"Linda's Goodies"
Koniec czerwca - sześć miesięcy po bitwie pod Hogwartem...
To był ładny, pogodny dzień.
Przedmieścia Londynu, jak zwykle pełne o tej porze roku. Już niedługo zaczną zjeżdżać się turyści, a inni wyjeżdżać na wakacje do cieplejszych krajów...
Harry uwielbiał zapach parzonej kawy w takie poranki jak dziś, choć jeśli chodzi o smak, wolał sok dyniowy... Wydawało mu się, że minęły wieki, odkąd ostatni raz pił sok dyniowy!
- Jeszcze dwa kawałki tarty. - poprosiła klientka, chichocząc ze swoimi koleżankami, do kelnera.
Harry patrzył przez szybę kawiarni na ulicę, zatłoczoną i migoczącą od przejeżdżających samochodów.
Zerknął na zegarek, dopił resztkę herbaty i nie dojadł rogala z makiem.
Odniósł talerz do lady i zerknął za zasłonę kuchenną.
- Linda? - zawołał wchodząc do kuchni i sprawdzając, czy ma jakieś kartki w kieszeni, żeby zostawić wiadomość, kiedy przed nim wyrosła tęga, ale niska kobieta o burzy nieposkromionych ciemnych loków.
- Ethan. - warknęła nisko. - O której wczoraj wróciłeś? Ben - czyli jej najstarszy syn, który również pracował w kawiarni, kiedy nie był na uczelni. - powiedział mi, że widział cię wślizgującego się do mieszkania po północy! Chcesz żebym ja zawału dostała?! Mówiłeś, że wrócisz przed dziesiątą! Tak się umawialiśmy! Szlajałeś się po proszkowej dzielnicy?
Harry skrzywił się , kiedy wspomniała „proszkową dzielnice", która była południową częścią okolicy, w której mieszkali państwo Dancasterowie i miała nienajlepszą reputację, odkąd policja wykryła tam aż trzy gangi sprzedające narkotyki.
Oczywiście Harry nie zbliżał się do tej dzielnicy, ale nie ze względu na „narkotyki", które tak przejmowały Lindę, ale dlatego, bo wiedział, co kryje się za tymi rzekomymi gangami. - Czarodzieje, a konkretnie śmierciożercy.
Rozróby, o których zwykli mówić mugole, były tylko przykrywką przed potyczkami aurorów i ocalałych śmierciożerców, dlatego Harry unikał wszelkich miejsc, jakie miały jakiekolwiek połączenia ze światem magii.
- Lindo...
- Nie zaczynaj mi tu z tymi swoimi oczkami Ethan! - ofuknęła go, ale słychać było, że jej głos mięknie. - Nie udobruchasz mnie.
Harry uśmiechnął się do niej pod nosem, bo już dobrze wiedział, że Linda się na niego nie gniewa.
Nie musiał długo czekać zanim jęknęła do siebie i wymruczała coś po szwedzku, i zgromiła go nadopiekuńczym spojrzeniem.
- Ben wyszedł już na uczelnię? - zapytała wieszając ściereczkę na rączce od szafki.
- Tak, powiedział, że może nie zdążyć na obiad, bo profesor Rowlinson prowadzi dodatkowe zajęcia i chciał dostać się na jego bezpieczną listę, czy coś takiego...
- Znowu ten pajac... - mruknęła do siebie.
Harry zaśmiał się cicho.
Ben studiował medycynę na uniwersytecie po drugiej stronie miasta i miał wykłady z panem Rowlinsonem, który, jak się okazało, był byłym chłopakiem Lindy z liceum, przez co nie chciał przepuścić Bena do egzaminów...
- Ale pewnie nie widziałeś Roberta? - zapytała ponuro, wspominając swojego młodszego syna, który przechodził przez okres nastoletniego buntu i sprawiał jej dość spore problemy.
Harry nie odpowiedział, ale patrzył, jak zaparza wodę na herbatę i wyjmuje ciasto, które wczoraj piekła.
- Wal. - powiedziała, a ręce jej opadły.
