Requiem jesienne
Dębowe drzwi zamknęły się z głuchym trzaskiem. Dwudziestotrzylatka wpadła wręcz do swojego domu, modląc się by mimo jej całodniowej nieobecności, nie panowała w nim temperatura prosektorium. Odwinęła szal, który aż błagał o zaszycie trzech dziur, nim spruje się całkowicie. Rzuciła go na kaloryfer, by nie musieć rano w panice przetrząsać szafy szukając suchego. Swój granatowy płaszczyk zawiesiła na haczyku, a na sam widok skapującej z niego wody, wzdrygnęła się. Choć mogło to być też spowodowane faktem, że Iza ociekała wodą cała. Od czubka brązowowłosej głowy do obcasów bordowych botek, nie było na niej nawet jednego suchego centymetra.
Wieczorem skonana usiadła na parapecie otulona kocem. Włosy, dla wygody, zebrała w koka, który trzymał się tylko na słowo honoru i pełen był odstających kosmyków. Zakryła się szczelniej ciepłym materiałem i chwyciła za leżącą nieopodal książkę, starając sobie przypomnieć w którym miejscu skończyła. Jej mały wieczorny rytuał, podczas którego zawsze mówiła sobie, że musi zacząć używać zakładki, ale i tak wiedziała, że tego nie zrobi. Poczuła lekkie odrętwienie w lewej ręce. Z westchnieniem potrząsnęła nią z nadzieją, że trochę pobudzi wadliwą kończynę, która coraz częściej odmawiała jej posłuszeństwa. Wzrokiem powróciła do książki. Nie mogła się skupić. Rozważania Tymianowa na temat przesuwających się granic literatury i ewolucji gatunków literackich nie były tego dnia tym czego potrzebowała.
Zrezygnowana udała się do kuchni. Podobnie jak reszta domu, pomieszczenie sprawiało wrażenie zagraconego. Cztery, ciężkie doniczki na parapecie, każda innego koloru, a w nich rośliny, których nazw nie znała, ale wiedziała, że stały tam zawsze, a jej mama bardzo o nie dbała. Szafki pomalowane na delikatny odcień błękitu, które nijak pasowały do beżowo – kawowych ścian i ciemnoszarych blatów. W szafkach dziesiątki kubków, szklanek, talerzy i talerzyków, z których przy najszczerszych chęciach nie można było skomponować jednego całego zestawu. Dziewczyna podeszła do stołu nakrytego zielonym obrusikiem i wyjęła spod niego miskę. Napełniła ją karmą, a już sekundę później szary kocur zjawił się przy niej. Pusiek był dla niej jedynym towarzystwem gdy wracała do domu. Stary, leniwy kocurek z blizną na pyszczku, przez którą nie otwierał do końca prawego oka. Często przychodził do jej ogródka, gdy inne zwierzęta z sąsiedztwa go poturbowały, a Iza chcąc go oswoić zostawiała mu na ganku jedzenie. W końcu przekonali się do siebie. Iza poturbowana przez życie i Pusiek poturbowany przez psy. Skazani na siebie w tym starym domu. Szatynka poprawiła opadające dresy, pogłaskała zwierzaka za uchem i ruszyła w stronę jednej z szafek. Grzebała w niej dobre pięć minut, ale wreszcie znalazła na wpół wypitą butelkę czerwonego wina.
Wróciła na swoje poprzednie miejsce na parapecie. Butelkę i kieliszek niosła w jednej, prawej dłoni. Nie ufała tej lewej. Nalała ciemnego płynu, do naczynia o ładnej, zdobionej niebieskim wzorem nóżce. Przez chwilę zastanawiała się skąd ma taki kieliszek, ale szybko odgoniła tę myśl, przyjmując, że jest to po prostu kolejny przedmiot, który był w tym domu od zawsze. A było ich wiele. Karnisz w salonie, wielkie lustro w przedpokoju, bujany fotel w pokoju na piętrze. Wszystko po prostu było. Nie miało swojej historii, duszy. Obecność tych przedmiotów, była tak oczywista. One nie znikły. Osoby z nimi związane odeszły, a one pozostawały niezmienne.
