Rozdział trzeci.

twt: #ritrovarelamore

Noemi

Zmęczona Neve opada na rozłożony dla niej różowy, puchaty koc. Jej drobne ciało jest całe pokryte piaskiem, który musiał się do niej przykleić po wyjściu z wody. Ciężko dyszy, jakby właśnie przebiegła maraton. Przysuwam się do córki, podając jej od razu butelkę z sokiem. Kątem oka wciąż patrzę jak Dante bawi się z Valem na brzegu.

    — Muszę zbudować najpiękniejszy zamek — stwierdza brunetka, gdy rzuca na koc zamkniętą butelkę. — Widzisz tamtego chłopca?

    Mój wzrok automatycznie kieruje się na wysokiego jak na dziecko blondyna. Na oko ma może sześć lat i tak jak Val, buduje właśnie wysoką wieżę. Zaniepokojona zerkam na córkę.

    — Tylko on może mi pomóc zbudować lepszy zamek od Vala — rzuca poważnie. Podnosi się na nogi i otrzepuje z piasku, który ląduje na kocyk. — Mogę go poprosić o pomoc?

    — Spróbuj — odpowiadam, kiedy zabieram jej koc by znowu go wytrzepać. Układam go na piasku i zerkam w kierunku dziewczynki, która bardzo pewnym siebie krokiem podchodzi do blondyna. Chłopiec niepewnie się do niej uśmiecha, gdy zaczyna machać przed nim rękoma.

    Staram się powstrzymać parsknięcie śmiechem, jednak nie wytrzymuję. Neve jest najsłodszą istotą na ziemi i jej próby przekonania tego chłopaka są strasznie urocze. Poprawiam ciemne okulary, które zsunęły mi się na czubek nosa. Nie chcę by Neve stwierdziła, że bezczelnie się na nią gapię. W końcu wcale tego właśnie nie robię.

    Chłopiec wzrusza ramionami i pozwala by czterolatka dołączyła do budowania zamku. Cały czas przekręca głowę w kierunku brata, by sprawdzać co aktualnie tworzą. Budowla blondyna jest już całkiem spora, więc idą w miarę równo. Całym sercem jestem za wygraną Neve, jednak muszę sprawiać pozory, że przecież nikogo nie faworyzuje.

    — Mamo, pomocy — krzyczy Neve, na co zrywam się z miejsca. W mgnieniu sekundy znajduję się przy brunetce, która z premedytacją mierzy do mnie łopatką. — Wykopiesz nam bajorko?

    — Bajorko? — pytam, powstrzymując parsknięcie śmiechem. — Chodzi o fosę dookoła?

    Skina głową i wraca do formowania wieży na samym środku. Niechętnie zabieram się za kopanie, bo w końcu trzech na dwóch to średnio sprawiedliwa rywalizacja. Po skończeniu fosy wbijam łopatkę obok budowli i wracam na swoje miejsce. Brunetka od razu zabiera się za wypełnianie rowu wodą. Jej buzię zdobi szeroki uśmiech, gdy woda nie wsiąka całkowicie w piasek. Krzyczy uradowana i podskakuje w miejscu, oblewając swojego nowego kolegę wodą. Głośne dźwięki przykuwają uwagę jej brata. Mierzy wzrokiem Neve, po czym chwyta stojące obok niego wiaderko. Odwracam się do torby, z której wyciągam nową książkę. Jest po angielsku, bo wciąż nie czuję się pewnie, szczególnie po czteroletniej przerwie. Szukam zakładki, kiedy nagle ponownie słychać głośny krzyk. Ponoszę spojrzenie i zamieram, gdy dostrzegam wiaderko mojego syna na głowie blondyna, z którym buduje zamek Neve. Zrywam się na nogi i biegnę w ich kierunku.

    — Dante — rzucam w kierunku zdezorientowanego mężczyzn. — Dlaczego nie reagujesz?

