O Addie, co spadła z nieba || OC
Zamianę płci swoich bliskich Adeline była jeszcze w stanie przeżyć. Ale męska wersja Scarlett Johansson grająca Czarnego Wdowca to już było zbyt wiele.
— Nie mogę już dłużej! — zawołała na głos, mierzwiąc swoje i tak już skołtunione włosy. — Tak się nie da żyć!
— O co ci chodzi? — Do pokoju zajrzał krótko ostrzyżony chłopak.
— O nic, Jen. — Addie westchnęła. — Po prostu nadal nie mogę się do tego wszystkiego przyzwyczaić...
Jen, a właściwie Jensen, przysiadł obok niej. Addie poczuła delikatny kwiatowy zapach, nieco nietypowy dla chłopaków, których znała, ale im więcej czasu spędzała w tym świecie, tym częściej przekonywała się, że wszystko jest na opak. Tutaj to jej matka tworzyła szalone wynalazki. Jej najlepsza przyjaciółka była chłopakiem pachnącym jak róże w ogrodzie, a Avengers składali się z paru bardzo umięśnionych kobiet i nieszczęsnego Czarnego Wdowca. Addie przestała się gapić na ekran, gdzie pani Thor przyzywała swój magiczny młot, i zmusiła się, by spojrzeć na Jena.
Gdyby założyła na jego głowę perukę, umalowała mu twarz i zignorowała szerokie barki, Addie mogłaby spokojnie udawać, że obok niej siedzi prawdziwa Jenny, a nie jej dziwaczny męski odpowiednik w alternatywnym świecie. Ale niestety to nie była ona. Tej Jenny Adeline już od dawna nie widziała. Właściwie to sama nie była pewna, ile czasu już spędziła w innych światach, bo jak zdążyła się przekonać, w niektórych z nich czas płynął zupełnie inaczej. Za pierwszym razem przeżyła szok, gdy okazało się, że w świecie, do którego trafiła, nadal trwają lata osiemdziesiąte i nikt nawet nie przeczuwa, że za niecałe trzydzieści lat Michael Jackson umrze. W kolejnym świecie za to była daleka przyszłość, gdzie ludzie rekreacyjnie lecieli na Marsa. A w jeszcze innym...
Stop, powiedziała sobie. Nie chcesz pamiętać tego świata, gdzie czasu wcale nie było.
— Jesteś tu już od tygodnia, naprawdę jest ci aż tak trudno? — zapytał Jen. W jego oczach Addie dostrzegła autentyczną troskę.
No tak, oczywiście nikt nie miał pojęcia, że ona sama nie pochodziła stąd. Na ogół nie ujawniała się swoim alternatywnym bliskim, ale gdy tylko zorientowała się, że tu nie ma żadnej Adeline, a jej męski odpowiednik Adel (nadal uważała, że to imię jest idiotyczne, a jeszcze bardziej przerażający był fakt, że tutejszy odpowiednik Adele był jego imiennikiem) wcale jej nie przypominał, zdecydowała się zagrać daleką kuzynkę od strony ojca, niejakiego Garreta, będącego męską wersją jej prawdziwej matki. O dziwo podstęp zadziałał i nawet Adel i jego matka Harriet się nie zorientowali. Nie zmieniało to jednak faktu, że gdy tylko Harriet ją widziała, zachwycała się jej urokiem osobistym i rozpływała nad nią i nad swoim synem.
— Wyglądacie prawie, jakbyście byli rodzeństwem! — szczebiotała przy rodzinnym stole. — Aż trochę żałuję, że nie jesteś moim dzieckiem!
Na te uwagi Addie zawsze przywoływała na twarz wymuszony uśmiech, a gdy to robiła, jej alternatywna matka uznawała ów uśmiech za nieco nieśmiały i przynajmniej na chwilę milkła. Wydawało się nawet, że Adel rozumie jej cierpienia, czemu trudno się dziwić, skoro, technicznie rzecz biorąc, był nią samą.
Jak widać, rola kuzynki z dalekich stron, niedostosowanej do rzeczywistości panującej w Ameryce, wychodziła jej dobrze, aż zbyt dobrze. Nie była pewna, czy właśnie nie burzyła jakiegoś porządku multiwersum, bowiem od początku była przekonana, że podobnie jak w przypadku podróży w czasie nie powinna się nikomu pokazywać, bo inaczej wszystko się rozpadnie. Nie żeby podróże w czasie się komukolwiek udały, a przynajmniej jej w świecie, bo pewnie gdzieś istniało uniwersum, gdzie takie podróże były na porządku dziennym. Nie mogła się jednak powstrzymać. Błąkając się po obcych światach, czuła się samotna jak nigdy dotąd. Nie mogła liczyć na niczyją łaskawość ani na widok żadnych znajomych twarzy, więc gdy tylko w tym nowym świecie dostrzegła szansę na pobycie chwilę z kimkolwiek, kogo zna, choćby wszyscy mieli być innej płci, nie mogła z niej nie skorzystać. Ale i tak, to jednak nie był jej świat i dobrze o tym wiedziała.
— Nawet nie masz pojęcia, jak trudno — odrzekła po chwili milczenia. — Nie pasuję tutaj. Muszę odejść.
— Nie zostaniesz dłużej? — Na twarzy Jena odmalowało się coś w rodzaju zawodu.
Addie nieco zdziwiła się na ten widok. Owszem, zawsze były blisko z Jenny, ale to nie była ona, a jedynie jej alternatywna wersja, z którą znała się niecały tydzień. Poza tym, przez większość tego czasu Adeline albo oglądała alternatywne wersje znanych filmów, albo próbowała sprawić, by ta głupia machina, która przenosiła ją do coraz kolejnych światów, działała chociaż trochę lepiej. Aż nie była pewna, czy prędzej uda się jej naprawić to ustrojstwo, czy przemóc się do obejrzenia tutejszego Titanica i nie porzygać się na widok miłości Rosea i Jaqueline. Ta wizja jednak przerażała ją na tyle, że już wolała dłubać przy maszynie.
— Nie mogę — odpowiedziała i nagle również zrobiło się jej przykro. Wcale nie chciała odchodzić... Być może mogłaby tu zostać, dostosować się i jako kuzynka Adela ułożyć sobie tu na nowo życie?
— Dlaczego? — dociekał Jen.
— Ja...
