Rozdział 2
Andy otwiera oczy. Leży obok Rey'a. Są w łóżku Brook'a. A gdzie Brook?! A gdzie reszta?!
Andy patrzy na Rey'a. Jak śpi nie jest już taki groźny jak zwykle.
- Co tak na mnie patrzysz? - spytał nagle Rey z przymrużonymi powiekami.
Groźny może i nie jest, ale jest czujny.
- Em... Nie, nic. Wstawaj. Zniknęli nam. - mówi.
- Mmm.... Jesteśmy sami? - pyta z dziwnym spojrzeniem utkwionym w jego klatce piersiowej.
- Tak. Sami. - odpowiada podejrzliwie na niego zerkając.
- Mm... Bo wiesz... Zawsze chciałem... Pobyć z tobą sam na sam. - uśmiecha się Ray. - Pogadać, popatrzeć.
- Doobraa... - Andy patrzy na Beaumonta niezręcznie. - Mów co ci chodzi po głowie.
- Mi? - pyta głupio Ray.
- Nie, tobie. - równie głupio odpowiada Fowler.
- Nic. A tobie co? - pyta Beaumont. - Niewyobrazaj sobie za dużo.
W pokoju nastała cisza. Obaj po sobie spojrzeli i wybuchnęli śmiechem.
- Heh, nie jestem gejem. - Stwierdził Ray.
- Ja też. - Zaśmiał się Andy. - Idziemy na dół do nich?
- No chodźmy.
Zeszli po schodach na parter, gdzie zastali resztę siedzącą przy stole. Jedni jedli, drudzy pili.
Clair spojrzała na nich obu.
- Oo. Śpiochy się obudziły, siadajcie, jedzcie śniadanko. - pogoniła ich.
- Em... Dziękujemy. - Obaj usiedli i zaczęli jeść.
- Drobiazg. - powiedziała Clair. - Za życia mojego męża to była codzienność.
Mike spojrzał na Brooka. Wszyscy wiedzieli że Clair zaraz się rozpłacze. Kobieta miała już łzy w oczach. Kto by nie miał. Strata męża jest bolesna. Brooklyn jest już dorosłym mężczyzną ale miewa noce które przepłakuje nad stratą ojca.
Brook odrazu zmienił temat.
- Mamo, jedziesz dziś do tego sklepu?
- Ym. Tak synek. - odpowiada Clair.
- To może cię podwioze? - zaproponował Gibson.
- Ciekawe czym? - spytał Ray. - Auto jest moje.
- Pożyczysz mi? - błaga Brook.
- Lepiej. Sam was tam zawiozę. - Uśmiecha się Beaumont.
Poranek minął szybko. Jack umył naczynia i ogarnął w salonie. Clair przygotowywała się na zakupy.
~ ~ ~
- Weź ten pełnoziarnisty. - nakazała Clair. Znajdują się w sklepie. Dokładnie jest to supermarket który niedawno otworzyli. Ze względu na to są tu promocje. Wokół pełno ludzi którzy chcą kupić jak najtaniej.
- I te bułki też weź. Są cacy! Musisz posmakować. - Brook zapakował 10 bułek w papierową torebeczkę do pieczywa.
- A te lody, Clair? Mówiłaś że je też weźmiemy. - odzywa się Ray.
- Aa! Tak. Weźmy je.
- Mamo, nie bądź rozrzutna. - narzuca Gibson.
- A jestem? - pyta zdziwiona z tej opinii kobieta.
- Tak. - łatwo stwierdza Brooklyn.
- Hm... Moje pieniądze, moje wydatki. - sapie kobieta. - Mam rację?
- Całkowitą. - zgadza się Ray.
- Widzisz Brook? Można? Można! - mówi kobieta.
Gdy nakupywali rzeczy zbędnych i niezbędnych, poszli do kasy.
- 230,99 złotych. - podaje kwotę ekspedientka.
- Że co? Ile? - Niedowierza Clair.
- 230,99 złotych. - mówi ponownie kobieta za lady.
- To ja wiem! Ale skąd taka suma? - Pyta pani Gibson.
- Ha! Mówiłem, mamo nie bądź rozrzutna. - szczyci się Brook.
Kobieta patrzy na syna ponuro.
Zerka na ekspedientkę i mówi:
- I don't Understend. Goodbye. - wyszła ze sklepu i zostawiła chłopków samych w sklepie. Brook zapłacił za zakupu, a Ray je spakował.
Hejo! Heh. Pisałem tak sobie to co mi do łba wpadło. Dziękuję za ponad 200 follow!😘😘 Piszcie na pc pomysły na następny rozdział. Pliss!
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top