    — Zamyśliłem się, a gdy spojrzałem było już po wszystkim — stwierdza, wzruszając ramionami.

    Podchodzę do chłopca i pomagam strzepać w włosów piasek. Karcę syna wzrokiem i proszę by spakowali swoje zabawki, bo wracamy do domu.

    — Nic ci się nie stało?

    — Nie, w porządku — mamrocze chłopak. — Odstraszył ode mnie Neve.    

    — Valente to zazdrośnik. Boi się, że jego siostra wybierze sobie innego chłopca do zabawy.

    — Bardzo niesprawiedliwe — bąka pod nosem, gdy za jego plecami zjawia się kobieta około czterdziestki. Odciąga ode mnie chłopca i ciągnie w kierunku rozłożonych na piasku ręczników. Wzdycham pod nosem i wracam do swoich dzieci.

    Obrażona Neve nie odzywa się do nas ani słowem przez całą drogę. Wlepia spojrzenie w widoki za oknem i nie odpowiada na nasze pytania. Valente wydaje się być zadowolony. Wygląda bardziej na zrelaksowanego czterolatka, słuchającego lecącej w radio muzyki. Nie zaczynam nawet tej rozmowy w aucie, bo nienawidzę, gdy nie możemy nawiązać kontaktu wzrokowego.

    Gdy tylko dojechaliśmy do domu, Neve trzaska teatralnie drzwiami i ucieka do swojego pokoju. Jest bardziej niż wściekła na brata, że postanowił zepsuć jej zabawę. Val jak to Val, nie daje rozpoznać po sobie zbyt wielu emocji. Zabiera rzeczy do auta razem z Dante, a następnie wchodzi do domu.

    — Co ja mam z nim zrobić?

    — To twoje geny, radź sobie — parska, a następnie wymija mnie by wejść do domu.

    Nie umiem nawet opisać jak bardzo jestem na niego zła. Z szeroko otartymi oczami wpatruję się w jego znikającą wewnątrz domu sylwetkę. Najprościej zarzucić głupim tekstem i wywinąć się od odpowiedzialności. Zmęczona jego lekceważącą postawą, zaczynam szczerze zastanawiać się, co powinnam z tym zrobić. Liczę, że nasz wspólny wyjazd trochę uspokoi sytuację.

    — Dzięki, że z nami pojechałeś — sarkam po chwili, gdy chłopak trzaska drzwiami od bagażnika. — Leo postanowił nas wystawić.

    — Cały on — odpowiada, a jego wargi wykrzywiają się w uśmiech. — Zawsze możesz na mnie liczyć. W końcu jestem twoim najlepszym przyjacielem.

    — Racja. Dobra, lecę do dzieciaków. Do następnego — rzucam i powoli obracam się w stronę domu.

    — O ile nie zostaniesz w LA — mruczy sugestywnie, na co już nie odpowiadam.

    Pewnie wchodzę do środka i ruszam do pokoju syna. Val jest już rozłożony na swoim łóżku i gra na tablecie.

    — Valente.

    — Nie chcę żeby budowała zamki z piasku z innymi chłopcami — odpowiada od razu, gdy dostrzega mnie w wejściu. — Ma je budować ze mną.

    — Musisz nauczyć się dzielić, Val. Neve jest twoją siostrą, która potrzebuje przestrzeni i swobody w nawiązywaniu nowych przyjaźni. Ty również kogoś spotkasz i nie będziesz miał tyle czasu dla niej.

    — Neve jest najważniejsza, mamo — wypala na wdechu i przeszywa mnie spojrzeniem. — Jesteśmy razem od zawsze.

    Skinam głową, bo on zawsze wie jak rozczulić moje serce.

    — Przeprosisz Neve.

    — Już to zrobiłem — sarka, czym od razu mnie zaskakuje. — I powiedziałem, że miała dużo ładniejszy zamek.

