Rozdział 10
- Nareszcie mieli to, czego pragnęli- leciwy człowiek kontynuował opowieść.- Tak, wreszcie dotarli do miejsca, do którego wysłał ich ojciec, gdzie mogli odpocząć, zacząć nowe życie. W miejscu tym żyło się powoli i minimalistycznie. Gdyby mieli przy sobie jakieś pieniądze, mogliby je dosłownie wyrzucić. Tu nie były nic warte. Wiele było tam takich samowystarczalnych miejscowości. Zdarzały się oczywiście większe, zakrawające o miasta, ale w tym stało dosłownie kilka większych, murowanych budynków.
Dzieci wpatrzone były w starszego człowieka jak w obrazek.
- Asteria i jej znajomi odwiedzali ich jakoś raz na tydzień- kontynuował.- Rufin był na absolutnie przegranej pozycji w dyskusjach z siostrą.- Zaśmiał się.- Od teraz mieli czas- powiedział.- Od teraz, oni gonili czas, jaki był im dany, a nie czas gonił ich. To też długo się zastanawiali, za kogo tak naprawdę mają teraz mieć swojego ojca. Czy rzeczywiście chciał dla nich jak najlepiej, czy może zwyczajnie się ich pozbył, porzucił, by móc samemu żyć bez zobowiązań. Nie wiedzieli i raczej nie chcieli wiedzieć, bo z niewiedzą jest się chyba najłatwiej pogodzić, prawda?
Zapanowała cisza, która przeleciała między dziećmi upiorną myślą, że to może być koniec opowieści. Dziadek powiedział jednak po chwili, rozpromieniwszy się:
- Dacie wiarę, że Kalikst świetnie jeździł konno?... Serio. Co prawda sam wolał kucyki, bo... były bardziej jego rozmiarów, ale uczył Iris w tym fachu. Już po miesiącu życia w nowych realiach, dziewczyna galopowała dla zabawy po polanach i co szerszych leśnych ścieżkach. Była bardzo pojętna w przeciwieństwie do Rufina. Na prawdę! Prędzej by się na tym koniu zabił, niż gdziekolwiek dojechał.
Dzieci zdawały się być wręcz przerażone tym, że to mógł być koniec, tak nagle urwana historia bez wyjaśnienia, bez puenty. Bały się, że mężczyzna nie miał już powoli, o czym mówić.
- Sam nie wiem, jak to się stało- zaczął po dłuższej niż wcześniej przerwie.- ale Rufin dał się namówić na Petronii na wróżenie z kart...
Rufin siedział na małym drewnianym krzesełku w pomieszczeniu, w którym jakiś miesiąc temu jego siostra wróciła do żywych. Budynek ten był jednocześnie domem znachorki. Mieszkała na piętrze, a na dole przyjmowała pacjentów- w większości nowo przybyłych- takich jak jeszcze nie dawno on i Iris. Petronia zajmowała miejsce po przeciwnej stronie stołu, stojącego obok tego operacyjnego. Chłopak miał na sobie ciuchy przypominające bardziej te miejscowych. Dostał je oczywiście w prezencie. Pojęcie wartości praktycznie nie istniało przecież w tej krainie, a przynajmniej było bardzo płynne i subiektywne.
Słońce za małym oknem obok nich powoli zachodziło, a kobieta tasowała karty, które można by nazwać akwamaryńskim odpowiednikiem kart tarota. Na odwrocie każdej z nich znajdował się prosty symbol: cztery, przecinające się w jednym punkcie, białe linie.
- Niech mi Pani przypomni... jak ja się dałem na to namówić?- zapytał chłopak.
- Nie wiem. Pewnie za dużo gadałam i chciałeś mnie czymś zająć.
Rufin przewrócił oczami i zapytał znów:
- Kiedy Pani zrozumie, że na prawdę lubię z Panią gadać?
- Wtedy, kiedy ty zrozumiesz, że wieki temu przeszliśmy na „ty"- odpowiedziała, cały czas mieszając karty w rękach.- Dobra, weź mnie kontroluj- powiedziała potem.- Bo zaraz z nich farbę zedrę i nic nie wywróżymy.- Przestała tasować talię i rozłożyła przed chłopakiem trzy zakryte karty z wierzchu stosu, którego odłożyła obok.- Wybieraj.