Harry uśmiechnął się do niej pod nosem i wskoczył na ladę naprzeciwko niej.
- Wygląda mi na to, że nasz mały Rob znalazł sobie dziewczynę.
Łyżka wypadła z ręki Lindy brudząc podłogę czekoladową masą.
- Dziewczynę?!
Harry potaknął spokojnie, próbując ukryć rozbawienie i zeskoczył na ziemię, po tym jak ściągnął z górnej półki słoik z super kruchymi ciastkami, specjalnego przepisu Lindy i zwinął kilka tuż pod jej nosem, ale kobieta nic mu za to nie zrobiła, dalej w szoku przez najnowsze rewelacje.
Harry zaczął wychodzić, ale złapała go za ramię.
- A ty gdzie?
Harry wzruszył ramionami i włożył do buzi resztkę ciastka, próbując wyglądać nonszalancko.
Linda westchnęła.
- Jak będziesz wracał to wstąp proszę do sklepu i kup orzechy.
Harry potaknął.
- I truskawki, jeśli będą, tylko nie jakieś mrożone, jakie kupuje pan Dancaster. - mówiła o swoim mężu pan Dancaster, tylko wtedy, kiedy była na niego zdenerwowana, czyli dość często, ale Harry nie miał z tym żadnego problemu, właściwie tak mu o wiele bardziej pasowało, bo pan Dancaster, o święta ironio, miał również na imię Harry.
To mogłoby być naprawdę zabawne, gdyby ktokolwiek z Dancasterów wiedział, że Harry też ma tak na imię, ale nie wiedzieli. Dla nich to był Ethan Staedler, skromny dzieciak, którego rodzice to bogate snoby z Irlandii, który uciekł do ciotki, która jak się okazało zmarła na zawał serca, a on wylądował na ulicy.
Przygarnęli go, bo raz- nie lubią bogatych snobów, takich jak jego rodzice i nie mieli nic przeciwko, aby przyjąć go do siebie na pewien czas ( Harry'emu po miesiącu udało się wywalczyć, żeby mógł im się jakoś odpłacić i zatrudnił się w ich kawiarni), dwa - Ethan był naprawdę "czarującym" młodzieńcem i czuli, że za jego historią jest coś więcej, coś czego nie mówi się każdemu na ulicy.
Wszystko zaczęło się od tego, że Linda poszła na Kings Cross, bo miała odebrać stamtąd swoją siostrę przyjeżdżającą w odwiedziny, czekała na nią kilka godzin, aż w końcu dostała telefon, że ta nie zdążyła na pociąg i że będą musiały to przełożyć, bo dostała ważne wezwanie z pracy i znowu wyjeżdża na jakąś delegację do Europy... Linda musiała wracać sama przez Londyn późną porą aż pojawiła się grupka młodzieniaszków spod ciemnej gwiazdy chcącej ją okraść, a może nawet i zrabować kawiarnię, kiedy pojawił się Ethan.
Nie trzeba być geniuszem, żeby domyślić się, jak wszystko się skończyło.
Ethan dostał pokój u Dancasterów i został honorowym członkiem ich szalonej rodzinki, mieszkającej nad kawiarnią „Linda's Goodies" przy ulicy Sunflower 33.
- I wracaj szybko. - poprosiła kiedy wychodził z kawiarni.
Harry naciągnął kaptur na głowę, kiedy wyszedł zza róg ulicy Sunflower i skierował się na przystanek autobusowy.
Nie potrzebował już okularów odkąd ustalił jeszcze w Mrocznej Grocie, jakie są składniki eliksiru na wzrok i stosował go regularnie, co miesiąc, bo niestety brakowało mu wszystkich składników i umiejętności, żeby uwarzyć silniejszy wywar...
Wsiadł do autobusu i zerknął na zegarek.
Było jeszcze dwadzieścia minut do jedenastej, powinien zdążyć...
Dojechał na swój przystanek wiercąc się ze zniecierpliwienia i wypadł na zewnątrz, resztę drogi postanawiając przebyć biegiem.
Miał wrażenie, że musiał przewrócić kilka osób z walizkami przeciskających się na schodach, ale nie miał już czasu na nic innego niż na szybkie - przepraszam, rzucone w pośpiechu.
