Rozdział siódmy.
Twitter : #ritrovarelamore
komentarze mile widziane
Vittore
Spędziłem wiele czasu z dziećmi w Marsalii. Valente w ogóle nie chciał mi początkowo zaufać. Musiały minąć miesiące nim zdecydował się zamienić ze mną chociażby słowo. Do tego czasu jedynie przyglądał się jak spędzałem czas z jego siostrą. Nie spuszczał jej z oczu, a mnie gromił spojrzeniem. Nigdy nie mógłbym mieć wątpliwości, że jest moim synem. Moja mała kopia, która w przyszłości będzie rządzić całym Los Angeles.
Kończę drugą już dziś kawę, kiedy po schodach zbiegają bliźniaki. Neve trzyma czapkę z daszkiem, którą naciągnęła po drodze na czoło. Pokracznie pokonuje schody i podbiega do mojego boku. Pociągam za czapkę i odkrywam jej śliczne oczy.
– Zrobisz fikołka na schodach jak będziesz ją zakładała w ten sposób, il mio angelo – karcę dziewczynkę, kiedy ta posyła mi pogodny uśmiech. – Gotowi do wyjścia?
– Jeszcze mama – odpowiada delikatnie naburmuszony Val. Kucam przed chłopcem i łapiemy kontakt wzrokowy.
– Wszystko w porządku?
– Możemy już jechać? – pyta, a jego wargi wykrzywiają się w grymas niezadowolenia. Skinam głową i czochram jego ciemne lokczki.
Prostuję się i rozglądam za Noemi. Z tego co pamiętam, mieliśmy wyjść kilka minut temu. Opieram się plecami o framugę drzwi prowadzących do salonu i krzyżuję ramiona na klatce. Neve przeskakuje z nogi na nogę, wpatrując się niecierpliwie w klatkę schodową.
– Mamo! – krzyczy czterolatek.
– Już idę, spokojnie – odpowiada, gdy tylko pojawia się na szczycie schodów. Uśmiecha się ciepło do dzieci i poprawia niebieską bandanę, którą związała na głowie. Dopiero teraz zauważam, że skróciła włosy. Nie sięgają jej już do pasa, a kończą się w okolicy łopatek. Wydaję się też być znacznie ciemniejsze, praktycznie czarne. – To co, możemy ruszać?
Skinam głową, a wzrok skupiam na beżowej, zwiewnej sukience, która ciasno oplata jej ciało. Na ramieniu trzyma plażową torbę, a w dłoni trzyma parę okularów. Spakowała się na każdą ewentualność.
Albo tak, jakby wiedziała, że tutaj zostanie.
– Samochód czeka na podjeździe – oznajmiam i chwytam córkę za rękę. Ciepła dłoń jest tak mała, że oplata jedynie moje dwa palce. Uśmiecham się pod nosem, co szybko zasłaniam drugą, wolną ręką.
Noemi pomaga jeszcze założyć bliźniakom buty i wychodzimy wspólnie na zewnątrz. Gdy tylko Valente zauważa pokaźnego mercedesa podbiega do tylnich drzwi. Staje na palcach by zerknąć do środka, jednak brakuje mu kilkudziesięciu centymetrów. Otwieram więc dla niego drzwi i wsadzam na siedzenie. Oplatam pasem i pstrykam na koniec w nos.
– To twoje auto? – pyta półszeptem. – Czy ja też mogę takie?
– Pogadamy jak skończysz szesnaście lat.
Kręci zawiedziony głową, a ja zamykam drzwi. Noemi już posadziła Neve, więc jesteśmy gotowi do drogi. Zajmuję miejsce za kierownicą i wyciągam ze schowka okulary przeciwsłoneczne. Uprzedziłem wcześniej Williama i Rafa, by załatwili nam ochronę na plaży. Jeden z samochodów powinien dołączyć do nas podczas drogi. Nie mogę narazić swoich dzieci na niebezpieczeństwo.
Gdy tylko z radia zaczyna lecieć jakaś popowa piosenka, Neve wraz z Noemi zaczynają nucić pod nosem. Z czasem przeradza się to jednak w prawdziwy koncert, do którego dołącza się nawet Valente. Pukam rytmicznie palcami w kierownicę i skupiam się na drodze.
Tak ciężko udawać jest przed nimi, że wszystko jest w porządku, kiedy wewnątrz jestem jedynie ruiną. Po stracie Noemi byłem załamany, wybrakowany i niezwykle wściekły na świat. Utrata Westona jednak sprawiła, że jestem pusty i niemalże martwy. Powoli tracę wszystkich, którym oddałem część swojego serca. Został mi tak naprawdę jedynie William, Vali i dzieci. Zrobię wszystko, by nigdy nie stała im się krzywda. Straciłem już zbyt wiele.