Chłopak po chwili niepewnie położył palec na środkowej i przyciągnął ją lekko do siebie.
- Odkryj- usłyszał od kobiety.
Odwrócił posłusznie kartonik. Ilustracja na nim zwarta przedstawiała żarzący się na niebiesko piorun.
- Wybierz jeszcze jedną- powiedziała znachorka.
Chłopak tym razem odwrócił kartę po prawej. Przedstawiała pióro do pisania i kałamarz.
- I jeszcze jedną- Rufin znów usłyszał głosem lekarki.
- Co?!- zapytał głośno, mrużąc oczy, lecz już lekko się uśmiechając. Ona również zareagowała głupim uśmiechem.- To po co mi ten wybór?!- zapytał.
- No bo jakoś tak siedzisz bezczynnie- odpowiedziała.
- Czy Pa... Czy TY to już kiedyś robiłaś?
- No odkryj- powiedziała, ignorując pytanie.
Rufin odwrócił ostatnią kartę. Ukazywała księżyc.
- No i co?- zapytał.
- Niedługo...- zaczęła pewnie i szybko, jakby coś czytała, pomimo że teoretycznie nie miała skąd.- Niedługo zdarzy się coś prostego, głupiego, niezrozumiałego... i bolesnego.
- Fajnie.- pokiwał głową chłopak z karykaturalnym uśmiechem na twarzy.
- Coś tak banalnego- kontynuowała- że aż prawie niemożliwego. Stanie się to jednak, byś wraz ze swoją siostrą tonął we wszechsłowiu nieco wolniej.
- W czym?- zpytał, marszcząc brwi.
- We wszechsłowiu.
- Co to jest wszechsłowie?
- Nie mam pojęcia- odpowiedź ta wywołała u chłopaka grymas irytacji w akompaniamencie cichego parsknięcia.- Ja tylko mówię, co widzę...- powiedziała potem, wcale nie pochmurniejąc.
- ... i to ma na prawdę przewidzieć przyszłość?- zapytał.
- Po wsze czasy przecież dla każdego prawdą będzie tylko to, w co raczy uwierzyć- odparła.
- Łał...- usłyszała w odpowiedzi.- Chyba serio słabo mi szło to pisanie...
- Długo by opowiadać, jak wyglądało życie w „krainie umarłych"... Z grubsza już to wiecie... Było tam jeszcze takie fajne jeziorko nieopodal miasteczka- powiedział mimo wszystko starzec.- Rodzeństwo chodziło tam czasem, gdy było jeszcze w miarę ciepło, na szczęście i nieszczęście Rufina, z Asterią... Po jakimś czasie Iris sobie odpuściła. Dała bratu święty spokój. Pewnego wieczory nawet „nie zauważyła" łaskawie, jak Rufin poszedł z nią tam sam. Wieczorami na powierzchni wody unosiła się taka dziwna maź. Świeciła w ciemności odcieniem żółci. Tworzyła bardzo romantyczny nastrój. Pewnej nocy Iris nazbierała go trochę w słoik. Zrobiła sobie taką lampę. Na pewno, akurat tej dziewczynie, przyda się każde dodatkowe źródło światła. Nie przestała wymykać się po nocach do różnych miejsc, do których nie powinna chodzić. Chwaliła się swoim genialnym wynalazkiem.
Dzieci słuchające człowieka. Zdawały się być już chyba nie tyle zdziwione tym, co słyszą, co po prostu zmanierowane. Na początku historii były oczarowane, lecz teraz przyjmowały kolejne informacje z coraz to większą rezerwą. W istocie nie zadawały pytań, ale chyba mało kto z nich nie układał ich jeszcze w głowie.