Iza przyłożyła czoło do chłodnej tafli okna. Tępym wzrokiem wpatrywała się w oświetlone przez światła ogrodowe podwórko. Powinna wyłączyć światła, ale stwierdziła, że zrobi to później. Teraz nie mogła obejść się bez tego widoku. Nie chciała znaleźć się w ciemności. Nie potrzebowała jej. Ona towarzyszyła jej zawsze. Tam w środku. Pod sztucznym uśmiechem, kolejnym dowcipem, wymuszonym zainteresowaniem – tam właśnie była prawdziwa Izabela. Dziewczyna otoczona mrokiem, który powoli zabierał jej wszystko.
Dziewczyna sączyła powoli trunek. Z każdym łykiem żałowała, że nie kupiła nic innego wracając. Chciała się upić, a nie chwilowo rozluźnić. Nie miała co liczyć na to, mając jedynie wino, którego działanie poczuje może pół godziny, jeśli nie krócej. Patrzyła na jesienny krajobraz. Jeszcze przez kilka tygodni musiała męczyć się z tym widokiem. Znienawidzonym widokiem. Automatycznie zaczęła myśleć o tych wszystkich rzeczach których nie lubiła w tematach około jesiennych. Było ich mnóstwo.
Iza nie lubiła mówienia o liściach tańczących w wietrze. Co niezwykłego w nich było, że ludzie tak bardzo zachwycali się nimi? To, że stawały się kolorowe? Wielkie rzeczy. Obumierały. Nie można mówić o pięknej śmierci, więc one też nie były piękne. Po prostu martwe, nic więcej. Opadały z drzew, zalegały na dachach, ulicach, chodnikach, alejkach, aż wreszcie nie zawiał wiatr, który przenosił je w inne miejsce. Jaki taniec? Nad tańcem panujesz. Nawet gdy mężczyzna prowadzi partnerkę, to ona tego chce. Liście nie mogły mieć nad niczym władzy. One w pełni zależały od wiatru. Kolorowe truchła niesione w ostatnią drogę. Nie lubiła deszczu, wielkich kałuż. Nie rozczulała się widząc dzieci w ich kolorowych kaloszach i idiotycznych, szeleszczących pelerynkach, które wskakiwały w zlewiska deszczówki, ze śmiechem na małych mordkach.
Liście, błoto, kałuże. Chrzęst metalu, krzyk, krew. Lodowata woda spływająca po drodze, mieszająca się z czerwoną posoką. Wycie syren i światła. Łzy i szok.
Kolejne obrazy pędziły przez umysł dziewczyny. Znów czuła się jakby tam była. Widziała to...
Obraz wirujący za oknami samochodu, światła syren, ratowników, rękę wciśniętą między dwa kawałki stali.
Słyszała to...
Pisk opon, chlupot deszczu, żałosne łkanie matki.
Czuła to....
Strach, ból, niedowierzanie.
Dlaczego to się stało? Gdzie była ta osławiona boska opatrzność, w którą tak bardzo wierzyła jej matka, kiedy samochód wypadał z drogi? Gdzie były anioły, mające strzec ludzi? Dlaczego nie było cheruba gotowego by zatrzymać oba pojazdy, by nie zderzyły się z sobą? Gdzie wszyscy ci święci?
Iza wciąż wpatrywała się w okno, próbując w jakikolwiek sposób odgonić wspomnienia. Nie mogła. Jej wzrok skupiał się na kolejnych przelatujących liściach. Ich barwie, wielkości, ewolucjom jakim poddaje je wiatr. Tamtego dnia było tak samo...