    Z szerokim uśmiechem opuszczam pokój syna. Jest wyjątkowym, choć cholernie trudnym chłopcem.

    Wchodzę do salonu i opadam na kanapę. Wyciągam dłoń po pilot od telewizora, kiedy kątem oka zauważam dziwny, czerwony ślad na twarzy Leonardo. Marszczę brwi i przysuwam się bliżej, na co chłopak ukrywa się za ekranem laptopa.

    — Leo? — zaczynam z lekkim niedowierzaniem. — Pokaż się.

    — Skup się na telewizji, Noemi — chrypi, a następnie puka palcami w klawisze.

    Podnoszę się szybko na nogi, pokonuję dzielący nas dystans i z impetem zamykam laptopa. Zaskoczony brunet unosi na mnie spojrzenie, dzięki czemu zauważam podbite oko i rozciętą wargę.

    — Przewróciłem się w ogrodzie — rzuca od niechcenia, jednak ja nie kupuję tej bajki. — Daj mi spokój.

    Zaciskam szczękę z irytacji. Dlaczego kłamie mi prosto w twarz?

    — Mów kto ci to zrobił — cedzę, krzyżując ramiona na piersi. Takie bajeczki to nie ze mną.

    Kręci przecząco głową, a następnie ponownie otwiera urządzenie. W ogóle nie traktuje mnie w tym momencie poważnie. Ponownie trzaskam ekranem, czując jak puszczają mi hamulce. Podobno mieliśmy być wobec siebie zawsze szczerzy.

    — Leonardo.

    — Brat tego zjeba Vittore! — Pęka w końcu i podnosi się z fotela. Mrugam kilkukrotnie, bo potrzebuję chwili by ułożyć sobie to w głowie. Jakim cudem Vali znalazłby się w naszym domu? — Co ty im nagadałaś, co?

    — Nic — odpadam bez namysłu. Nie kontaktowałam się z nimi od ponad czterech lat. — Nigdy więcej nie obrażaj Vittore w moim towarzystwie, bądź dzieci.

    Parska pod nosem, a następnie stawia krok w przód, by być centralnie przede mną. Zadzieram głowę, by spojrzeć mu w oczy. Dopiero po chwili dostrzegam przekrwione białka i poszerzone źrenice. Mam dziwne wrażenie, że Leo jest podpity.

    — To niech nie nasyła na mnie swoich psów.

    — Vali jest jego bratem, a nie psem — rzucam z irytacją. — Nie uderzyłby cię, znam go. Musiało się coś wydarzyć...

    — Najwidoczniej wcale ich tak dobrze nie znasz — parska. — Lećcie sami do Marcello. Wróć, albo nie. Twoja decyzja.

    A następnie odchodzi. Zaskoczona podążam za nim jedynie wzrokiem. Nie wiem, jak przebiegnie nasza wizyta w Stanach. Za to jestem przekonana, że jeżeli Vittore wciąż na mnie czeka, to nadszedł czas byśmy spróbowali ponownie.

    Z chwilowego zamyślenia wyciąga mnie dźwięk dzwonka do drzwi. Z myślą, że Dante się po coś wrócił otwieram bez wcześniejszego sprawdzenia przed wizjer. Zamieram w bezruchu, gdy dostrzegam młodszego z Beneventtich.

    — Czas wracać, Noemi — mówi na wstępie. Zaskoczona jego bezpośredniością skinam jedynie głową. — On bardzo cię teraz potrzebuje.

    Rozchylam wargi by coś odpowiedzieć, jednak szybko stwierdzam, że nie ma to najmniejszego sensu. Vali wskazuje na swój samochód zaparkowany przed bramą i dodaje, że czeka na nas w aucie. Skinam w odpowiedzi głową, a następnie idę po dzieci. Nie widzę problemu w tym, by wyjechać wcześniej, szczególnie kiedy sytuacja w LA jest na tyle poważna, że Vittore postanawia wysłać po mnie swojego brata.

