Rozdział 2
VIVIANA
Wstaję bardzo wcześnie. Po porannej toalecie, zakładam dres i zbiegami do pralni nastawić automat.
Robię sobie kawę i ogarniam dom, w międzyczasie ją popijając. Staram się zrobić jak najwięcej, zanim jeszcze babcia wstanie.
Ta uparta kobieta, dosłownie wszystko by chciała robić sama. A potem ledwo oddycha. Oczywiście w tym samym czasie, księżniczka piłuje paznokcie. Ach, brak słów na nią.
Wrzucam pranie do suszarki, a kiedy jest już suche, wyjmuję i składam.
— Vivi! — woła babcia z kuchni, kiedy kończę składanie. — Viviana!
— Już idę! — krzyczę.
Wchodzę po stromych schodkach z surowego drewna wprost do kuchni.
Helen siedzi przy stole i stuka nerwowo palcami w blat, gromiąc mnie wzrokiem.
— I po co jeszcze przed pracą się męczysz, co?! — warczy.
— Żeby pewna staruszka, karku sobie nie skręciła, wiesz? — odpowiadam, opierając się bokiem o ramę drzwi.
— Czy ja wyglądam na obłożnie chorą? Po drugie co mam robić cały dzień? — pyta urażona.
— Nie wiem babciu, oglądaj telewizję, wyjdź na kawę do sąsiadki. — Wymachuję rękoma, tłumacząc.
— Wiesz?! — Oho! Nadchodzi. — Zastanawiam się skąd te mądrości bierzesz, chyba z tego dużego tyłka. — Wiedziałam! Musi mi wiecznie z tym tyłkiem dogryzać. Mrużę oczy, wpatrując się w nią ze złością.
Chochliki tańczą w zielonych oczach staruszki, takich samych jak moje i nic nie poradzę, że nie potrafię się na nią gniewać.
— Ty...szkapo jedna — odgryzam się i idę na górę.
*****
Po prysznicu suszę włosy. Zakładam bieliznę. Spodnie w kolorze chabrowym i śnieżnobiałą koszulę. To razem z żakietem jest moim strojem roboczym. Robię delikatny makijaż. Zakładam żakiet i schodzę na dół.
Wypijam jeszcze jedną kawę, zaparzoną przez babcię i zjadam wmuszonego przez nią rogalika. Dając jej szybkiego buziaka. zbieram się do wyjścia.
W korytarzu przelotnie zerkam jeszcze na swoje odbicie w lustrze, przygładzając jeszcze moje długie do pasa włosy. To jest jedyna rzecz, z której jestem w sobie dumna. Niektóre kobiety płacą krocie za to, żeby mieć taki efekt na głowie.
Moje włosy są niby koloru brązowego, ale mają kilka odcieni. Kiedy jeszcze chodziłam do szkoły, babcia kilkakrotnie była wzywana i pytano ją, dlaczego pozwala dziecku robić sobie pasemka.
********
Wysiadam z autobusu i mijam jedną dzielnicę po czym wchodzę na w wielkie centrum handlowe.
Potężne wysokie budynki, ze sklepami na najniższym ich poziomie.
Szklane, do błysku wypolerowane wystawy, w które zaglądają już pierwsi potencjalni klienci, aż biją przepychem i elegancją po oczach. Tylko te ceny. Panie, zlituj się.
Mijam jubilera i kafejkę, kiwając dziewczynom na powitanie po czym wchodzę do mojego miejsca pracy.
Moje czarne szpilki stukoczą o kremowe płytki, kiedy mijam stanowiska kasjerek po lewej. Po prawej kolejno rzędy wieszaków z garniturami, koszule, a w najdalszej części dział z obrzydliwie kosztownymi dodatkami.
Idę prosto i wchodzę w korytarz, po czym wkraczam do pomieszczenia dla obsługi po prawej, gdzie siedzi szefowa.
— Dzień dobry Beth — witam się z uśmiechem.
Kobieta jest sporo starsza ode mnie i reszty dziewczyn, ale upiera się, żeby mówić jej po imieniu. Na pierwszy rzut oka może wydawać się nawet, że z jej poważną miną, jest zołzą.
Nic bardziej mylnego. Wiadomo, jako nasza przełożona, czasami potrafi sprawić nam ochrzan, ale prywatnie jest aniołem.
Kobieta zerka na mnie z nad lusterka i odpowiada, poprawiając swoje i tak już idealnie wymodelowane blond włosy.