W ten dzień, gdy do zimnej ziemi złożono dwie trumny, wiatr niósł w dal kolorowe truchła niegdyś zielonych szat drzew. Kamieniste alejki cmentarza wyklinane były, przez rzeszę kobiet w czarnych garsonkach, które starały się nadążyć za żałobnym korowodem. Błoto, kamienie i wysokie obcasy, nie były ich sprzymierzeńcami. Nie umiała powiedzieć kim były te kobiety. Ciotki? Znajome z pracy rodziców? Sąsiadki, które przyszły, bo tak wypadało? Nie obchodziło ją to w tedy, więc czemu zastanawiała się teraz, po tych wszystkich latach? Ale przecież nikt nie mógł jej winić, że nie zwracała na żałobników uwagi tamtego dnia, była tylko dzieckiem. Małą dziewczynką w czarnych lakierkach i szarej sukience z bielutkim plastrem na policzku, który ukrywał szpetne zadrapania wytłoczone na jej małej twarzyczce odłamkami szkła. Lewa ręka bezwładnie spoczywała w opatrunku, a prawa ściskana była przez o wiele większą i silniejszą dłoń brata. Szła ze spuszczoną głową, wsłuchując się w szelest liści. Wiatr igrał z jej włosami, rozwiewając je na każdą stronę. Nie zwracała na to uwagi. Jej tam nie było. Tylko wiotkie ciało podążało wraz z resztą żałobników, by oddać dwie osoby w wieczne objęcia ciemności, mała duszyczka ukrywała się w najgłębszym zakamarku serca. Nie chciała być na cmentarzu, gdy dwie najważniejsze w jej życiu osoby odejdą na zawsze. Więc nie przyszła. Mała duszyczka łkała w kąciku rozbitego serca, a kruche ciało mechanicznie podążało za innymi ludźmi. Nie było jej, gdy ksiądz modlił się za duszę zmarłych. Nie było jej gdy ciocia Stasia zalała się żałosnym płaczem, czerwieniejąc jeszcze bardziej niż na co dzień. Nie było jej też, gdy dębowe trumny opuszczano powoli w dwumetrową jamę, by następnie zasypać je i pozwolić ziemi miażdżyć ciała jej bliskich. Wróciła, gdy poczuła ciężar na sowim lewym ramieniu. Uniosła głowę i spojrzała przed siebie, tam gdzie jeszcze kilka minut wcześniej spoczywały brązowe skrzynie. Z wielkich, dziecięcych oczu popłynęły łzy. Spojrzała na osobę, która wybudziła ją ze stanu apatii. Ciemne włosy, twarz o ostrych kościach policzkowych, wąskie usta na których widniał lekki uśmiech, który przy najszczerszych chęciach nie chciał objąć oczu. Uśmiechnęła się równie blado co stojący obok chłopak. Brunet uklęknął przed nią i lekko otarł kciukiem zaczerwieniony policzek.
– Damy radę, Izuś – Czy wierzył, że rzeczywiście sobie poradzą? Oczywiście, że nie! Miał ledwie dwadzieścia lat, a przed sobą zderzenie czołowe z pociągiem dorosłość. Ale ktoś musiał być silny, dla tej małej istotki.
Kolejne wspomnienia z tego dnia były tak rozmyte, że zdawały się być jedynie niewyraźnym widmem snu, które towarzyszy człowiekowi po przebudzeniu, ale szybko znika, wyparte ważniejszymi myślami. Tak naprawdę Iza chętnie wyparłaby wszystko co związane z tamtym pogrzebem. Nie pogniewałaby się gdyby każda jego sekunda spowita była równie grubą mgłą. Niestety nie było to możliwe. Najsmutniejsze wspomnienia zawsze pozostawiały po sobie najgorsze rany. Czym była blizna na policzku albo drętwiejąca co jakiś czas ręka w zestawieniu ze złamanym duchem? Izabela wiedziała, że niczym. Widziała jak takie rany wyniszczają powoli, ale skuteczniej niż nowotwór i jak tłumienie ich i udawanie, że wszystko w porządku wzmacniało powolną, wewnętrzną agonię...
– Artur? – Piętnastolatka zawołała z kuchni, gdy tylko usłyszała powolne kroki w korytarzu. Oczywiście, że był to jej brat. Kto inny miałby przyjść do tego domu tuż przed północą? Włamywacz przecież nie otworzyłby sobie drzwi kluczem. Dziewczyna podeszła do drzwi kuchennych i wsparta o ich framugę przyglądała się wysokiemu brunetowi. Wyglądał jak lunatyk. Powolne ruchy, przymknięte oczy, zwisające bezwładnie ręce i powłóczenie nogami sprawiało, że Iza zastanawiała się, czy Artur pójdzie zaraz do swojego pokoju, czy zaśnie na stojąco jedząc kanapki.