    Wykonuję telefon do Delii informując o swojej nieobecności, na co ta odpowiada bym się tym nie przejmowała. Pakuję siebie, a następnie wrzucam potrzebne rzeczy do walizek dzieciaków, które wcześniej same wypchały zabawkami.

    Uchylam drzwi od sypialni Leo, żeby się z nim pożegnać. Siedzi wyciągnięty na dwuosobowym łóżku i przegląda coś w telefonie.

    — Muszę...

    — Wiem wszystko — syczy pod nosem. Opieram się barkiem o framugę, by nie stracić z nerwów równowagi. — I doskonale zdaję sobie sprawę, że nadszedł ten moment, w którym mnie zostawiasz.

    — Leo, to nie tak...

    — Miej w sobie odrobinę odwagi, by powiedzieć mi prawdę. Od samego początku powtarzałaś, że w pewnym momencie będziesz musiała wrócić.

    — Do zobaczenia... — mamroczę pod nosem, a następnie zamykam drzwi. Za kilka dni na pewno wrócimy do Marsalii, nie wiem jeszcze czy po wszystkie rzeczy, czy z powrotem do domu. Wtedy na spokojnie porozmawiam z Leo.

    Obracam się w kierunku holu, gdzie dzieci właśnie zakładają buty. Ich twarze zdobią szczere uśmiechy. Ruszam do nich, a następnie pakujemy się do auta Valiego. W końcu nadszedł ten moment, by stawić czoła przeszłości.

****

    Kiedy taksówka podjeżdża pod mój dawny dom, coś wewnątrz mnie powoli pęka. Wspomnienia tworzą pewnego rodzaju film, który mam przed oczami dopóki nie wysiadam z samochodu. Vali zostaje w aucie z dziećmi, by dać mi chwilę na przywitanie się ze wszystkimi. Zatrzaskuję drzwi i chwiejnym krokiem zmierzam do wejścia. Bez pukania wpadam do środka, zrzucam buty i biegnę do salonu. Gdy tylko znajduję się na wysokości wejścia, nieruchomieję gapiąc się na trzy znajome sylwetki, siedzące na kanapie.

    Pierwszy zauważa mnie William. Jego zamglone, przekrwione oczy krzyżują się wraz z moimi, wywołując tym samym nieprzyjemne dreszcze. Kręci głową, jakby z niedowierzaniem. Następnie dostrzega mnie tata. Nie widzę malującej się radości, choć wymusza na twarzy ciepły uśmiech.

    Jednak to nic, w porównaniu z Vittore, który unosi na mnie martwe tęczówki. Tak jak w u dwóch poprzednich mężczyzn widziałam ból, tak zielone ślepia bruneta wypełniała obojętność.

    Przezwyciężam dziwny paraliż, który na moment objął moje ciało i ruszam do taty, którego zamykam w szczelnym uścisku. Odwzajemnia go, przyciskając mnie do klatki piersiowej. Kojąco wsuwa dłoń we włosy, delikatnie gładząc tym samym skórę głowy.

    — Powinnam pytać co się stało? — wzdycham cicho, kiedy powoli się od siebie odsuwamy. W tym samym momencie Vittore podnosi się z miejsca i chwyta za mój nadgarstek. Zaskoczona staram się odsunąć, jednak uścisk jest zbyt mocny bym mogła tak po prostu się wyrwać.

    Obdarzam go najbardziej pytającym spojrzeniem jakie potrafię zrobić, na co w odpowiedzi zaczyna prowadzić nas do mojego dawnego pokoju. Brzuch zaczyna mnie boleć, gdy nerwy przejmują kontrolę nad ciałem. Zbyt wiele bólu i rozpaczy malowało się na twarzach tej trójki, co jasno wskazywało, że musiało zdarzyć się coś strasznego.