Zacięła się. Przypomniała sobie, po co właściwie przeskakuje po kolejnych światach, zamiast znaleźć sobie jeden dobry i się w nim osiedlić. Nie mogła tu zostać. Nie po tym, do czego doprowadziła. A teraz musi to powstrzymać, zanim będzie za późno.
— Chciałabym zostać — przyznała w końcu. — Tylko że... — Jak to powiedzieć? Wcale nie chciała okłamywać chłopaka. Pragnęła wyjawić mu całą prawdę. Czuła jednak, że nie powinna, a poza tym, czy w ogóle by jej uwierzył? — Mam coś bardzo ważnego do zrobienia. Ta sprawa nie może zwlekać.
Jen odwrócił wzrok. Przygarbił się nieco i jakby skurczył w sobie. O co mu chodziło?
— Rozumiem — wymamrotał po nieznośnej chwili milczenia. — Kiedy wyjeżdżasz?
— Dzisiaj — odpowiedziała. — I to jak najszybciej.
Gdy tylko to powiedziała, poczuła, że to słuszna decyzja. Wiedziała doskonale, że gdyby została choć odrobinę dłużej, nie zdołałaby się zmusić do zrobienia tego, co musiała. A poza tym przestała się oszukiwać — nie miała pojęcia, jak naprawić maszynę lub chociażby odrobinę poprawić jej działanie. Zostanie tutaj było tylko niepotrzebnym marnotrawstwem czasu. Nie mogła sobie na to pozwolić.
Wstała z kanapy i poszła do małego pokoiku, którego użyczyła jej Harriet. Do plecaka włożyła swój marny dobytek: parę ubrań, które udało się jej zyskać w innych światach i starą sukienkę po matce Adela, którą kobieta uparła się jej wcisnąć.
— Pasowała na mnie jakieś trzydzieści kilo temu — stwierdziła wtedy. — Pora przestać się oszukiwać, że kiedykolwiek jeszcze w nią wejdę.
Addie czuła, że Harriet nadal będzie skrycie marzyć o sylwetce, jaką miała w liceum, a sukienkę podarowała jej ze swego rodzaju litości. Cieszyła się jednak z tego daru, dzięki temu nie skończy zbyt szybko jak jakiś obdartus, a w sytuacjach podobnych do tej będzie mogła udawać, że jest zbłąkaną turystką. Bagaż, choćby minimalny, dodawał jej wiarygodności, zwłaszcza że wiedziała, że nie każdy łyknie bajeczkę o kradzieży walizki na lotnisku. Nie zapomniała również o maszynie; chociaż wolałaby od razu tutaj przenieść się do kolejnego świata, wiedziała, że to wywoła za dużo pytań. Jen przecież ją widział, a jeśli tajemniczo zniknie z pokoju, jej tutejsi bliscy mogą się zacząć o nią martwić.
Harriet obecnie była w pracy (tej normalnej pracy, nie wynalazczej), a Adel odsypiał noc po tym, jak nawet tona kawy i energetyków nie pomogła mu przeżyć tego dnia, dlatego Addie uznała, że może odejść bez wylewnych pożegnań ze swoją nie do końca prawdziwą rodziną. Znając ich, wystarczy zostawienie notki wyjaśniającej, że musiała pilnie odejść, bo wzywają ją ważne sprawy, a oboje w to uwierzą. Jedynie pozostało jej rozprawienie się z Jenem. Przed nim musi odegrać szopkę związaną z wyjeżdżaniem.
Gdy już zostawiła stosowną notkę i jeszcze podkradła kilka ciasteczek leżących w kuchni, wyszła z domu. Ciepłe czerwcowe powietrze przyjemnie muskało jej skórę. To byłaby idealna pogoda na opalanie... Ach, tak, mogłaby rozłożyć leżaczek, położyć się i już niczym się nie martwić... W końcu czy Morrisowi na pewno uda się samemu wyruszyć w międzyświatową podróż? Może jednak nie uda mu się nic odtworzyć bez jej pomocy, więc jeśli ona zostanie tutaj, to Creant jej nie dopadnie i wszyscy będą ocaleni? A ona sama będzie mogła oddać się beztroskiemu leżakowaniu i nawet dziwactwa takie jak Henrietta Potter albo to, że jej przyjaciel, skater Sam, był w tym świecie Samanthą tańczącą balet, nie będą jej przeszkadzać...
Z rozmyślań wyrwał ją Jen czekający na nią przed domem. Addie zaczęła lekko panikować. A co, jeśli będzie chciał jej towarzyszyć w drodze na lotnisko, którego nie było? Nie pomyślała o tym wcześniej, ale to faktycznie mógł być problem. W jego brązowych oczach dostrzegła wyraz, który powiedział jej, że się nie myliła.
— Szkoda, że jednak nie zostaniesz — odezwał się. — Wiesz, pomyślałem, że może mógłbym...
— Nie — przerwała mu Addie stanowczym tonem. — Nie możesz mi towarzyszyć.
— Aż tak mnie nie lubisz? — zapytał, a w jego tonie zabrzmiało lekkie rozczarowanie, jakby nigdy wcześniej nie zakładał tej opcji. — Myślałem, że się ucieszysz, jak cię chociaż odprowadzę...
Addie poczuła nieprzyjemny ucisk w brzuchu, jakby ją ktoś uderzył pięścią. Jak na razie wszystko się po prostu świetnie układało, zaraz miała wskoczyć do kolejnego świata, który mógł się okazać nie tak przyjazny jak ten, a ona jeszcze zrażała do siebie jego mieszkańców... Po chwili zastanowienia doszła do wniosku, że to na domiar złego nie był jedyny problem. Nie czułaby się tak paskudnie, gdyby to nie Jen przed nią stał. Każdego innego by z łatwością spławiła, jeśli trzeba byłoby, mogłaby nawet przytaknąć i skłamać, że rzeczywiście nie żywi do niego absolutnie żadnej sympatii. Ale jemu po prostu nie mogła tak łgać. Nie mogła mu tego zrobić.
— To wcale nie tak... — wyjąkała. Dlaczego się zająknęła? — Lubię cię, ale naprawdę nie możesz ze mną iść...
— To o co chodzi? — dociekał. — Czemu nie mogę?
— Nie mogę ci powiedzieć, a nawet jeśli bym mogła, to nie mam pojęcia, jak — odparła dziewczyna. — I tak mi nie uwierzysz.