- Pomyślcie- powiedział starszy człowiek- jak dziwni byli ci ludzie z załogi wujka Kiliana. Ukradli pieniądze i zawrócili do Vermorii, a przecież mogli jeszcze popłynąć jeden dzień i dotrzeć do miejsca, gdzie nie były już nikomu potrzebne...- Starzec wzdychnął.- Iris i Rufin chodzili często w to miejsce, w którym po raz pierwszy postawili stopę na tym kontynencie. Przypominało im to, ich całą historię, której doświadczyli. Od czasu do czasu Asteria ze swoimi znajomymi przynosiła tam nowych brudnokrwistych. Ci, którzy mieli ze sobą jakąś część majątku, wyrzucali ją po czasie za brzeg lądu, bo na co miałby się im tutaj przydać.- Staruszek wziął głęboki wdech.- Minęło pół roku- powiedział nagle.- Po lecie chodzili do całkiem przyzwoicie zorganizowanej szkoły. Teraz była pełnia zimy. Rodzeństwo stało pewnym popołudniem znów na tej skarpie i patrzyło w, nieco bardziej szary o tej porze roku, Akwamaryn. Wypatrywali, kogo tym razem wicher losu wywieje aż tutaj.
Patrzyli w dal, czekając, aż z któregoś z obłoków w kolorze stali wyłonią się dobrze znajome twarze. Z nieba opadały gdzie nie gdzie pojedyncze, leciutkie płatki śniegu, a na drzewach nie pozostało śladu liści. Mieli na sobie grube kurtki. Chłopak patrzył się pod nogi i lekko podskakiwał, po części z nudów, a po części z zimna. Z jego ust przy każdym oddechu wylatywała dobrze widoczna para.
- Może sobie dzisiaj odpuścimy?- zapytał Iris stojącą obok.
- Zimno ci?- spytała z uśmieszkiem.
- Nie nabijaj się z tego, że stuprocentowi ludzie szybciej marzną. Nawet byś tego pewnie nie zauważyła, jakby Petronia ci nie powiedziała.
- Rufin, my nie mieliśmy nikogo.- przypomniała, patrząc na niego. Od lata włosy zdążyły jej sporo urosnąć. Wystawały niepoukładane spod kolorowej czapki z pomponem.- Dzięki nam już jedna osoba miała lepiej.
- Dlaczego my? Tylko my wpadliśmy na to, żeby patrzeć, kto się nowy pojawia?- Zapytał od razu.
- Nie wiem...- zaczęła znów patrzeć w unoszące się obłoki.- W sumie.... Nie mogliby ich od razu do wioski przynosić?
- No dokładnie...- zgodził się Rufin.- Chociaż z drugiej strony... czy byłoby fajnie, jakby nas wrzucili od razu do kilkuset nie znajomych ludzi?
- Fakt.- Tym razem ona się zgodziła.
- No nareszcie...- powiedział chwilę później chłopak bardziej ze znudzeniem i ulgą niż entuzjazmem.
Kanie trzymające wielką, białą płachtę wyłoniły się z nad fruwającej pary wodnej. Przecież zimno chmur musiało być tym bardziej nie do zniesienia zimą.
Po chwili dało się już zobaczyć wystającą z nad płachty ciemną czapkę.
- Mieliśmy farta, że spadliśmy latem.- Powiedział brat.- Współczuje mu pogody.
- A ja nie- powiedziała stanowczo, kiedy postacie zdążyły się już bardziej zbliżyć.
- Co?...- zapytał cicho z niezrozumieniem w głosie, a ich spojrzenia znów się spotkały.
- No spójrz.- powiedziała mu.
Chłopak przyłożył rękę w rękawiczce do czoła i patrząc ciągle z dala na przybysza, zmrużył oczy.
- Nieee...- wypowiedział przeciągłym głosem.
- Tak- odpowiedziała równie stanowczo, co wcześniej.- Dobrze pamiętam tę jego mordę.
Kiedy nowego przybysza dzieliło od lądu już kilkadziesiąt metrów nie można było mieć wątpliwości, że jest nim ten sam Vermorski urzędnik, który skazał ich w trybie administracyjnym na śmierć przez zrzucenie. Kania ta wyskoczyła teraz pokracznie na pokryty zmarzliną ląd. Prawie się poślizgnął. Chyba jeszcze nie zorientował się kim są osoby, które stały przed nim. Asteria, która z okazji zimy dołożyła do swojego ubioru jedynie szalik, przywitała się z Rufinem, machnąwszy mu symbolicznie ręką. Kanijski transport od razu zawrócił bowiem w głąb przestworzy, by szukać innych skazanych do wybawienia.
Bezskrzydły czarnowłosy mężczyzna zdążył już zamrzeć w bezruchu, zobaczywszy swoich były skazańców, stojących raptem kilka kroków przed nim. Patrzył się na nich, a oni na niego. Nic nie mówił, lecz wydawało się, że tylko z powodu tego, jak bardzo dużo niewypowiadalnych rzeczy ma w głowie.
