem mój ukochany.

- Dobrze, ale możecie nas chwilę zostawić samych?

Spojrzeli po sobie. Po ich twarzach widziałem pojawiające się niezadowolenie. Rozumiałem, że chcieli przy mnie być i czuwać nad moim stanem zdrowia, jednak chciałem porozmawiać z ojcem w cztery oczy. Obaj wstali i wyszli. W duchu podziękowałem, że nie robili problemów.

- Powiedz mi, co się właściwie stało?

- Można powiedzieć, że walka o władzę.

- Naprawdę? Co jak co, ale po tobie się tego nie spodziewałem.

- Nie rozumiesz. Tu nie było mowy o jakimkolwiek wyborze. Alfa obcej sfory wkroczył na moje terytorium. Przez ten cały czas byłem w lasach Krick Muri, gdzie po miesiącu zostałem alfą tamtejszej watahy. Trzymałem się z dala od Bras, ponieważ Kaoru, alfa tutejszej sfory chciał mnie zabić i myślał, że mu się to udało. Nie chciałem wyprowadzać go z błędu, ponownie narażając się na niebezpieczeństwo. Kiedy przybyłem i wróciłem do siebie, dowiedział się o mojej wizycie.

Widziałem, że słucha każdego mojego słowa z uwagą. Skupia się na zrozumieniu tego co próbuje mu przekazać.

- Wtargnął na moje terytorium. Zagrażał mi, jak i pozostałym. Jedynym, który tak naprawdę cały czas stał po jego stronie był Shirai. Yas i Murai stanęli po mojej. Pojedynek był nieunikniony. Musiałem wygrać. Gdybym przegrał oni nie wyszliby z tego cało. Kaoru był tyranem bez serca. Poza tym gdybym przegrał... byłbym martwy- dodałem nieco ciszej.

Siedział na skraju z beznamiętnym wyrazem twarzy. Miałem nadzieję, że to wszystko nie jest dla niego zbyt dużym obciążeniem. Tak naprawdę wyjawiłem mu ogólnie tylko część wszystkiego i to w wielkim skrócie.

- Bardzo się o ciebie troszczą.

- Tak. Naprawdę dobrze trafiłem.

Zapadła chwila niezręcznej ciszy.

- Dowodzisz nimi wszystkimi?- Spytał niepewnie.

- Tak.

- Jak sobie radzisz?

- Nie najgorzej, chociaż trochę tego na głowie jest. Muszę dbać o ich bezpieczeństwo, by mieli co jeść. Stali się dla mnie jak rodzina.

Nic nie powiedział. Opuścił wzrok przenosząc go na swoje dłonie. Zaciskając zęby zacząłem ciężej oddychać, co w cale nie pomagało. Jego zapach stawał się coraz bardziej uciążliwy. Poza zmęczeniem i ogólnym złym, stanem byłem przede wszystkim głodny. Nie jadłem od kilku dni.

- Haji, wszystko okej?

- Tak, tylko... Możesz kogoś zawołać?- Starałem się by zabrzmiało to jak najspokojniej.

- Twoje oczy...

Odwróciłem twarz. Zniecierpliwiony, czekałem aż wyjdzie. Robił to niezbyt pośpiesznie. Słyszałem jak schodzi po schodach. Otworzyłem usta czując swędzenie dziąseł. W końcu zjawiła się Marozie razem z spanikowanymi adoratorami. Spojrzałem w ich stronę wymownym spojrzeniem srebrnych oczu.

- Ridick, przynieś mu jakąś surowiznę z lodówki.

- Nie...

Nie miałem ochoty na jakieś sztuczne mięso. Chciałem jakieś zwierzę, królik, sarna... A najlepiej coś większego chodzącego o dwóch nogach. Jednak byłego alfy już nie było.

- Do końca tygodnia masz leżeć spokojnie w łóżku.

Ridiual zjawił się z surowym mięsem na talerzu. Spojrzałem na nie z nieukrywaną niechęcią. Zacząłem podnosić rękę by je chwycić.

- Pomogę.