— Uwierzę — przekonywał ją Jen. — Proszę, zaufaj mi, powiedz, o co chodzi!
Adeline odetchnęła głośno. Właściwie co może się stać? Jeśli powie prawdę, przecież niekoniecznie wydarzy się jakaś katastrofa. Jak zdążyła się zorientować, w tym świecie tutejsza wersja Creanta nie żyła, po tym, jak zmarła w wypadku z udziałem jednego z wynalazków, więc nikt nie będzie czyhał na ich bezpieczeństwo. A jeśli prawdziwy Creant się tu zjawi, wtedy przynajmniej będą wiedzieć, z czym mają do czynienia. Równie dobrze za to Jen mógłby jej nie uwierzyć, ale wtedy nic się nie zmieni.
— No dobra — dała za wygraną. — Nie wiem, czy mi uwierzysz, ale w rzeczywistości pochodzę z innego Wszechświata i podróżuję po światach alternatywnych, żeby znaleźć sposób na powstrzymanie złego dawnego przyjaciela mojego taty przed zniszczeniem całego multiwersum — wyrzuciła z siebie na jednym wydechu. — A Adel nie jest moim kuzynem, tylko tak właściwie alternatywną wersją mnie — dodała jeszcze.
Jen zamrugał kilka razy oczami.
— Że co? — zapytał.
— Mówiłam, że mi nie uwierzysz — stwierdziła Addie. — Ale to prawda... Widziałam już kilka światów alternatywnych. W jednym z nich Michael Jackson nadal żyje — dorzuciła z lekkim uśmiechem.
— Kto? — Jen zmarszczył brwi. — Jaki Michael?
— Ach, no tak, zapomniałam, wybacz... W innych światach to jest męska wersja Michelle Jackson, królowej popu.
— Wiesz, że to brzmi kompletnie niewiarygodnie, prawda? Niby jak możesz przybywać z innego świata?
Adeline wskazała na maszynę, której obecnie nie nosiła w pasie, a przewiesiła przez ramię.
— To jest portal do światów alternatywnych — wyjaśniła. — Praca nad nim zajęła mi całe lata, a i tak nie jest stabilny. Przez niego przenoszę się właściwie losowo i po omacku błądzę po kolejnych światach... Teraz jestem tutaj, ale muszę wyruszyć znowu. Muszę wrócić do siebie, bo inaczej Creant w końcu wymyśli sposób, by samemu podróżować po światach i już nikt nie zdoła go powstrzymać.
To powiedziawszy, Addie spojrzała Jenowi prosto w brązowe oczy. Widziała w nich niedowierzanie, w końcu jak mógł uznać, że mówiła prawdę? Właściwie jakby sama była na jego miejscu, również uznałaby samą siebie za pomyloną wariatkę, która nie wie, co mówi. W końcu jaki miała dowód na słuszność swoich słów? Owszem, mogła na jego oczach skoczyć do innego uniwersum, lecz wiedziała, że od tego już nie będzie odwrotu. Nigdy tu nie powróci. Tak samo jak pewnie nigdy nie uda się jej wrócić do swojego oryginalnego świata. Im więcej podróży odbywała, tym bardziej zaczynała w to wątpić.
— Naprawdę nie wiem, co o tym sądzić... — przyznał Jen w końcu. — To brzmi tak niewiarygodnie, tak fantastycznie, że nie umiem ci uwierzyć! Ale jednocześnie mam niejasne wrażenie, że jednak mówisz prawdę.
— Serio?
— Gdy pierwszy raz cię spotkałem, naprawdę miałem wrażenie, że wyglądasz jak Adel, gdyby stał się dziewczyną. I w ogóle jesteś do niego bardzo podobna. A poza tym, to, jak się zachowujesz, jakbyś tu nie pasowała... To wszystko teraz nabiera sensu...
— W takim razie już rozumiesz, czemu muszę odejść — odpowiedziała Addie. — Muszę wrócić do siebie, po prostu muszę.
— Idę z tobą — oświadczył chłopak. — Nie musisz błąkać się sama.
— Naprawdę nie możesz — zaprotestowała.
— Jeśli chcesz mnie uraczyć przemową, że to niebezpieczne i że powinienem zostać z rodziną i przyjaciółmi, to daruj sobie. Chcę być tam, gdzie ty. Pomogę ci...
— Nie — przerwała mu już po raz kolejny. — Nie możesz ze mną iść, bo ta maszyna jest tak zaprojektowana, że może przenieść tylko jedną osobę.
Mimo to, słysząc jego słowa, poczuła się dziwnie zadowolona. Właściwie, gdyby mogła, to by nawet była skłonna go ze sobą wziąć. Aż szkoda, że nie istniał żaden drugi egzemplarz maszyny.
— Rozumiem. — Jen posmutniał. — Musisz iść i do tego musisz iść sama.
Addie potwierdziła skinięciem głowy.
— Ale mimo wszystko chciałbym, żebyś o mnie pamiętała.
Jen nachylił się i pocałował ją w policzek. Gdy tylko to zrobił, Addie poczuła gorąco na całej twarzy. Nagle poczuła potrzebę ucieczki, ale nie mogła teraz odbiec, więc tylko spojrzała gdzieś w bok, byle nie widzieć jego twarzy.
— Co to miało znaczyć? — zapytała szeptem, tak, że jej słowa były ledwie słyszalne.
— Mam nadzieję, że dzięki temu nigdy o mnie nie zapomnisz. — Słowa Jena były równie ciche.
— Nie zapomnę — obiecała. — I jeśli tylko zdołam... Jeśli dam radę, to do ciebie wrócę. Postaram się ze wszelkich sił. Ale teraz...
— Wiem, musisz iść. W takim razie rób, co musisz.
Addie cofnęła się, mając nadzieję, że w końcu przemoże się, aby wykonać kolejny skok. Z każdą sekundą podjęcie tej decyzji stawało się coraz trudniejsze. Zachowanie Jena niezwykle ją konfundowało, a jednocześnie sprawiało, że nie chciała opuszczać jego boku. Wiedziała doskonale, że musiała to zrobić, gdyby nie odeszła, mogłaby wcale nie tak długo się cieszyć jego obecnością.