- Iris...- zaczął spokojnie braciszek do siostry, chcąc załagodzić jej wymalowaną na twarzy nienawiść.- My nie mieliśmy nikogo...- cytując ją, wyszeptał.
Dziewczyna, trzymając cały czas twardo wzrok na twarzy urzędnika, odpowiedziała Rufinowi jeszcze ciszej i wolniej. Zrobiła to jednak tak, że brat poczuł się przeszyty tymi słowami na wylot:
- NIE DENERWUJ MNIE.- Dziewczyna zaczekała, a potem powiedziała już wystarczająco głośno, by ich były oprawca to usłyszał.- Masz ochotę nas zrzucić?
Siostra podeszła do mężczyzny stanowczym krokiem. Stanęła przed nim, zadzierając lekko wzrok ku jego oczom. W jej postawie wymalowane było takie niewzruszenie, że wydawała się od niego o wiele potężniejsza, a przynajmniej wydawało się, że tak myślała. Chyba dało się nawet zobaczyć, jak były pracownik złotego urzędu ledwo powstrzymał się przed zrobieniem kroku w tył. Teraz stali może krok od przepaści.
- No co?- zaczęła spokojnie, a dokończyła, prawie krzycząc mu prosto w twarz.- Zepchnij mnie!- mroźna para z jej ust rozbiła się o twarz bezskrzydłego.
- Iris...- Brat kilka kroków od nich zdołał tylko wypowiedzieć błagalnym tonem imię swojej siostrzyczki. Nie wiedział, że naprawdę sam się jej teraz boi, dopóki jego głos się nie załamał.
Były prawnik spojrzał na szare chmury daleko od nich.
- Patrz na mnie!- wydarła się.
- Iris, przestań!- Rufin zdobył się na krzyk.
- Ja też miałem skrzydła, wiesz?- zaczął powoli czarnowłosy.- Tak... sprawne, wielkie... ohydne szare jak popiół skrzydła... Byłem odrzucony... opluwany przez wszystkich w mojej ojczyźnie. Nie chciałem tak żyć...- poczekał chwilę i kontynuował.- Zabawne... nagle po kilku zdaniach już ci mnie żal- powiedział, zauważywszy, że dziewczyna nie patrzy już na niego tak jak wcześniej.- Uciekłem- mówił dalej równie spokojnym, lecz przepełnionym cierpieniem, głosem.- Pewnego dnia Poleciałem tak daleko, jak się tylko dało od tego przeklętego miejsca... na daleką górę, na dzikie niezasiedlone tereny Vermorii. Sam odciąłem sobie skrzydła własnymi rękami i Knijskim ostrzem, które specjalnie zabrałem ze sobą i które potem wyrzuciłem do najbliższego jeziora. Brzydziłem się siebie samego. Chciałem być chociaż porządnym człowiekiem, a nie tylko Kanijskim wynaturzeniem. To miejsce, którego nigdy już nie nazwę domem, nauczyło mnie wielu technik magicznych; w tym mieszania ludziom w głowach. Po wielu złych rzeczach, których wcześniej bym się nigdy nie dopuścił, zdobyłem posadę.- Tym razem to Iris spuściła z jego twarzy wzrok.- ... a potem mnie zrzucili... za niedopatrzenia w dokumentacji...
Siostra stała już od mężczyzny oddalona o jeden krok. Nie było już śladu po nienawiści. Rufin podszedł i stanął obok niej, na przeciwko Kani.
- A ty?- zapytał były prawnik.- Jesteś Iris, tak?
- Tak- odpowiedziała, a w jej głosie było czuć dla odmiany poczucie winy.
- Jak straciłaś skrzydła?- spytał.
- Nie wiem...- powiedziała.- Nigdy nawet nie latałam. Poza tym jestem tylko Półkanią.
- Zazdroszczę.- powiedział.- Przynajmniej nie tęsknisz.
Wtedy Rufin prawie niezauważalnie podniósł jedną brew.
- A ty?- Mężczyzna spojrzał an chłopaka.
- Jestem Rufin... Człowiek.
- Ja jestem Edmund- oznajmił rodzeństwu.- Nie pasuje do mnie... Oznacza „Broniący dobra".