    Nie zdążyłam dokładnie im się przyjrzeć, jednak rzuciły mi się w oczy liczne bandaże na ramionach Williama i Vittore. Nawet wytatuowana dłoń chłopaka, którą ściska mój nadgarstek musi być poważnie poraniona.

    Gdy tylko wchodzimy do pokoju zatrzaskuje z impetem drzwi. Opieram się o nie placami, a brunet siada na krańcu łóżka. Unosi podbródek, dzięki czemu mam idealny widok na jego zielone tęczówki. Kiedy tylko w nie spoglądam dostrzegam kumulujący się ogrom bólu. Nie ma w nich tego charakterystycznego błysku i ciepła.

    — Co się stało? — Powtarzam pytanie na które wcześniej nie otrzymałam odpowiedzi. Wciąż nie odrywam od niego wzroku, dzięki czemu dostrzegam jak bije się z własnymi emocjami. Tak wiele sprzecznych ze sobą rzeczy mogę teraz wyczytać z jego twarzy. Stara się utrzymać neutralna minę, gdy mięśnie jego twarzy co chwila się zaciskają, jakby miał zaraz się rozpłakać. Jednak Vittore Beneventti był zbyt silny. A przynajmniej tak mi się wydawało. — Vittore?

    Rozchyla wargi jakby chciał mi odpowiedzieć, ale coś go blokuje. Zaciska dłonie w pięści, gniotąc szary koc, na którym siedzi. Odwraca wzrok w kierunku okna, a pomieszczenie wciąż wypełnia jedynie głucha cisza. Odpycham się od drzwi i kucam tuż przy jego kolanach. Powstrzymuję się od ułożenia na nich dłoni.

    — Vittore — wzdycham, powtarzając jego imię. Powolnym ruchem przekręca głowę w moją stronę. Zielone tęczówki wydają się być mi całkowicie obce. Nie widzę w nich niczego znajomego. — Po prostu mi powiedz.

    Wyciąga dłoń i chwyta mój policzek.

    — On nie żyje, Noemi — chrypi, a mnie przeszywa chłodny dreszcz. — Weston, on...

    Kreci mi się w głowie, a obraz rozmazuje. Czuję, że przechylam się w tył, jednak w porę Vittore chwyta za moją rękę chroniąc tym samym mnie przed upadkiem. Podnoszę się z podłogi i siadam tuż przy brunecie.

    — Byliśmy wczesnym rankiem na akcji i podpalili magazyn, w którym podpisywaliśmy dokumenty — tłumaczy powoli, wbijając spojrzenie w drewniane panele. — Próbowałem go uratować, ale...

    Nie pozwalam mu dokończyć, bo łapię go za dłoń. Powoli przekręca głowę w moim kierunku i dopiero dostrzegam coś, czego nigdy bym się nie spodziewała. Łzy. Prawdziwe słone krople, które wypływają spod powiek.

    — Vittore — mamroczę pod nosem, gdy nagle zdaję sobie sprawę, że ja też płaczę. Pocieram mokre policzki, jednak to nic nie daje. Układam place na jego twarzy i przyciągam bliżej. W końcu dostrzegam coś więcej niż pustkę. Wypełnia je ból, jakiego nigdy wcześniej jeszcze u nikogo nie widziałam. Drżą mu dłonie, a twarz staje się blada. — Ja... nie wiem co powiedzieć. Tak strasznie mi przykro.

    Nie odpowiada, tylko strąca moje dłonie i wstaje. Bierze głęboki wdech i rusza do okna, które następnie otwiera na szerz. Zaciska palce na drewnianym parapecie, zaciągając się jednocześnie świeżym powietrzem. Wpatruję się jedynie w jego plecy, które z każdym kolejnym oddechem miarowo się poruszają.

    — Nie dałem rady. Będę nienawidził siebie do końca swojego życia — cedzi, gdy wyciąga z kieszeni paczkę papierosów. — Nie sądziłem, że coś zaboli mnie tak bardzo jak twoje odejście. Myliłem się.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top