W końcu to zrobiła. Odeszła jeszcze trochę, po czym ściągnęła maszynę z ramienia i umieściła ją w swoim pasie. Gdyby wszystko wyszło tak, jak planowała, byłyby na nim kontrolki i możliwość wybrania, do jakiego świata chciałaby trafić. Następnie maszyna sama wybrałaby taki świat, na jak podróżnik miał ochotę i by go do niego zabrała. Ale tego Addie nie zdążyła zrobić — teraz była tam tylko prosta blacha z jednym przyciskiem: włącz.
Nie miała wyboru, żadnych innych opcji. Być może to i lepiej, dzięki temu nie miała się nad czym zastanawiać.
— A więc... Do zobaczenia — powiedziała jeszcze.
I nacisnęła przycisk. Dostrzegła, że Jen otwiera usta, jakby chciał coś powiedzieć, ale dziewczyna już go nie dosłyszała. Skupiała się z całej siły na swoim oryginalnym świecie: dojrzała twarze Paula i Dolores, Trevora, który nadal był dla niej jak wujek, Jenny, Sama i wszystkich pozostałych członków paczki. Chociaż sprawiało jej to ból, przypomniała sobie również twarz ojca, jego zapał do tworzenia nowych wynalazków, a zaraz po nim ujrzała matkę, której szeroki uśmiech wyrażał całą jej miłość do wszystkiego, co ją otaczało. Widziała również jasno swój cel: Morrisa Creanta, o chytrych niebieskich oczach, którego musiała powstrzymać przed zniszczeniem całego multiwersum. Myślała tak bardzo o tym świecie, o wszystkim, co ją z nim łączyło, w nadziei, że w jakiś sposób maszyna wychwyci jej rozpaczliwe nawoływania i postanowi ją przenieść tam, gdzie pragnęła. Jak dotąd to nigdy nic nie dało, ale być może teraz będzie inaczej?
Poza tym myśli o świecie pozwalały przeżyć jej koszmar podróży. Przelatujące wokół niej światełka we wszelkich możliwych kolorach wystarczyły, aby przyprawić ją o zawroty głowy, ale na domiar złego musiała jeszcze lecieć przed siebie bardzo szybko i do tego przy tym wirować wokół własnej osi. Za pierwszym razem omal nie zwróciła swojego obiadu, ale po paru podróżach stała się niemal pewna, że w tej dziwnej otchłani pomiędzy kolejnymi uniwersami musiało to być zwyczajnie niemożliwe, bo ostatecznie ani razu się jej to nie przydarzyło.
Gdy poczuła, że odrobinę zwalnia, zrozumiała, że droga dobiegała końca. Otworzyła oczy, aby przygotować się na ewentualny upadek, bo trzeba było przyznać, że maszyna nie była zbyt inteligentna pod tym względem. Raz Addie wylądowała na samym brzegu dachu jakiegoś wieżowca i gdyby się nie zorientowała w ostatniej chwili, runęłaby w otchłań. Tym razem jednak nie zapowiadało się na coś takiego: otchłań wypluła ją w morze zieleni. Addie przeturlała się kilka metrów po ziemi, a gdy się zatrzymała, leżała na plecach. Nad sobą widziała intensywnie niebieskie niebo bez ani jednej chmurki. Wyglądało cudownie...
Czy ja umarłam?, zapytała samą siebie. Nie, chyba nie...
Wstała powoli i rozejrzała się wokół siebie. Praktycznie wszędzie panowała zieleń: bujne rośliny wyrastały, gdzie okiem sięgnąć. Wyglądało to tak, jakby w tej okolicy nigdy nie postała ludzka stopa. Być może faktycznie nie było tu ludzi... Ale w takim razie co tu było?
Wtem usłyszała głośny, niski dźwięk, jakby buczenie. Ze zdumieniem zorientowała się, że dźwięk ten się do niej zbliża, a to nie mogło oznaczać nic dobrego. Jak się okazało, miała rację: oto w jej stronę zmierzało nic innego, jak tylko ogromny dinozaur.
— Dinozaury?! — wykrzyknęła. — To chyba jakieś jaja! Nie mogę tu zostać!
Prawdopodobnie tym tylko zwróciła na siebie uwagę gada, ale nie bardzo się tym przejmowała. Jeśli tylko uda się jej stąd wydostać, nie będzie to dłużej jej zmartwieniem. A jeśli dinozaur ją zje... cóż, wtedy też nie będzie się tym przejmować, bo będzie już martwa.
Spojrzała na maszynę u pasa i z przerażeniem dostrzegła, że jej poszczególne części ledwo się trzymają kupy. Po powierzchni urządzenia przebiegła elektryczna iskra. Addie szybko zrozumiała, że to był już kres jej życia. Zarówno maszyny, jak i jej samej, jeśli kolejny skok się nie uda.
Mając nadzieję, że maszyna odda jej jeszcze chociaż tę ostatnią przysługę, wcisnęła przycisk włączania.
I wtedy wszystko wybuchło.
***
Addie musiała stracić świadomość, bo gdy tylko otworzyła oczy, nie ujrzała zwyczajnej otchłani pomiędzy światami. Zamiast tego jej oczom ukazała się połać zieleni, do której bardzo szybko się przybliżała.
No tak, oczywiście musiała spadać!
Rozłożyła ręce w nadziei, że to jakoś spowolni spadanie, ale nic z tego. Nie była przecież latającą wiewiórką, a nawet nie miała żadnego materiału, dzięki któremu mogłaby zrobić jakikolwiek prowizoryczny spadochron. No dobrze, miała sukienkę, ale jej materiał był tak zwiewny, że i tak w niczym by nie pomógł, a poza tym Addie w tej sytuacji wolała nie ryzykować grzebania w plecaku.
Spojrzała z nadzieją na pas; może będzie mogła się znowu przenieść i tym razem dopisze jej szczęście? Ale gdy tylko skierowała tam wzrok, zamarła. Maszyny tam nie było, a w miejscu, gdzie stykała się z ubraniami, widniały czarne plamy, a gdzieniegdzie można było dojrzeć dziury, najpewniej wypalone. No tak, ten wybuch musiał zakończyć marny żywot urządzenia... Aż dziw, że ona sama nie zginęła. Być może otchłań pomiędzy wymiarami pochłonęła większość jego mocy i uratowała dziewczynę? Tak czy siak, było to bez znaczenia, jeśli teraz miała się rozbić o ten piękny zielony trawnik.