Trzy piosenki później jesteśmy już na miejscu. W połowie drogi w lusterku dostrzegłem Williama z dwoma żołnierzami. Jak zawsze punktualni. Zaparkowali tuż obok i wysiedli jeszcze zanim razem z Noemi wyciągnęliśmy dzieci z auta. Neve od razu podbiega do drewnianej barierki i przysłuchuje się szumowi oceanu.
– Wyglądacie jak szczęśliwa rodzinka – bąka William, poprawiając na nosie okulary. – Dlaczego w ogóle jesteśmy na publicznej plaży? To cholernie niebezpieczne.
– To sprawdzone miejsce, nie przesadzaj. Godzina i się zwijamy. Mamy do omówienia transfer z Bostonu... wiesz jak nie lubię robić z nimi interesów.
– Przez godzinę, nie gadajmy o pracy – sugeruje i odbiera ode mnie plażową torbę Mimi. – Zasługujesz na chwilę odpoczynku, Don Beneventti.
Wywracam na niego spojrzeniem i ruszam za dzieciakami. Noemi prowadzi ich za ręce do momentu, aż pod stopami zgrzyta nam piasek. Will klnie pod nosem, gdy trochę nasypuje mu się do buta, na co brunetka parska śmiechem. Dobrze, że chociaż jej humor dopisuje.
Wraz z Neve rozkładają plażowy ręcznik i zrzucają sukienki. Odwracam spojrzenie na syna, który stara się rozwiązać tenisówki. Klękam przed nim i pomagam z niesfornymi sznurówkami, które po jednym sprawnym pociągnięciu odpuszczają.
– Wejdziesz ze mną do wody? – pyta, kiedy pomagam zdjąć mu koszulkę.
– Raczej nie, ale możemy zbudować jakiś zamek?
– Zrobimy taki duży z fosą? Ja i Leo jesteśmy najlepszymi budowniczymi – rzuca z dumą, podrywają się na nogi.
Pieprzony Tommasso. Już prawie o nim zapomniałem. Cóż, przynajmniej do czasu, aż nie przygotowałem dla Noemi niespodzianki z nim związanej.
– A może z basenem? – sugeruję i wywołuję tym samym wybuch ekscytacji na jego twarzy. Nigdy wcześniej nie był tak bardzo wylewny jeśli chodzi o emocje. Najwidoczniej im lepsze mamy relacje, tym więcej siebie przede mną odkrywa. Zapomina jednak, że jest moją małą kopią i doskonale wiem, co siedzi w jego głowie.
– Idę po wodę! – oznajmia i zabiera siostrze wiaderko.
– Złodzieju! – krzyczy Neve, wymachując w jego stronę łopatką. – Dopadnę go.
Zrywa się z ręcznika i goni brata prosto do brzegu. Od razu za nią rusza Noemi, na co dziewczynka reaguje śmiechem i zaczyna biec szybciej. Mały urwis. Dopiero teraz spoglądam na Mimi. Granatowy, jednoczęściowy strój jest prosty, jednak posiada zbyt wiele wycięć odsłaniających jej opalone ciało. Kiedy wiatr zwiewa jej włosy na bok, dostrzegam ciąg literek, wytatuowany wzdłuż kręgosłupa.
N V N V
Nieruchomieję, gdy uświadamiam sobie ich znaczenie. Wytatuowała sobie nas. Całą rodzinę.
– Wciąż zapiera ci dech na jej widok? – pyta William, kiedy kuca przy moim boku. – Z pierwszej miłości nie idzie się wyleczyć.
– Ma nasze inicjały na plecach – mamroczę pod nosem. Nie jestem pewny, czy mówię to Willowi, czy samemu sobie. – Ona naprawdę myśli, że po tym wszystkim stworzymy wspólnie rodzinę?
– Już to zrobiliście. Widzisz te dwie małe pociechy?
Rodzina to coś więcej niż tylko więzy krwi. Liczy się ta emocjonalna wieź, której nie będę w stanie z nią odbudować. Właśnie dlatego, nie będziemy mogli działać wspólnie jako rodzina.
– Nie czujesz już tego wszystkiego, gdy na nią patrzysz? – docieka.
O dziwo nie. Bałem się, że uczucia wrócą, jednak złość jaką odczuwam przez to, że nie wróciła do mnie przez cztery lata i związała się z Leonardo. Ta pewnego rodzaju nienawiść przyćmiewa miłość, której prawdopodobnie nigdy się nie pozbędę. Gdzieś głęboko wiem, że ją kocham. William ma rację, że pierwszej miłości nie idzie zapomnieć. Można jednak ją przygasić. Zakopać pod tymi wszystkimi negatywnymi odczuciami, które niszczyły mnie przez ponad tysiąc czterysta dni.
– Nie – rzucam beznamiętnie. – Chyba nie byłbym w stanie jej dalej kochać w ten sposób, Will.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top