- Nie, ja sam dam radę.- Zaprotestowałem.- Możecie mnie zostawić. Za jakiś czas przyjdźcie odebrać talerz.

Nie wyglądali na zadowolonych, jednak posłuchali mnie. Powoli z wielkim wysiłkiem chwyciłem oburącz przyniesiony mi kawał mięsa. Nie pachniał zbyt apetycznie. Wydłużonymi i zaostrzonymi zębami zacząłem się wgryzać i odrywać kolejne kawałki. Wołowina? Ohydna. Następnym razem poproszę, żeby postarali się chociaż o jakąś dziczyznę. Niechętnie, jednak czując potworny głód zjadłem wszystko co mi podali.

Ridick i Yaso ponownie znaleźli się po obydwu stronach mojego łóżka. Bardzo się cieszyłem z ich obecności, jednak czułem, że nie dają mi nawet chwili wytchnienia. Poza tym miałem wrażenie, że panująca tu atmosfera jest nieco niezręczna, a przynajmniej na pewno dla mnie. Obaj darzyli mnie uczuciem i dziwnie się czułem w ich obecności. Z żadnym nie mogłem szczerze i swobodnie porozmawiać.

- Naprawdę muszę tu tak leżeć?

- Tak. Nie ma mowy byśmy wypuścili cię wcześniej niż powiedziała Maro.

- To powiedzcie chociaż jak tam mają się sprawy z przeprowadzką.

- Minie trochę czasu zanim się tam przeprowadzimy. Trzeba dostosować pomieszczenia do większej ilości osób. Ekipy remontowa działają już tam pełną parą.

Czyli wszystko jak na razie jest w najlepszym porządku. Oby ten stan utrzymał się jak najdłużej. Mam dość problemów na jakiś czas.


Każdy kolejny dzień był jeszcze gorszy. Miałem w sobie nadmiar energii, który nie miałem jak spożytkować. Poza tym, chyba nigdy od momentu mojej przemiany przebywałem tak długi czas pod postacią człowieka. Nadal przez cały czas byłem niczym dziczyzna w papierze toaletowym. Przy codziennej zmianie opatrunków miałem okazję zobaczyć jak goją się moje rany. Dzięki śmierdzącym smarowidłom Maro, goiły się bardzo dobrze. Uszkodzoną rękę i nogę jednak dalej miałem zasinioną. Pozostały mi jeszcze dwa dni leżenia niczym mumia. Jednak czułem, że nie dam rady.

Mimo iż codziennie dostawałem porcję surowej dziczyzny z okolicznej rzeźni, czułem się jakbym nic nie jadł. Brakowało mi prawdziwego pożywienia. Pogoni za zwierzyną, wgryzanie się w jej ciało, gdy jeszcze szarpią nią przedśmiertne konwulsje, aż w końcu zastyga w bezruchu, a ja mogę w spokoju się posilić.

Woń lasu, którą czułem przez przeciąg w domu była uspokajająca, a zarazem dręcząca. Dzięki temu przewiewowi czułem najróżniejsze zapachy z dołu. Wiedziałem, kiedy tata robi sobie coś do jedzenia, kiedy któreś z nich poczęstuje się surowizną z lodówki. Nikt chyba nie zdawał sobie sprawy, że wszystkie zapachy docierają aż do mojego pokoju.

Swoją drogą to rzeźnik z sąsiedniego miasta musiał być nieco zdziwiony częstymi odwiedzinami chłopaków po surowe mięso. Kiedy już zamieszkamy na stałe w rezydencji będzie trzeba się zastanowić czy nie złożyć u niego stałego zlecenia na cotygodniowy dowóz mięsa dla nas wszystkich. Ograniczyłoby to ilość zabijanej zwierzyny. Jest nas dziesiątka, a teren zbyt mały by każdy mógł swobodnie się pożywiać. Powiększenie terytorium to jedna sprawa, ale dobrze by było gdybyśmy od czasu do czasu zadowolili się mięsem od rzeźnika.