Była już wystarczająco blisko, by zacząć rozróżniać szczegóły: miejsce, w którym się znalazła, nie przypominało dziczy ze świata dinozaurów, wyglądało raczej jak zadbany park. Niedaleko siebie ujrzała wodę, ale z pewnością nie była tak blisko, by to do niej wpadła. Zaczynała tracić nadzieję na to, że się uratuje i nie skończy na ziemi jako krwawy placek, więc by zająć myśli, skupiła się na kolejnych detalach miejsca. Wyglądało to jak dosyć typowy, choć wielki park, a pierwsze anomalie dostrzegła dopiero po chwili. Pod nią kłębiły się jakieś stworzenia, które najwyraźniej ze sobą walczyły. Super, nie dość, że umrze, to jeszcze w środku jakiejś bójki!
Gdy była już bardzo blisko ziemi, nagle poczuła, że wokół jej pasa coś się zaciska. Jednocześnie nie spadała już tak szybko, a po chwili to właściwie wcale się nie poruszała. Spanikowana spojrzała po sobie i dostrzegła, że wokół jej talii owinęła się jakaś roślina, sądząc po jej ogromnych liściach, była to winorośl.
— Co jest? — rzuciła w przestrzeń.
Nikt jej nie odpowiedział, więc spojrzała w dół i ujrzała najdziwniejszy widok w życiu, wliczając świat bez czasu. Niedaleko niej kilkoro ludzi w pomarańczowych koszulkach wymachiwało mieczami i inną bronią, pilnując, by stworzenia, które z pewnością ludźmi nie były, się do nich nie zbliżyły. Wśród nich dostrzegła dziwaczną istotę z wieloma głowami kołyszącymi się na długich szyjach, a także parę takich, które przypominałyby zwykłe kobiety, gdyby zamiast nóg nie miały wężowych ogonów.
— Co to za ohyda?! — zawołała, gdy jedna z głów znalazła się niebezpiecznie blisko niej.
— Taka, która chce nas wszystkich zjeść! — odkrzyknął jeden z chłopców w pomarańczowych koszulkach i chlasnął jedną z głów mieczem. Głowa cofnęła się, tymczasem chłopak odwrócił się do Addie, tak jakby nagle coś sobie uświadomił. — Zaraz, ty to wszystko widzisz naprawdę?
— A miałabym nie widzieć? — odpowiedziała mu Addie, coraz bardziej zaskoczona tym wszystkim. — Przecież chyba nie da się dostrzec bandy potworów, która chce pozabijać wszystkich wokół?
Wpatrywała się z uporem w chłopaka, którego twarz o ostrych rysach wyrażała zdziwienie. Ten jednak machnął ręką, na szczęście tą, którą nie trzymał miecza.
— Nieważne, później się tym zajmiemy.
I doskoczył do wielogłowego stwora. Addie patrzyła, jak ten unika ataków głowy, a później turla się po ziemi, byleby nie dopadła go ta potworna paszcza. Chwilę później powietrze przeszyła strzała i utkwiła w oku potwora. Potwór jęknął z bólu, a jego głowa zaczęła się kołysać na wszystkie strony. Teraz Addie dostrzegła, że wydobywa się z niej jakiś dziwny dym. To nie mógł być dobry znak. We wszelkich kreskówkach, które oglądała za dzieciaka, takie wyziewy były oznaką jednego: to była trucizna. Chłopak o ostrych rysach najwyraźniej również musiał to dostrzec.
— Cholera, Andrew, rozwścieczyłeś ją! — zawołał przez ramię.
— Przepraszam! — zawołał ktoś, najwyraźniej ów Andrew.
Addie nie miała czasu jednak spojrzeć na niego, bo winorośl w pewnym momencie zaczęła maleć, ciągnąc ją za sobą. Początkowo dziewczyna chciała krzyczeć, ale zauważyła, że roślina najwyraźniej nie chce zrobić jej krzywdy — spokojnie odstawiła ją na ziemię, po czym zniknęła w ziemi. Tuż obok niej przystanął pulchny blondyn, o oczach w dziwnym odcieniu fioletu. Zupełnie jakby zamiast tęczówek miał dwa winogrona...
— Ta winorośl to twoja sprawka, prawda? — domyśliła się. — Dzięki... No wiesz, gdyby nie ona, już bym nie żyła...
— Kim jesteś? — zapytał chłopak, tak jakby nie usłyszał tego, co Addie mówiła. — Herosem?
— Że czym? — powtórzyła. — Chyba nie... Żaden ze mnie heros.
To prawda, wcale nie czuła się jak bohaterka. Jak na razie tylko wszystko koncertowo psuła i stwarzała zagrożenie dla kolejnych światów swoją osobą.
— W takim razie się cofnij i pozwól nam działać!
Addie nie miała powodu, by go nie słuchać. Wcale nie chciała walczyć z hydrą, bo teraz zorientowała się, że wielogłowy stwór musiał nią być, a także z tymi dziwnymi wężowymi kobietami. Odbiegła więc daleko, ale nie była wystarczająco szybka. Drogę zastąpiła jej jedna z potwornych istot.
— No proszę — odezwała się. — Będzie z ciebie sssssmakowita przekąssssska!
— Nie jestem żadną przekąską! — wrzasnęła Addie i próbowała ją wyminąć, ale nadaremno. Ta natychmiast zmaterializowała się znowu przed nią.
Czyli to jednak koniec, przemknęło jej przez myśl. Już nie ucieknę.
Gdy tylko o tym pomyślała, powietrze przecięła strzała i wbiła się prosto w serce potwora. Spodziewała się, że teraz wężowa kobieta upadnie martwa na ziemię, ale nie, stało się coś zupełnie innego: rozsypała się w złoty pył i zniknęła. Część tego pyłu wylądowała prosto na Addie i na jej i tak zniszczonych ubraniach. Dziewczyna strzepnęła go z siebie i jeszcze nieco się oddaliła, po czym spojrzała w stronę, z której, jak się jej zdawało, nadleciał pocisk. Stał tam jasnowłosy chłopiec z łukiem w ręce. Jak przypuszczała, był to Andrew, który wcześniej zaatakował hydrę. W pewnym momencie spojrzał gdzieś poza Addie, a na jego twarzy dostrzegła coś w rodzaju zaskoczenia pomieszanego z irytacją.