- Przestań- powiedziała Iris stanowczo, lecz już tak, jakby przez burze jej myśli przebijało się słońce.- Co innego właśnie zrobiłeś?!
- Podobno to ja jestem tu tym „poetą"- wtrącił bart, a na nich twarzach zagościło coś, co można już chyba bez przymrużenia oka nazwać lekkim uśmiechem. Nowo przybyły brudnokrwisty nie odwzajemnił go jednak.
- Hej...- zaczął Rufin.- Zmarli się uśmiechają trochę częściej.- Teraz kąciki ust Kani uniosły się leciutko chyba z rozbawienia, lecz spod powiek wypłynęło coś, co zdecydowanie było potrzebne nie tylko Kaniom, ale i ludziom.
- Nie pamiętam nawet, kiedy ktoś powiedział mi coś miłego...- powiedział Edmund.
- W takim razie,- Zaczęła Iris.- w tym miejscu jest więcej prawdziwych Kań niż w tej twojej zakichanej ojczyźnie, a lepiej jest być prawdziwą Kanią bez względu na wszystko.- Skinęła potem głową i dodał z udawanym znudzeniem.- No choć...
Mężczyzna ruszył za rodzeństwem.
- Ta upadła Kania...- mówił staruszek do dzieci.- On nigdy nie był tak na prawdę „zły"... a już na pewno nie na nich. Był zły na samego siebie... nienawidził się jeszcze bardziej za to, co sobie zrobił, co sobie odebrał. Zrozumiał to w pełni chyba dopiero, gdy zobaczył skrzydła Kań, dzięki którym ciągle żył. Wtedy w urzędzie cesarskim, on nie tyle się bał, że go zrzucą. Być może on już nawet tego pragnął po wszystkim, czego doświadczył, ale mniej lub bardziej świadomie chciał się po prostu na nich wyżyć, rozładować wściekłość, którą był przepełniony i która z niego aż wypływała, chociaż szczerze pluł jedynie na osobę, którą niegdyś sam był. Przeraża mnie do tej pory, jak masa ludzka i nie tylko ludzka może komuś coś kazać zrobić, nie wypowiadając żadnego rozkazu.
Starszy człowiek spojrzał na jedną dziewczynkę.
- Przepraszam Młoda Damo- zaczął do niej z uśmiechem, lecz z czystą serdecznością, bez krzty szyderstwa, czy pożałowania.- Jak masz na imię?
- Zuzia.- odparła dziewczynka.
- Zuziu, to ty wcześniej zwróciłaś uwagę na to, że „nagle trzy Kanie na raz", nie?- zapytał i od razu kontynuował.- Nie odbieraj tego, jako atak na twoją osobę, ale chcę do tego nawiązać. Otóż właśnie wam powiedziałem dlaczego na Kanie się nie narzeka, bo odpowiednimi, nawet samymi słowami, można je zniszczyć i odciąć im skrzydła raz na zawsze. Trzeba uważać i pamiętać, że nienawistne istoty powstają tylko, gdy inne je tą nienawiścią napełnią.
- eee...- Zuzia miała chyba ochotę zadać pytanie, korzystając z okazji.
- Tak?
- ... To jak to możliwe, że na tym kontynencie już wszyscy byli dobrzy?- zapytała.
- Ludzie i nie tylko ludzie ocaleni cudownie przez czyjeś dobro, nagle magicznie przestają mieć wątpliwości, czym dobro jest- odpowiedział starszy mężczyzna, jakby wręcz liczył na to pytanie.
Staruszek rozejrzał się jeszcze po gromadce dzieci, czy aby nikt już nie ma ochoty o nic zapytać. Co go nieco zmartwiło, każdy ze słuchaczy milczał jak grób.
- No dobrze więc...- Opowiadający zabrał się kontynuowania.- W końcu zima minęła. Wszystko na dworze zaczynało topnieć, a bielutkie, puchowe zaspy ustąpiły miejsca zwykłemu błotu. Przez ten czas Edmund na szczęście zdążył się z mieszkańcami nieco poznać. To miejsce stało się jego domem bardzo szybko. Było to najmilsze, co go kiedykolwiek spotkało. Poza krajem wygnańców nie miał przecież niczego... ani nikogo.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top