Leżałem w samotności, co rzadko się zdarzało. Na zmianę nieustannie ktoś czuwał przy moim łóżku. Było to dość męczące. Jedynym, który mnie nie odwiedzał był Shirai. Dręczyła mnie myśl, że nie mogę mieć go na oku. Bałem się, że może stanowić zagrożenie dla innych. On jako jedyny do końca trwał przy Kaoru.

Ponownie poczułem głód, dzisiaj nie dostałem jeszcze niczego do jedzenia. Dziąsła delikatnie swędziały, jednak dawałem radę utrzymać ciało pod kontrolą. Wziąłem głęboki uspokajający wdech. Niemal od razu zrozumiałem, że było to błędem. Do moich wyczulonych nozdrzy doszedł słodki zapach, za którym tak tęskniłem. Natychmiast poczułem wydłużające się zęby. Dyszałem ciężko próbując się powstrzymać, jednak wiedziałam, że ta walka jest z góry przegrana.

Ignorując ból wstałem z łóżka. Robiąc kolejny krok moje ciało samo dokonało przemiany. Poczułem silne ciało oraz znajomą sierść na grzbiecie. Jednak jedynym o czym teraz myślał mój wilczy mózg, było znalezienie źródła tego zapachu. Mój wyczulony słuch zarejestrował poruszenie w salonie.

- Może zamknijmy tylne drzwi?- Spytał niepewnym głosem Samuel.

Nie! Zerwałem się do biegu. Ledwie mieściłem się na zakrętach w ciasnych, jak dla takiego cielska, korytarzach. Czułem się jak słoń w składzie porcelany. Schody pokonałem dwoma susami. Po chwili wbiegłem do salonu i lekko ślizgając się na drewnianej podłodze gnałem w stronę wyjścia. Zostawiłem za sobą zaskoczoną grupę i nie zważając na nic wbiegłem w las. Poczułem przyjemnie chłodny wiatr w włosach. Na ziemi spoczywały już tylko resztki śniegu, który zadziwiająco długo się trzymał.

Cel znajdował się dalej niż sądziłem, jednak nadal podążałem jego tropem. Coraz bardziej zagłębiałem się w las. Kiedy ujrzałem na śniegu czerwone ślady prowadzące mnie prosto do celu ucieszyłem się niczym mała dziewczynka.

Moje stwierdzenie było pewnego rodzaju synonimem tego co ujrzałem. Dziewczynka, którą ujrzałem mogła mieć najwyżej dwanaście lat. Ubrana byłą w czerwoną sukieneczkę, czarne włoski miała związane w dwa warkoczyki, w swoich małych rączkach trzymała koszyczek. Przez głowę przemknęła mi myśl, że to jakiś chory żart. Maleństwo nawet nie zdążyło wydać z siebie krzyku. Kiedy ujrzała swojego kata było już za późno.

Moje ciało drżało z podniecenia. Już dawno nie miałem nic tak smacznego w ustach. Pożywiałem się łapczywie i niespokojnie. Zupełnie jak za starych czasów. Gryzłem, wyrywałem kolejne kawałki mięsa wydając z siebie przy tym nieustanny warkot.

Nawet nie zdawałem sobie sprawy z pościgu jaki za mną ruszył. Dotarli do mnie, gdy właśnie kończyłem posiłek. Naturalnie, nie pozwalałem im chociażby zbliżyć się do siebie. Po moim posiłku nie zostało nic poza stertą rozszarpanych materiałów i kupy włosów.

- Hajime.- Usłyszałem znajomy głos.

Mój karmelowy wilk. Oprócz niego znajdował się tu również beżowy i ciemnoszary. Yaosu, Murai i Ridiual. Kiedy zaczęli podchodzić w moją stronę kłapnąłem w ich stronę zębami.

- Uspokój się. Skończyłeś jeść, przecież nie ma już nic do zabrania.

Dopiero słowa Ridicka mi to uświadomiły. Wiedziałem, że nie ma już nic do jedzenia, ale instynktownie nie chciałem dać im do siebie podejść. Starałem się uspokoić.

- W porządku.- Odpowiedziałem po kilku głębszych wdechach.

- Wracajmy.