Odwróciła się, by zobaczyć, co ujrzał, w nadziei, że to nie kolejne potwory. Ale nie, to nie były one, chyba że okropny strój dziewczyny nadbiegającej z daleka kwalifikował ją jako potwora. Adeline stwierdziła, że nawet ona by się tak nie ubrała.
No dobra, poprawiła się po chwili. Może bym się tak ubrała. Ale z pewnością nie wyszłabym tak z domu!
Addie przyglądała się tamtej przez chwilę i nawet uszczypnęła się w ramię, by upewnić się, że nie ma halucynacji. Ale nie, tamta naprawdę pomieszała delikatny pomarańczowy sweterek, eleganckie skórzane buty i dżinsowe, nieco przybrudzone miejscami ogrodniczki. A pod ogrodniczkami nosiła pomarańczową koszulkę, nieco jaśniejszą od swetra. Jak zorientowała się po chwili, takie same koszulki nosiło tych trzech chłopców, którzy jej pomagali, więc dziewczyna musiała należeć do ich grupy. W miarę jak dziewczyna się przybliżała, Addie rozpoznawała coraz więcej szczegółów. Dziewczyna blond włosy związała w śmieszną kitkę po lewej stronie głowy, teraz powiewającą za nią, a pod pachą trzymała coś podłużnego, jakby maszynę.
Czyżby też jakaś wynalazczyni?, przeszło Addie przez myśl.
Uznała jednak, że teraz nie ma co się tym zajmować. Gdy blondynka znalazła się bliżej, minęła Addie, nawet nie zaszczycając jej spojrzeniem, i pobiegła w kierunku hydry.
— Lizzie, co ty wyprawiasz?! — zawołał do niej głośno Andrew. — Miałaś zostać w obozie!
— Musiałam przyjść! — odpowiedziała Lizzie. Głos miała zdumiewająco wysoki. — Nie pokonacie hydry beze mnie!
— A co niby chcesz zrobić, zdenerwować ją na śmierć?
— Mam miotacz ognia!
Adrew zrobił wielkie oczy.
— Ale przecież...
— Tak, wczoraj jeszcze nie był gotowy, wiem, ale miałam sen! Tato powiedział mi, że ogień się przyda, a gdy się obudziłam, już wiedziałam, jak to coś poskładać do kupy. Ale nieważne, nie mamy czasu! — Lizzie wyciągnęła miotacz ognia spod pachy i chwyciła go porządnie obiema rękami. — Ian, możesz odrąbać tej głupiej hydrze łby? Polluks, możesz mu pomóc, a ty, Andrew, osłaniaj ich! Ja wypalę jej szyje!
— Kto cię tu zrobił przywódcą? — obruszył się chłopak o ostrych rysach. — Nawet nie jesteś częścią misji!
— Lizzie ma rację — zaprotestował koleś od winogron. — Możemy się z nią bawić wieki, ale tak jej nigdy nie pokonamy. Miotacz ognia nam w tym może pomóc.
Andrew skinął głową, zgadzając się ze swoim przedmówcą.
— Nie mamy innego wyjścia — stwierdził. — Niech będzie. Ian, czyń honory!
Chłopak o ostrych rysach, który musiał być Ianem, ruszył w stronę hydry i zaatakował ją mieczem. Sprawnie unikał wyziewów pochodzących z jej paszczy. Chłopak od winogron, zapewne Polluks, sam skakał z mieczem i wspierał Iana, czasem wspomagając się pędami winogron. Andrew natomiast szył z łuku, choć bardziej starał się rozproszyć hydrę aniżeli zrobić jej krzywdę.
Kiedy w końcu Ianowi udało się odrąbać jeden z łbów hydry, odsunął się, by zrobić miejsce dla Lizzie. Ona nacisnęła jakiś przycisk na miotaczu ognia i machina buchnęła oślepiającym płomieniem. Zarówno herosi, jak i Addie przysłonili sobie oczy dłońmi, by nie stracić wzroku. Po chwili, gdy zdawało się, iż płomień ustąpił, Addie odważyła się spojrzeć. Widok, który zastała, oznaczał najpewniej, że broń zadziałała: szyja hydry była wypalona, a z jej końca nie wyrastała żadna głowa.
Addie obserwowała, jak tamci radzą sobie z kolejnymi głowami hydry. Tymczasem Andrew wkrótce przestał się skupiać na hydrze, a zamiast tego ustrzelił jeszcze ze dwie wężowe kobiety, które chciały zaatakować jego towarzyszy. Po jakichś kilku czy kilkunastu minutach herosom w końcu udało się odciąć ostatnią głowę, a hydra rozpadła się w złoty pył, tak jak pozostałe potwory. Herosi rozejrzeli się wokół siebie, najpewniej po to, by zobaczyć, czy jeszcze jakieś potwory zostały przy życiu. W końcu ich oczom ukazała się pozostała z wężowych kobiet. Ian od niechcenia odciął jej głowę i nonszalanckim ruchem otrzepał się z pozostałego po niej pyłu.
— To już wszystkie? — rzucił do Polluksa i Andrew, zupełnie ignorując przy tym Lizzie.
— Z potworów tak — odpowiedział mu Andrew. — Ale jeszcze została tamta. — Wskazał na Addie.
Uwaga czworga herosów skupiła się na niej, a ona poczuła, że ma ochotę uciec. Co jeśli tamci uznają, że jest równie niebezpieczna jak tamte potwory i ją zdekapitują przy pomocy groźnie wyglądających mieczy, łuku i miotacza ognia? Powstrzymała jednak chęć ucieczki i podeszła do nastolatków. Być może jednak uda się jej z nimi dogadać?
— Kim jesteś? — zapytał ją Ian, gdy znalazła się wystarczająco blisko nich.
— Jestem Addie, a wszystko poza tym jest skomplikowane... — westchnęła dziewczyna. Czy powinna im mówić prawdę?
— Widziałaś wszystko takie, jakim jest naprawdę, tak? — dopytywał.
— No tak, walczyliście z gigantyczną hydrą i kobietami, co wyglądały jak węże, jak miałabym tego nie zobaczyć?
Tamci spojrzeli po sobie. Najwyraźniej nie bardzo wiedzieli, co powinni zrobić.
— Twoi rodzice byli ludźmi? Nie, no wiesz... bogami?
