4
- Dlaczego masz taką opuchniętą twarz, Liam? – zapytał szatyn swojego przyjaciela, któremu przywaliłam niespełna kilka minut temu. Ten tylko się skrzywił.
- Jesteś kurwa taki zabawny, Tomlinson – prychnął, rozmasowując swój obolały policzek. Zaśmiałam się cicho pod nosem.
- Wy tutaj zostajecie, sam z nią wchodzę – powiedział szatyn, gdy zatrzymaliśmy się przed dużymi drzwiami. Ich dom był niesamowity. Nie miałam takiego zasobu słów, by go opisać. W powietrzu czułam tysiące dolarów wydane w budowę i wystrój tego domu. – Bądź grzeczna – warknął do mnie, nim weszliśmy do pomieszczenia. Było potężne i w ciemnych kolorach. Miało ono dwie ogromne kanapy ze skóry i mosiężne biurko, na którym walało się mnóstwo papierów. A za nim stał najprawdopodobniej ktoś, kto zlecił tej piątce idiotów porwanie mnie. Był wysokim, umięśnionym mężczyzną. Jego plecy pokrywały ciemne tatuaże. Nawet nie był odwrócony do mnie twarzą, a już przerażał.
- Dobra próba ucieczki, Johnson – pochwalił mnie, nadal stojąc tyłem do mnie i szatyna z założonymi rękoma.
- Skąd mnie znasz? – spytałam cicho.
- Każdy Cię tutaj zna, mała – odparł, śmiejąc się gardłowo. Zadrżałam, bo ten dźwięk nie należał do najprzyjemniejszych.
- To mój ojciec, prawda? – zapytałam i w tym samym momencie się odwrócił. Przez jego twarz przebiegała czerwona szrama, która wyglądała okropnie na jego bladej cerze. W dodatku był łysy i podkreślała ona jego złowieszczy charakter.
- Widzę, że jesteś już obeznana – odparł niskim głosem.
- Nie, tylko strzelałam – wywróciłam oczami. – Cokolwiek wam zrobił, to na pewno ja nie będę tego rozwiązaniem...
- Owszem, będziesz – jego kąciki ust uniosły się w złośliwy uśmiech.
- Co, uprowadzisz mnie, będziesz przetrzymywał, dopóki mój ojciec nie przybiegnie mi na ratunek? – parsknęłam ironicznie. – Wiesz co? Skończ tą szopkę, on tu nie przyleci – splunęłam z pogardą.
- Wiesz, znam Twojego ojca z całkiem innej strony. Kiedyś gdy porwali Twoją matkę...
- Możesz o tym nie mówić? – syknęłam chcąc do niego podejść, ale mocny uścisk chłopaka stojącego obok mnie powstrzymał moje zamiary. – Puść mnie, sukinsynie!
- Miałaś być grzeczną dziewczynką i się nie odzywać, tak? – warknął groźnie.
- Spokojnie, Louis, przecież tacy są Johnsonowie – uśmiechnął szyderczo łysy. Więc, mój „ochroniarz" od siedmiu boleści miał na imię Louis Tomlinson? Czemu miałam wrażenie, że znałam jego nazwisko? Spojrzałam na niego ukradkiem. Nie przypominałam sobie, abym go kiedykolwiek widziała. To było najdziwniejsze. – Miło jest nam Cię w końcu zobaczyć, Tris. Będziesz gościć u nas bardzo długo.
- Zobaczymy – mruknęłam pod nosem.
- Louis, idź nakarm Tris. Pewnie jest głodna – powiedział łysy, a Louis kiwnął głową i wyprowadził mnie z pomieszczenia, szarpiąc za rękę.
- Ała, delikatniej! – jęknęłam, gdy jego palce boleśnie wbijały się w moje żyły.
- Zamknij się w końcu – fuknął, a jego ton głosu świadczył o tym, że powoli tracił cierpliwość. Tym razem postanowiłam się przymknąć, dla własnego dobra. Może była możliwość, że w miarę szybko mnie wypuszczą, więc musiałam być w miarę grzeczna. – Nie masz na nic uczulenia? – pokręciłam głową na nie i usiadłam na wysokim krześle, tuż przy wyspie kuchennej, obserwując Louis'a jak przygotowuje dla nas jedzenie. W tym czasie obejrzałam kuchnię. Zawierała ona sporo szafek, dwa piekarniki, sporą lodówkę i wyspę. Poza tym, kuchnia była jasna i przestronna. W ogóle nie pasowała do reszty pomieszczeń. – Co siedzisz tak cicho? – spytał mnie Louis, przyglądając mi się z ciekawością.
- Przecież miałam się nie odzywać, tak? – prychnęłam.
- Skąd ja miałem wiedzieć, że ty potraktujesz to poważnie? – parsknął śmiechem.
- Zabawne – wywróciłam oczami. – Po co tak tu właściwie jestem?
- Bo jesteś i tyle – wzruszył ramionami, podchodząc do mnie. Wyprostowałam się i udawałam pewną siebie, a w duchu tak naprawdę drżałam na myśl, że był tak blisko mnie. Niemal stykaliśmy się czołami. – Będziemy się świetnie bawić, uwierz mi.