Podszedłem do nich. Wyprzedziłem ich idąc jako pierwszy. Lekko utykałem na tylną nogę, prawa wydawała się być już cała. Małą grupką kierowaliśmy się w stronę domu. Znajdowaliśmy się dalej niż przypuszczałem. Z czasem ciało zaczęło mnie trochę boleć. Jednak te dwa dni odpoczynku jeszcze mi się przydadzą.

- Znowu się zaczyna? Przecież już było dobrze, pamiętasz?

- To jednorazowa akcja. Wszystko jest w jak najlepszym porządku.

- O czym mówisz?- Spytał Yas zaniepokojony.

- Nie...

- Od samego początku miał problemy z jedzeniem.- Ridick zaczął mu tłumaczyć.- Nie umiał pożywiać się w grupie. Stawał się wtedy niezwykle agresywny i nie dawał nikomu do siebie podejść. Przez długi okres czasu polował samotnie, bo inaczej się nie dało. Od jakiegoś czasu już było wszystko w dobrze i wspólnie z nami polował i jadał.

Przyśpieszyłem kroku czując złość. Nie lubiłem o tym wspominać, a teraz mój Yaosu również o tym wiedział. Dużo się działo podczas naszej rozłąki i o niektórych sprawach wolałbym, żeby się nie dowiedział.

Zatrzymałem się na środku polanki za domem. Większość osób wyszła na zewnątrz. Położyłem się odwracając się do wszystkich tyłem.

- Co się stało?- Usłyszałem głos staruszka.

- Może się zmienisz i wszystkim opowiesz, gdzie i co robiłeś?- Usłyszałem kąśliwy ton Muraia.

Warknąłem pod nosem kładąc łeb na ziemi. Beżowy wilk sapnął gniewnie po czym zmienił się dołączając do pozostałych w domu. Na pewno opowie im co się wydarzyło. Mam nadzieję, że chociaż ojcu oszczędzi szczegółów. Poczułem czyjeś ciało przy moim boku. Oparłem się o nie przekręcając lekko na bok.

- Nie smuć się. Każdemu mogło się zdarzyć.- Starał się mnie pocieszyć Yas.

- Wiesz co jest w tym najśmieszniejsze?- Szepnąłem do niego.

- Co?

- Ta dziewczynka wyglądała jak czerwony kapturek.

Jego ciało zatrzęsło się pod wpływem chwilowego śmiechu. Cieszyłem się, że nie był na mnie zły. Polizałem go kilka razy po pysku. Usłyszałem ledwie słyszalny warkot dochodzący kawałek od nas, a po chwili trzaśnięcie drzwi. Ciemnoszary wilk znikną.

- Kiedy będziemy mogli zamieszkać w rezydencji?

- Już niedługo. Dwa tygodnie, może trzy. Robotnicy naprawdę dają z siebie wszystko. Prace remontowe trwają tam od rana do wieczora.

Ucieszyło mnie to, chociaż ten czas wydawał się być zbyt długi. Jak tylko cię tam wprowadzimy, sprzedam ten dom.

- Jak noga?

- Bywało gorzej. Ale mimo wszystko wygrałem trochę dzięki Ridickowi.

Wiedziałem, że patrzy na mnie z pytaniem.

- Kiedyś, gdy doszło między nami do walki uszkodził mi tę nogę, dlatego teraz jest słabsza i bardziej podatna na uszkodzenia. Z doświadczenia wiedziałem, że kończyny potrafią być słabym punktem. Próbowałem to na Kaoru. Udało mi się uszkodzić mu najpierw jedną, później drugą.

- Jestem z ciebie dumny. Dałeś mu radę.- Powiedział opierając łeb na mojej szyi.

Wziąłem głęboki wdech wciągając jego leśny zapach. Jego obecność potrafiła działać na mnie kojąco. Mógłbym trwać tak przy nim już zawsze.

_________________________________________________

Mam nadzieję, że się podobało. Postaram się dodawać dłuższe rozdziały (w porównaniu do dotychczasowych). Zostawiam was z jednym krótkim pytaniem: Jak sądzicie, jak długo może trwać szczęście?

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top