Znajdując się już na odpowiedniej platformie, naciągnął mocniej kaptur na głowę i stanął niedaleko wyjścia, wypatrując, czekając...
Dziesięć minut później zauważył pierwsze znaki czarodziei, uczniów i ich rodziców wychodzących na zewnątrz pchając wózki. Harry długo nie rozpoznał żadnego z nich, aż zaczęły przewijać się przed nim coraz bardziej znajome twarze.
Potem dostrzegł Hermionę uśmiechającą się do swojej mamy i opowiadającą coś spokojnie, kiedy jej tata pcha przed nią wózek... Potem pojawiła się Luna ze swoim ojcem, trzymała go pod ramię i pokazywała jakieś maleńkie stworzonko, które bardzo zaintrygowało pana Lovegooda.
Potem tuż obok niego przebiegł Ron i popędził w stronę Hermiony, przywitał się z jej rodzicami i jeszcze chwilę rozmawiał, a potem na pożegnanie pocałował ją w policzek, przez co Hermiona cała się rozpromieniła, a jej rodzice zapadli w lekki szok.
Harry uśmiechnął się pod nosem i z bolącym sercem odwrócił wzrok wypatrując reszty... i w końcu pośród tłumu ich dostrzegł.
Przodem szedł Syriusz Black , trzymając ręce w kieszeni i patrzący na czubki swoich butów, bardzo jawnie podsłuchujący rozmowy Jamesa.
Lily szła trochę bardziej z tyłu, równie milcząca, owinięta szczelnie w beżowe palto.
I był tam oczywiście William...
Will mówił coś do Jamesa, a po uśmiechu, delikatnym, ale widocznym, Harry pomyślał, że rozmawiają o Quidditchu...
Lily ich dogoniła i złapała się za ramię Jamesa posyłając mu ciepły uśmiech i wtulając się w niego z westchnięciem.
- Tak wiem... - powiedział do niej cicho James.
Lily potaknęła bez większego znaczenia.
Harry patrzył, jak wychodzą, kiedy do Willa podbiegł Luke i coś szybko mu powiedział. Will odpowiedział równie szybko, a potem obaj się ze sobą pożegnali.
Luke odbiegł do swojej przybranej mamy, która czekała na niego już na zewnątrz, a Will próbował dojrzeć w tłumie swoich rodziców, którzy nie zauważyli, że Will został w tyle.
Harry stał w cieniu kolumny, z kapturem naciągniętym do granic możliwości na głowie i przyglądał się mu, a wtedy... ich spojrzenia się spotkały.
Na początku Harry myślał, że ten go nie rozpoznał, miał taką nadzieję, choć może i żal, ale wyraz twarzy Willa natychmiastowo się zmienił, z konsternacji na szok, przerażenie i szczęście.
Tak ogromne i wszechogarniające, że Harry poczuł się jeszcze gorzej niż w pierwszych dniach, kiedy zniknął z Grimmuald Place na początku marca.
Harry zerknął w bok zauważając, że Lily, James i Syriusz zatrzymali się i również zaczęli wypatrywać Willa, który nadal stał jak wryty, kilkanaście metrów od Harry'ego.
Harry poruszył się szybko i starał się skulić jeszcze bardziej w sobie, kiedy przeciskał się do wyjścia, a wtedy...
- Harry! - krzyknął Will.
Nogi same zaprowadziły go do wyjścia.
Will pogonił za nim.
Will w końcu wylądował przed stacją Kings Cross, przed nim rozciągała się ulica, adrenalina huczała w jego ciele, a rodzice i Syriusz deptali po piętach... ale ani śladu Harry'ego.
Zniknął.
Znowu.
Nie wiem jak wy, ale ja już lubię tę Lindę :P
Liczyliście już na Happy Reunion? - E, E, E - nie tak szybko... Niestety ich pierwsze, prawdziwe spotkanie ( mamy na myśli dwójkę Potterów), będzie o wiele bardziej dramatyczne... - Ale to chyba lepiej dla was :)
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top