- Chyba sobie ze mnie kpisz? – burknęłam i odsunęłam go od siebie dłonią, gdy znalazł się stanowczo zbyt blisko. – Nawet się do mnie nie zbliżaj.
- Czyżbym trafił na niedotykalską? – parsknął. – Spokojnie maleńka, masz szczęście, że wybrałem Ciebie.
- A co, za każdym razem robisz selekcję, gdy znudzi Ci się dziewczyna? – uniosłam pytająco brew.
- Gdy muszę – warknął zirytowany. Jego zmienne humory były nieznośne. – Przyzwyczajaj się do mnie, będziemy spędzać ze sobą całe dnie.
- Zapowiada się uroczo – uśmiechnęłam się sztucznie. – Nie wiem jak to zrobicie, ale ja muszę chodzić na studia.
- Nie musisz – fuknął.
- Może dla Ciebie wykształcenie nie jest ważne, ale ja zapłaciłam za te studia grube pieniądze i chce na nie chodzić – odparłam z wyrzutem.
- Jesteś taka upierdliwa – jęknął desperacko.
- Sam mnie porwałeś, więc będziesz musiał mnie znosić – uśmiechnęłam się złośliwie, krzyżując ręce na piersiach.
- Tym razem będę myśleć dwa razy – warknął.
- Bo jak widać myślenie nie jest Twoją mocną stroną – powiedziałam szczerze.
- U Ciebie chyba też, gdy do mnie pyskujesz – splunął.
- Pieprz się – syknęłam pod nosem tak, żeby tego nie usłyszał. Gdy zaśmiał się nisko uświadomiłam sobie, że jednak słyszał.
- Tak, będę pieprzył Cię tak mocno, że imię będzie słychać w całym domu – odparł, przebiegając dłonią po moim odsłoniętym udzie. Strzepnęłam ją od razu.
- Łapy przy sobie – popatrzyłam na niego zła.
- A bo co? – uśmiechnął się figlarnie, nie robiąc sobie nic z moich ostrzeżeń i z powrotem jego prawa ręka muskała moją nogę. Westchnęłam zrezygnowana. – Masz gęsią skórkę, więc Ci się podoba.
- Chyba w snach – zadrwiłam.
- Będę nawet i tam, skarbie – puścił mi oczko.
***
- Mam nadzieję, że to jedzenie nie było zatrute – odparłam, gdy cała lazania, którą zrobił nam Louis, szybko znikła z mojego talerza, a wraz z nią trzy szklanki coli. Po całym dniu nie jedzenia mój żołądek domagał się pożywienia.
- Bo było za dobre? – zaśmiał się krótko, zmywając talerze.
- Nawet – wzruszyłam ramionami.
- Dobra, możemy iść dalej – mruknął, gdy wszystkie brudne naczynia zniknęły ze zlewu. – Podejrzewam, że jesteś zmęczona.
- Martwi Cię to? – parsknęłam.
- Nie, bo mi też chce się spać – burknął i wziął mnie za rękę. Po moim ciele przebiegł dziwny prąd, który wcale nie był spowodowany przez obrzydzenie do chłopaka. – Jutro Paul pewnie ogarnie Ci jakieś ubrania, choć nie narzekałbym, gdybyś była bez nich... - spojrzał na mnie z nutą rozbawienia i czegoś jeszcze.
- Zbok – prychnęłam.
- Przez całe życie – odparł z dumą. – Więc, muszę zawieść Cię faktem, że wszystkie pokoje na piętrze są zajęte...
- Nawet o tym nie myśl – warknęłam.
- O tak – parsknął śmiechem. – Spodziewałem się tej reakcji.
- Nie będę z Tobą spać – powiedziałam twardo.
- No chyba, że będziesz stała i podziwiała mnie przez całą noc – uśmiechnął się szelmowsko.
- Nigdy – prychnęłam, skupiając się na oglądaniu domu. Na piętrze był jeszcze bardziej przestronny, a korytarz był cały w czerwieni i złocie, podłogę natomiast pokrywał czarny dywan. Na suficie zauważyłam trzy niewielkie żyrandole, które w przyciemniony sposób oświetlały piętro. Wyglądało to mrocznie i interesująco. – Kto urządzał ten dom?
- Żona Paul'a – mruknął Louis i otworzył jedne z mahoniowych drzwi. Niepewnie weszłam za nim do środka, do końca nie wiedząc czy dobrze robię. Lecz czy miałam wybór? Odpowiedź była prosta. Sypialnia Louis'a również wydawała się... przyjemna na swój sposób. Przeważał w niej kolor brązowy i biały. Duże łóżko stało na samym środku pokoju okryte szarą kołdrą i masą poduszek. Wyglądało na całkiem wygodne i od razu zachciało mi się spać, co tego dowodem było moje głośne ziewnięcie. W tej chwili tylko marzyłam aby na to łóżko się uwalić i zasnąć. – Tam masz łazienkę – wskazał na drzwi, które były tuż obok dużej jasno brązowej szafy. – Są tam jakieś ręczniki i płyny.
- A w czym mam spać? – spytałam sennym tonem.
- Preferuję spanie nago – uśmiechnął się zadziornie.
**********
Ach ten Tommo :'3
Do zobaczenia! xoxo.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top