— Bogami? — powtórzyła Addie. — Przesłyszałam się, prawda? Niby dlaczego moi rodzice mieliby być jakimiś bogami? Bogów przecież nie ma.
— Przykro mi niszczyć twoją radosną bańkę nieświadomości, ale bogowie istnieją — odparł Ian. — Potwory też. Ale skoro nie jesteś herosem, to dlaczego je widzisz?
— Może po prostu widzi przez Mgłę — zasugerował Andrew.
— Ta, i zwyczajna śmiertelniczka znikąd spada z nieba. — Ian nie wydawał się przekonany. — O co z tobą chodzi?
— Nie chciałam spadać z nieba — wyjaśniła im Addie. — Ale mój teleporter był innego zdania.
— Teleporter? — Ian zmarszczył brwi.
— No tak. — Podjęła decyzję. Powie im prawdę. I tak była w rozpaczliwej sytuacji, więc dlaczego by nie? Najwyżej oni zdekapitują ją na miejscu i już nie będzie musiała się niczym więcej przejmować... — Może zabrzmi to absurdalnie, ale pochodzę ze świata alternatywnego. Miałam do tego specjalny teleporter, ale gdy tu trafiłam, cały się rozwalił. — Wbiła wzrok w trawę i dostrzegła w niej dosyć dużą srebrną śrubę. Schyliła się, by ją podnieść i przyjrzała jej się. Wyglądała zupełnie jak... No oczywiście. — Jak widać, pojedyncze części przedostały się tu ze mną. — Pokazała im śrubę.
— Jesteś pewna, że pochodzisz z innego świata? — zapytał Andrew, który nagle pobladł i wyglądał, jakby coś wyprowadziło go z równowagi.
Nie tylko on sprawiał takie wrażenie. Czworo herosów popatrzyło po sobie, a chłopcy zaczęli między sobą gorączkowe szepty. Tylko Lizzie się nie odzywała i wpatrywała się w całą scenę z niedowierzaniem. Addie nie słyszała całości rozmowy, ale rozróżniła kilka zdań.
— Przepowiednia...
— Jeśli to ona...
— Ale przecież to niemożliwe... Jest taka zwyczajna...
— Może tylko udawać.
W końcu Ian wystąpił kilka kroków naprzód. Niespodziewanie wyciągnął miecz z pochwy i przytknął go Addie do piersi.
— Mów prawdę — nakazał jej. — Co tu robisz i czego od nas chcesz?
Serce zaczęło jej bić szybciej. Próbowała się przekonać, że wcale nie obchodzi jej, czy zostanie pozbawiona życia przy pomocy miecza, ale jednak się jej to nie udało. Tak naprawdę niesamowicie się bała. Czy umieranie boli?
Zanim zdołała się przekonać, usłyszała krzyk Lizzie:
— Czekaj!
Ian obrzucił ją spojrzeniem.
— Na co?
— Nie rób jej krzywdy — błagała Lizzie. — Ona nie jest naszym wrogiem.
— A skąd to wiesz? — warknął chłopak. — Nie jesteś Wyrocznią.
Lizzie zawahała się. Najwyraźniej stosunki między nią i Ianem zawsze były napięte.
— Miałam sen — powiedziała już ciszej.
Na te słowa Ian opuścił nieco miecz. Takie słowa musiały mieć znaczenie, nawet w ustach Lizzie.
— Dziś w nocy ujrzałam tatę... No wiesz, Hefajstosa.
Addie zastanawiała się, czy dobrze słyszy. Czy ta dziewczynka właśnie powiedziała, że jej ojcem jest Hefajstos? Jak ten grecki bóg? Nie, to nie miało sensu! Ale z drugiej strony hydra w miejskim parku, bo tym musiało być to miejsce, też nie miała.
— Tato powiedział mi, że muszę się dziś udać z wami do Central Parku, gdy ukończę miotacz ognia — opowiadała Lizzie. — I powiedział, że spotkamy tam nieoczekiwaną sojuszniczkę. Gdy powiedziałam o tym Chejronowi, pozwolił mi do was dołączyć.
Po tych słowach zapadła cisza. Herosi najwyraźniej zastanawiali się nad słowami towarzyszki. Addie też je rozważała. Czy naprawdę było jej pisane sprzymierzyć się z tymi nastolatkami, którzy najwyraźniej byli dziećmi bogów? Teraz bowiem wszystko zaczęło nabierać sensu — hydra, to, że sami siebie nazywali herosami, Ian zastanawiający się, czy ona również nie jest dzieckiem bogów... A poza tym, czy naprawdę znalazła się w tym Central Parku? W Nowym Jorku? Była tu jakieś dwa razy z ojcem, ale zawsze na bardzo krótko, a to miasto było takie ogromne... A do tego teleporter zwykle nie robił jej takich psikusów — wcześniej za każdym razem trafiała albo do Bostonu, albo do jego okolic. A teraz... No cóż, urządzenie musiało się zepsuć na amen.
— Jesteś pewna, że to ona? — zapytał w końcu Andrew. — A co jeśli nie?
— To musi być ona — upierała się Lizzie. — Hefajstos wyraźnie powiedział, że chodzi mu o sojuszniczkę, dziewczynę. A poza tym widzicie tu kogoś innego? No chyba że chcecie powiedzieć, że mieliśmy się sprzymierzyć z tymi drakainami, które pozabijaliśmy, ale sami wiecie, że to nie miałoby sensu.
— W takim razie wysłuchajmy jej — zadecydował Andrew. — Niech nam o sobie opowie.
— Nie waż się próbować nas oszukać — ostrzegł Addie Ian. — Jeśli będziesz kręcić, pożegnasz się z życiem.
Addie przełknęła ślinę. W ogóle nie zamierzała kłamać, ale miecz Iana sprawiał, że zaczynała się obawiać, że heros uzna prawdę za kłamstwo.