Przez pierwsze dwie godziny nic wielkiego się nie dzieje, jednak następne dwie poświęcam na jednego klienta. Właściwie na wybredne małżeństwo w średnim wieku.
Mężczyzna przymierza chyba z dziesięć garniturów i za każdym razem, jego żonie coś nie pasuje, pomimo, że ubrania leżą na nim idealnie.
W końcu nie kupują żadnego. Para decyduje się przejrzeć spinki do mankietów. Wyjmuję dosłownie wszystkie po kolei, tylko po to, żeby słuchać kolejnej fali narzekania.
Kiedy nieszczęsna para opuszcza sklep, jestem wymęczona psychicznie, z radością jednak odkrywam, że nadeszła pora na lunch.
Informuję Beth, że wychodzę i idę na zaplecze po torbę. Kiedy wychodzę, podbiega do mnie zmartwiona szefowa.
— Vivi, mam ogromną prośbę — mówi kobieta.
— Co się stało? — pytam marszcząc brwi.
— Dziewczyny pomyliły dostawę do prywatnego klienta, potrzebuję twojej pomocy. Chodzi o to, że chcą, żeby ktoś osobiście przywiózł te odpowiednie.
— Mam jechać do domu jakiegoś wkurzonego gościa?
Kobieta robi przepraszającą minę. Oczywiście nie mogą jechać winowajczynie. Pewnie trzeba wypchnąć biedną Vivi.
— Jest plus, przyjedzie po ciebie kierowca — oświadcza, mając nadzieję, że się zgodzę.
— To nie może po prostu zabrać tych garniturów, muszę ja tam jechać? — Ogarnia mnie panika. Co jeśli trafię na jakiegoś furiata, a klient nasz pan i pokornie będę musiała wysłuchiwać, Bóg wie czego.
— Chcą, żeby pracownik osobiście je przywiózł.
— Dobra — zgadzam się.
Wchodzimy do magazynu i biorę pięć pokrowców, które wskazuje Beth.
— To jakiś nowy klient, Rhys Miller. W przeprosiny zaproponuj, żeby wybrał coś z oferty sklepu za darmo.
Kiwam głową, po czym maszeruję na zewnątrz.
Przed wejściem do sklepu, stoi jakaś wypasiona limuzyna. Mijam ją i staję rozglądając się dookoła. No świetnie, skąd mam wiedzieć, jaki pojazd podjedzie.
— Panienko — woła mężczyzna wysiadający z limuzyny. — Zdaje się, że panienka na mnie czeka. Mam na imię Aleksander i zawiozę panienkę do pana Millera.
Nazwisko klienta się zgadza. Podaję mężczyźnie ubrania na jego prośbę i wsiadam do pojazdu. Szofer proponuje, żebym włączyła światło. Dziwne.
Kiedy jednak ruszamy, rozumiem już, dlaczego. Nagle dookoła zaczynają unosić się jakby następne szyby i w kabinie nastaje mrok. Nie widzę nic na zewnątrz. Po omacku szukam włącznika wskazanego przez mężczyznę. Znajduję go i w końcu nastaje jasność.
Po chwili zaczynam się jeszcze bardziej denerwować, a co jeśli facet wywiezie mnie na jakieś odludzie, zabiją mnie. O Boże, babcia będzie skazana na moją matkę, jak ona beze mnie przeżyje?
Limuzyna wreszcie się zatrzymuje. Kierowca otwiera drzwi i wysiadam ogarniając wzrokiem otoczenie. Jestem w jakimś garażu.
— Nareszcie! — Odwracam się w stronę mężczyzny, który zmierza w naszym kierunku.
Szatyn z oczami koloru jasnoniebieskiego. Od razu zauważam, że jego garnitur jest z naszej oferty.
Podchodzi i natychmiast odbiera od kierowcy przesyłkę, zerkając na mnie z reprymendą. Tak jak myślałam. Przyjechałam zbierać baty.
— Chodź kochana, wytłumaczysz mi się. — Odwraca się pstryka palcami, po czym rusza.
Przez chwilę, jak zamrożona stoję w miejscu z rozdziawioną buzią, czy on na mnie właśnie pstryknął palcami?! Kiedy mija pierwszy szok, mrużę że złością oczy.
— Dwa razy nie będę powtarzał — mówi kontynuując wędrówkę.
Ruszam więc z miejsca i pośpiesznie maszeruję za nim.
Wchodzimy przez mahoniowe drzwi w korytarz, potem skręcamy w lewo i schodami w górę.
