Wspomnienie pierwszej "zdrady"
- San? – powtórzył Harry marszcząc brwi.
- Nie udawaj głupa! – warknął Dudley i zerknął za Harry'ego, jakby nie chciał żeby ktoś go usłyszał. – Wiesz, że minęły już prawie trzy lata! Trzy lata od kiedy ostatni raz uprzejmie mnie nawiedziłeś! Wiesz jaki to był dla mnie stres! Myślałem, że cię zabili!
Harry nie rozumiał ani słowa z tyrady chłopaka, ale postanowił grać w to dalej.
- Jak widać żyję.
- Tak widzę. – mruknął chłopak. – Słyszałem, że go zabito. Twojego pana.
- Czyżby?
Dudley potaknął i zaprowadził go do kuchni.
- Chyba nie masz nic przeciwko, że nie jest mi przykro? – zapytał i zarechotał wyjmując dwie szklanki. – Jednak zastanawiam się po co... - nagle obrócił się gwałtownie twarzą w jego stronę. – Przyszedłeś po niego, prawda? On mówił, że ktoś go szuka.
Harry nie odpowiedział, ale miał pogodny wyraz twarzy.
Dudley zmierzył go przestraszonym wzrokiem, a kiedy Harry się nie ruszył, trochę się uspokoił.
- Mimo wszystko... Dobrze cię widzieć całego...
Podał mu szklankę z sokiem i kilkoma kostkami lodu.
- Przez chwilę myślałem, że przyszedłeś, żeby mnie zabić. – wyszeptał obierając się o blat kuchenny.
- Nie miałem tego w planach.
Dudley teraz wyraźnie się rozluźnił i nagle prychnął.
- Ale „Ethan", serio? – zaśmiał się lekko. – A może to twoje prawdziwe imię, sam przyznasz, Sanguis brzmi naprawdę idiotycznie.
Harry pochylił głowę na bok.
- Już naprawdę zapomniałeś? – wzburzył się Dudley. – To było wiele lat temu, ale akurat to powinieneś pamiętać, skoro to było nasze pierwsze spotkanie!
Harry nadal nie dał po sobie niczego poznać.
- Może to odświeży trochę twoją pamięć... - westchnął i poszedł do salonu i wyjął album ze zdjęciami, przez chwilę go wertował aż w końcu znalazł odpowiednie zdjęcie i z grymasem pokazał je Harry'emu.
Harry spojrzał na zdjęcie i to rzeczywiście wystarczyło, żeby sobie przypomniał...
Na zdjęciu był Dudley, nie było w tym wątpliwości, jednak to co się nie zgadzało, to jego włosy. Które były rude...
- To oni. – usłyszał nad sobą głos Rookwooda.
San podniósł nagle głowę, a serce dalej waliło mu w piersi z taką siłą, że miał wrażenie, że zaraz wypadnie!
Miał dwanaście lat i pierwszy raz był na misji. Każda komórka w jego ciele krzyczała z podekscytowania! Od dawna wyczekiwał na tę chwilę i w końcu będzie mógł się wykazać! Pokazać mistrzowi na co go stać!
Ale potem dostrzegł parę idącą chodnikiem, drobny chłopiec trzymał kobietę za rękę. Był nie wiele młodszy od niego...
- Idziemy za nimi. – powiedział Dołohow. – Kiedy wejdą do parku, zaatakujemy, jesteś gotowy książę?
San zamrugał na niego kilkakrotnie, a potem odwrócił się znowu do pary, która zaczęła znikać za zakrętem.
- Ale dziecko...
- Co dziecko?! – szepnął wściekle Dołohow. – To zdrajcy i nasi przeciwnicy. Sami wydali na siebie wyrok odmawiając posłuszeństwa Czarnemu Panu. Skazali na śmierć siebie i dziecko.
San cofnął się o krok i pokręcił stanowczo głową.
- To nie fair. – powiedział twardo. – Mistrz mówił, że każdy ma wybór. Chłopiec też powinien!
Dołohow podniósł dłoń, żeby wymierzyć mu policzek, ale Rookwood w ostatniej chwili go powstrzymał.
- Wiesz co powiedziałby o tym Czarny Pan. – ostrzegł go.
Dołohow wydał warknięcie, a potem spojrzał na dół na małego księcia.
- Czego zażyczył sobie Czarny Pan? – zapytał beznamiętnie, a San odruchowo się wyprostował.
- Śmierci zdrajców krwi.
- Co masz zrobić?
- Zabić ich.
- I tyle w temacie. – warknął na zakończenie śmierciożerca i skierował ich w stronę parku.
San trzymał się z tyłu, gorączkowo myśląc o jakimś wyjściu.
Nawet nie zauważył kiedy Rookwood i Dołohow się zatrzymali i spojrzeli na niego z wyczekiwaniem.
- A wy nie idziecie? – zapytał zlękniony.
Dołohow wywrócił oczami.
- To twoja misja książę. – powiedział niechętnie. – Będziemy tuż za tobą i wkroczymy jeśli zajdzie taka potrzeba.
San nie miał co do tego wątpliwości, w końcu ci dwaj byli najlepszymi śmierciożercami Voldemorta na tę chwilę.
Nabrał powietrza w płuca i zaczął poruszać się jak najbliżej drzew w stronę serca gęsto zarośniętego parku, gdzie para z synem usiadła na ławce.
Chłopiec siedział pomiędzy rodzicami i chichotał, bo jego tata zaczął go bezlitośnie łaskotać.
Kilka metrów dalej grupka chłopców w jego wieku głośno narzekała na jakiegoś dzieciaka, który nie chciał zejść z drzewa i pozwolić się zlać.
Pomysł zakwitł w jego głowie.
Kiedy zbliżył się do nich, wcześniej upewniając się, że nigdzie nie widział ludzi Voldemorta, od razu rozpoznał, że to mugole, o których tyle złego słyszał.
- Hej wy! – krzyknął w ich stronę.
Cała czwórka odwróciła się jak jeden mąż.
- Czego chcesz? – zapytał jeden z nich, najwyższy ze wszystkich. – Znamy się? Nie kojarzę cię ze szkoły.
- Bo nie jestem stąd. – wyjaśnił krótko. – Moglibyście mi pomóc?
Chłopcy zarechotali i go okrążyli, jakby gotowali się, żeby zaatakować.- Patrzcie tylko jak się przebrał! Halloween jest dopiero za trzy miesiące!
- A w czym potrzebujesz pomocy dzieciaku? Może się zgubiłeś? Nie możesz znaleźć mamusi? – odezwał się inny z ciemnymi włosami i krzywym nosem.
San obruszył się lekko, ale nie załapał aluzji.
- Nie, właściwie to dość delikatna sprawa.
- Ja mam dziwne wrażenie, że nie tylko jego sprawa jest delikatna Piers... Spójrz tylko na niego! Moja sześcioletnia siostra ma pewnie więcej siły niż on!
San zaczerwienił się ze złości i wyjął różdżkę.
- O patrzcie chłopaki! Ma nawet swój miecz! – zaśmiał się chłopiec. – I co teraz wojowniku? Mam się bać?
Trzech zarechotało, ale jeden zbladł.
San skupił na nim uwagę, to był ten najwyższy z nich o jasnych włosach...
Jutro ciąg dalszy wspomnienia... Przepraszam, że tak krótko i małe treści - pewnie nadal jesteście trochę skołowani, ale obiecuję, że większość ( jeśli nie wszystkie) wasze pytania zostaną rozwiane w następnych 3 do 4-ech, rozdziałach!
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top