Więc zaczęła opowiadać. Zaczęła od dzieciństwa w swoim oryginalnym świecie, w którym ojciec zaraził ją pasją do tworzenia wynalazków, później przeszła do swojego zainteresowania koncepcją wieloświata. Opisała wszystkie swoje eksperymenty i to, jak ostatecznie prowadziły donikąd. Gdy po raz pierwszy wspomniała o dawnym przyjacielu ojca, Morrisie Creancie, zawahała się, ale opowiadała dalej. Mówiła herosom o tym, jak ten zaoferował jej swoją pomoc w zbudowaniu teleportera, a ona, nie podejrzewając, że miał w tym ukryty cel, tak chętnie się zgodziła. Opowiadając, żywo przypominała sobie detale tych wydarzeń: widziała minę ojca, gdy wyjawiał jej swoje i Creanta eksperymenty ze źródłem mocy i jak owo źródło skusiło jego przyjaciela. Pamiętała, jak mu nie uwierzyła i nie chciała powstrzymać eksperymentu. A potem... Potem opisała tragedię.
Nigdy wcześniej nie mówiła nikomu o śmierci ojca, bo też nie miała komu. Głos się jej kilka razy załamał, ale na szczęście udało się jej nie rozpłakać. Choć oczami wyobraźni widziała martwe ciało ojca, okrutny uśmiech Creanta, dla którego moc była ważniejsza od przyjaciela, starała się je odganiać i mówić dalej. Opowiadała, jak zdecydowała się zniszczyć owoce swojej długiej pracy, by poświęcenie ojca nie poszło na marne i jak teleporter zaskoczył ją i przeniósł do innego uniwersum.
Szczegółowy opis innych światów podarowała sobie, uznawszy, że herosów w tej chwili one nie zainteresują. Wspomniała tylko o ostatnich dwóch skokach: jak ze świata zamiany płci znalazła się we Wszechświecie dinozaurów i by ratować życie, zaryzykowała ostatnią podróż, która doprowadziła ją tutaj.
— Resztę znacie. Spadłam z nieba, a wy uratowaliście mnie przed potworami — skończyła. — Dziękuję — dodała jeszcze, bo uznała, że podziękowanie będzie w tym miejscu odpowiednie.
— Chwila, czegoś nie rozumiem. — Ian uniósł dłoń. — Przeniosłaś się sama, tak? A maszyna była jedna, w twoim świecie nic nie zostało, prawda?
Addie skinęła głową.
— Tymczasem my usłyszeliśmy przepowiednię, według której wkrótce przybędzie do nas zagrożenie z innego świata. Skąd mamy wiedzieć, że nie jesteś nim ty?
Na to nie odpowiedziała. Ona sama tego nie wiedziała. Być może jednak sprowadzi na herosów niebezpieczeństwo?
— Ale według snu Lizzie ona ma być naszym sojusznikiem — przypomniał Andrew.
I wtedy wszystko zaskoczyło. No tak, jak ona mogła być taka głupia?
— Creant — powiedziała niemal bezwiednie.
Spojrzenie herosów przewiercało ją na wylot, nawet bardziej niż wcześniej. Zmusiła się, by podzielić się z nimi strasznymi przypuszczeniami.
— Mój ojciec uważał, że Creant będzie chciał zbierać moc z innych światów. Jeśli przepowiednia jest prawdziwa, to znaczy, że znajdzie jakiś sposób na odnalezienie teleportera i gdy będzie miał wystarczająco dużo mocy, pojawi się tutaj...
Ian nagle znowu uniósł miecz. Co tym razem?
— Skąd mamy wiedzieć, że z nim nie współpracujesz? Może chcesz przekonać nas, że jest naszym wrogiem, a tymczasem za naszymi plecami z nim spiskujesz?
— On zabił mojego ojca! — odkrzyknęła Addie, w której piersi nagle wezbrał gniew. Nie obchodziło ją, że tamci widzą w niej wroga, ale nie zamierzała dać się uznać za sojuszniczkę Creanta. — Nigdy nie będę z nim współpracować.
Czubek miecza przebił jej skórę i Addie poczuła okropne pieczenie. Spojrzała na dół i spodziewała się, że ujrzy krew, ale ku jej zdumieniu nic takiego nie było. To wyglądało, jakby miecz był hologramem. To dlaczego to tak bolało?
Ian wysunął miecz, co przyniosło natychmiastową ulgę. Addie przyłożyła dłoń do miejsca, w którym miecz jej dotknął.
— Jednak jesteś śmiertelniczką — stwierdził.
— To bolało! — zawołała.
To stwierdzenie wyraźnie zaskoczyło herosów.
— Zaraz... — odezwał się Andrew. — Ostrze nie zrobiło ci krzywdy, ale poczułaś ból?
— To było dziwne — przyznała. — Tak jakby ten miecz jednocześnie był materialny i nie.
— Nie możemy jej zostawić — stwierdził nagle milczący od dłuższego czasu Polluks. — Ta dziewczyna zdecydowanie jest... niezwykła.
Addie odniosła wrażenie, że chciał powiedzieć coś innego i cieszyła się, że jednak zmienił zdanie. Nie miała ochoty być obrzucana jakimiś nieprzyjemnymi epitetami.
— Śmiertelniczka z innego świata, która widzi przez Mgłę — podsumował Ian. — A poza tym potwory chcą ją zjeść, a niebiański spiż przy niej świruje. Zdecydowanie niezwykła.
— To co mamy z nią zrobić? — zapytał Andrew.
Oczy trojga herosów zwróciły się na Lizzie.
— Czy to nie oczywiste? — odpowiedziała. — Musimy zabrać ją do Obozu Herosów.
Addie nie miała pojęcia, czym ten obóz jest, ale miała przeczucie, że będzie to lepsze niż walka z potworami w Central Parku. Chłopcy nieco niechętnie zgodzili się z Lizzie.
— Niech będzie — mruknął Ian. — Witaj wśród naszych!
~~~~
Nad tym one-shotem muszę się trochę bardziej porozwodzić xD Bo ogólnie przedstawia fragment historii Adeline, mojej ocki, podróżniczki po światach alternatywnych, dodatkowo pojawia się kilka innych ocek. Ale najważniejsze info jest takie, że za mam nadzieję nie za długi czas przerobię ten os na pełen rozdziałowy fanfik, który to fanfik będzie w ogóle kontynuacją „Miłości w czasach klątwy", innego mojego fanfika, który wkrótce też zamierzam opublikować na wtt (ale to rozdziałówka, więc zrobię to w innej książce, tylko muszę zrobić sobie okładkę i opis xD) i w którym również występują Lizzie, Andrew i Ian (ale jako postacie drugoplanowe, bo głównych bohaterów tego fika w shocie o Addie nie ma).
OS został oryginalnie opublikowany 9 sierpnia 2022 roku.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top