Następny długi korytarz prowadzi do takich samych drzwi, przy których stoi dwójka potężnych, mężczyzn w czerni. To jakaś forteca, czy co?
Jeden z nich otwiera dla nas pomieszczenie. Po przekroczeniu progu, wchodzimy do jakiegoś salonu. Przelotem zauważam tylko tyle, że ściany zdobione są częściowo ciemnym drewnem, a jedna jest całkowicie przeszklona.
Idziemy prosto i wchodzimy po trzech stopniach wzwyż. Znów skręcamy w lewo w korytarz i w końcu wkraczamy do dużego pomieszczenia, które okazuje się być ogromną garderobą.
Rzędy wieszaków z ubraniami. Ściany od sufitu po podłogę, zapchane butami.
Mężczyzna wypakowuje ubrania i przegląda je uważnie.
— No, nareszcie. Masz szczęście — mruczy pod nosem.
— To nie była moja pomyłka, a teraz, jeśli można, pójdę już. — Nie wytrzymuję i pstrykam palcami.
Odwracam się i BAM!
Żaden rzeźbiarz, czy malarz. Żaden fotograf, żadna okładka nie oddałaby mu sprawiedliwości.
Przede mną stoi mężczyzna o szczupłej, lecz widocznie wysportowanej sylwetce. Ubrany jest w czarne spodnie od garnituru, tego samego koloru wypolerowane na błysk buty. Biała koszula z podwiniętymi przed łokcie rękawami, odkrywa kawałek tatuażu.
Wygląd? Ideał. Ciemna karnacja. Czarne włosy, dłuższe u góry ułożone na bok ze staranną dokładnością. Dwudniowy zarost, po którym chciałabym teraz przejechać dłońmi.
Ale te czarne oczy. Mam wrażenie, że za chwilę zostanę wciągnięta przez ich głębię. Marszczy gęste brwi, przyglądając mi się i wygląda jak anioł. Anioł ciemności.
Mężczyzna emanuje taką energią, że jest ona nie do ogarnięcia. Mroczny, tajemniczy, lecz cholernie fascynujący. Odnoszę wrażenie, że gdyby mógł, gdyby tylko chciał, zawładnął by całym wszechświatem. Jasna cholera.
— Rhys, jesteś. Właśnie przyjechała do mnie owieczka na pożarcie. Wiesz, że nie lubię...
— Wyjdź Xavier. — Nawet jego głos jest taki...magnetyzujący. Mimo, że mówi spokojnie, nie sposób go nie posłuchać.
Mężczyzna odchodzi więc i zostajemy sami.
— Mhm, przywiozłam pana garnitury. — W końcu przypomina mi się, że mam język, przecież nie będę się tak gapić.
— Dziękuję Viviano. — O. Mój. Boże. On wie kim ja jestem?
— Twoja plakietka. — Wskazuje, widząc moje zmieszanie. No tak.
Znowu wpatrujemy się w siebie, co mam teraz zrobić. Cholera, jaka niezręczność.
— Dobrze. W takim razie ja już pójdę. — Znów udaje mi się przemówić. — Szefowa kazała przekazać, że zaprasza do naszego sklepu. W ramach rekompensaty, za tę pomyłkę, może pan wybrać cokolwiek pan zechce — oznajmiam.
— Cokolwiek zechcę — mówi cicho robiąc dwa kroki w moją stronę.
— Tak — potwierdzam. — Z ubrań lub dodatków.
Mężczyzna mierzy mnie powoli od dołu do góry, potem zmierzając z powrotem w dół, lecz jego wzrok zatrzymuje się na moich piersiach.
— Z dodatków. — Kolejne dwa kroki. Wydaje mi się, że każde z nas ma coś innego na myśli. Uff, jak tu gorąco.
— Obsługa personelu nie jest w ofercie. — Jego wzrok natychmiast ląduje na moich oczach i dopiero to do mnie dociera. Co. Ja. Właśnie. Powiedziałam?!
— Zobaczymy, zobaczymy — odpowiada spokojnie. Czy ten facet potrafi okazywać jakiekolwiek emocje. Może i tak, ale świetnie je ukrywa. — Cokolwiek zechcę. — powtarza.
— Ja już pójdę. — Nie wytrzymam dłużej tego napięcia. Omijam go i wychodzę.
************
Jest i Rhys. Więc zaczynamy!!! Piszcie co myslicie. Może być? Buziaczki♥♥♥♥
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top