Remember

                    John Waterman wybrał najpiękniejszy, a zarazem najdroższy bukiet, jaki był w małej kwiaciarni. Jednak była to wyjątkowa okazja, więc kwiaty też musiały być wyjątkowe. Nie wyobrażał sobie, by w takim przypadku mógł kupić zwykły bukiet za parę groszy. Przecież okazała wiązanka róż była idealna. Przynajmniej on tak twierdził i był gotów wykłócać się o swojej racji.
                    Zapłacił miłej kasjerce, która obdarzyła go szerokim uśmiechem. Tak, na pewno była zadowolona, sprzedając najdroższy bukiet, jaki miała.
                    Z różami w ręku, ostrożnie przecisnął się przez drzwi, na których mały dzwoneczek zadźwięczał cicho. Przez chwilę oddychał świeżym, porannym powietrzem. Ranek był chłodny, ale przyjemny. Uspokajająca cisza niezmącona wrzaskami ludzi i rykiem silników samochodów. Cisza, w której słychać jedynie szum liści i śpiew ptaków.
                    John uśmiechnął się i ruszył w kierunku przystanku autobusowego.
~*~
                    Madeleine była zwykłą piętnastolatką z kochającymi się rodzicami. Tak było do czasu. Gdy ojciec po raz pierwszy trafił do szpitala, coś zaczęło się psuć. Matka zaczęła pić, nie radziła sobie z sytuacją. A teraz było jeszcze gorzej.
                    Wracała właśnie ze szpitala. Tam, w kostnicy zostawiła ojca. Raczej jego ciało. Umarł, gdy tylko zapadł zmierzch. Dzwonili już w nocy, a ona od razu przyjechała taksówką. Spędziła resztę nocy w szpitalu, a teraz wracała autobusem do domu. Do matki, która nie rozstawała się z alkoholem, która nie raz podniosła na nią rękę. Ale wracała, zawsze wraca, bo ją kocha.
                    Autobus zatrzymał się. Za oknem Madeleine ujrzała starszego mężczyznę z przepięknym bukietem róż, przez który z trudem wsiadł do autobusu. Rozejrzał się w poszukiwaniu miejsc.
~*~
                    John wsiadł do autobusu, dysząc ciężko. Rozejrzał się i zobaczył miejsce koło młodej dziewczyny, która mu się przyglądała. Przeszedł wolnym krokiem dzielący go kawałek i usiadł z brzegu. Spojrzał na dziewczynę obok siebie. Nie spuszczała mocno podkrążonych oczu z kwiatów. Miała rude włosy, opadające lekką falą na jej ramiona. Pod szmaragdowozielonymi oczami malowały się cienie, jakby długo nie spała, bądź płakała całą noc. Albo obie te rzeczy na raz.
                    W końcu podniosła wzrok na jego twarz.
                    - Dla kogo takie piękne kwiaty? – zapytała.
                    - Dla żony – odpowiedział. Nie spodziewał się, że dziewczyna odezwie się do niego.
                    - Musi pan ją bardzo kochać. Na pewno się ucieszy.
                    - To na jej grób – wytłumaczył, a ona wbiła wzrok w swoje nogi.
                    - Przepraszam. Przykro mi – powiedziała nieśmiało.
                    - Nie przepraszaj.
                    - Musi być panu bardzo smutno.
                    - Owszem, ale wiesz co? – Spojrzała na niego zaskoczona. – Mimo, że straciłem ją pięć lat temu, to od tego czasu ani razu nie płakałem. Wiesz dlaczego?
                    Pokręciła przecząco głową.
                    - Bo płacząc uniemożliwiamy im pójście do raju.
                    Przez chwilę milczała, zastanawiając się nad czymś, a potem uśmiechnęła się delikatnie i powiedziała:
                    - Ja też dzisiaj straciłam kogoś bliskiego.
                    Spojrzała na Johna szklistym wzrokiem.
                    - Jeśli naprawdę go kochasz, to pozwól mu odejść – powiedział, a ona przytaknęła.
                    - Jestem Madeleine Missing.
                    - John Waterman.
~*~
                    Od tego spotkania minęło pięć lat. Pierwsze pięć lat dla Madeleine, a kolejne pięć lat dla John'a. Jednak, co roku spotykali się w tej samej kwiaciarni. Czekali na siebie, kupowali kwiaty i jeździli na cmentarz. Najpierw na grób żony John'a, a później do ojca Madeleine. Wspierali się nawzajem, ale nigdy nie płakali. Razem się modlili, a potem razem wracali do domów. Widzieli się tylko, co rok, ale byli przyjaciółmi. Rozumieli się bez słów. Oboje byli samotni, mieli tylko siebie. Madeleine miała jeszcze matkę, ale na nią nie mogła liczyć. Gdy skończyła osiemnaście lat przeprowadziła się, ale przez pierwsze trzy lata przyjeżdżała z nowymi siniakami i zadrapaniami. Było jej ciężko, ale John nigdy nie słyszał, by się skarżyła. Mówiła, że kocha matkę, bo ona jest po prostu zagubiona. I John wierzył, że ona ma rację i wiedział, że nawet gdyby nie miała, to nie mógł wtrącać się w jej życie. Madeleine tego nie chciała. A on szanował jej decyzję, wierząc, że jest na tyle silna, że sobie poradzi. Wierzył w to z całych sił i wiedział, że i tym razem ma rację. Madeleine była silna. Była też niezwykła i miała przepiękny uśmiech. To właśnie jej uśmiech zapamiętał do końca życia.
~*~
                    Madeleine wysiadła z autobusu i ruszyła w stronę kwiaciarni. Weszła i kupiła bukiet róż. Ten sam, co zawsze. Wiązankę czerwonych róż. Oznaczały one miłość. Wieczną. Dlatego właśnie je kupowała.
                    Minęło już dużo czasu, a John wciąż nie przychodził. Madeleine weszła do kwiaciarni i wybrała parę białych róż. Z tego, co wiedziała oznaczają one niewinność, ale również smutek. Gdy miała już wychodzić, przy drzwiach zobaczyła niebieskie kwiatuszki. Stanęła przy nich, wahając się.
                    - Te też mają być? – zapytała kasjerka.
                    - Tak. Niech pani wplecie w te – podała białe róże.
                    Wyszła na zewnątrz z dwoma bukietami. W jednej ręce z czerwonymi różami, a w drugiej z białymi, do których wplecione były małe, niebieskie kwiatki. Niezapominajki.
                    - One oznaczają, że będzie się pamiętać – powiedziała do siebie, uśmiechając się lekko. Po raz pierwszy od pięciu lat naprawdę chciała zacząć płakać. Bo wiedziała, że od teraz będzie odwiedzać trzy groby. John już nigdy nie przyjdzie.
                    Po jej policzku spłynęła pojedyncza łza. Otarła ją szybko wierzchem dłoni i delikatnie się uśmiechając ruszyła w stronę autobusu, ściskając w dłoniach kwiaty.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top