– Czemu nie śpisz? – spytał, siląc się na ton choć odrobinę podobny, do tego pełnego energii i radości jakim obdarzał ją rankiem. Nie wyszło. Nie dlatego, że się nie starał, po prostu jego mała siostrzyczka widziała więcej niż myślał. Wiedziała jak zmęczony jest. Codziennie coraz bardziej czuła, że jej brat pod maską śmieszka ukrywa to jak naprawdę się czuje, byle tylko nie martwić jej. Sama była słaba i wiedzieli to oboje równie dobrze. On wolała grać, by jego mała księżniczka nie czuła się winna, ona wmawiała sama sobie, że wszystko jest w porządku.
– Zasiedziałam się – powiedziała cicho, zwracając głowę w stronę laptopa stojącego na kuchennym stole. Jakiś spauzowany serial, był jej wymówką. Co z tego, że nie miała pojęcia o czym jest, jaki to odcinek, ani czy gra w nim choć jeden lubiany przez nią aktor? Przecież nie powiedziałaby Arturowi, że przez ostatnie dwie godziny co kilka minut wpatrywała się w okno, by dojrzeć choć nikłe światło samochodu zbliżające się w stronę domu? Wiedziała, że zacząłby się martwić, albo co gorsza, obwiniać, że Iza musi denerwować się, bo on nie potrafi zadzwonić i powiedzieć, że wróci późno. Całe jego poczucie winy i tak poszłoby na marne, bo Izabela martwiła się zawsze. Rano, gdy słyszała uruchomiony silnik, w sobotę, kiedy siedziała na miejscu pasażera i jechała na zakupy z bratem, albo kiedy zaczynał padać deszcz. Przed oczami zawsze widziała wtedy płaty pogiętej blachy, wodę zabarwioną krwią i wykrzywione w bólu twarze i bała się, że to samo spotka jej brata, jedyną osobę na której jej zależało. Chociaż czuła, że po tylu latach powinna już reagować o wiele mniej emocjonalnie, to nie potrafiła. Może gdyby powiedziała o tym komuś byłoby jej łatwiej, ale nie chciała sprawiać problemu. W takich momentach jak ten, kiedy siedziała naprzeciw bruneta, podpierając policzek na dłoni i czując pod palcami delikatny zarys blizny, myślała, że wszystko z niej uleci. Powie prawdę. Wypuści wszystkie złe myśli, ale to nigdy nie miało miejsca. Za każdym razem po prostu mówiła dobranoc, a później każde szło do swojej sypialni. Tyle, że Artur szedł wolniej. On właściwie wtaczał się na piętro ostatkiem sił i przytłoczony bólem ciała i udręczoną psychiką padał w pościel jak martwy.
Zmęczony wzrok powędrował w stronę podwójnej, niebieskiej ramki na zdjęcia ozdobionej małymi szarawymi delfinkami. Z lewej strony spoglądały na Izę cztery osoby. Wysoki, blady mężczyzna o przyjaznym uśmiechu i ciemnych, choć poprzeplatanych gdzieniegdzie siwizną, włosami. Obok niego o wiele niższa kobieta z rudymi, kręconymi włosami, rozrzuconymi w każdą stronę, lekkimi zmarszczkami wokół oczu, pasującymi w pewien sposób, do jej pogodnej twarzy z szerokim uśmiechem na ustach pociągniętych jej ulubioną różową szminką. Przed nimi chłopak o ciemnych włosach, łudzącą podobny do stojącego za nim ojca, trzymający na ramionach małą, dziewczynkę o niekompletnym uśmiechu, ubraną w różową sukieneczkę. Iza patrząc na zdjęcie uśmiechnęła się nieznacznie. Ile by dała, by być na miejscu swojej maleńkiej kopi uwięzionej na wieki z rodziną na fotografii, skazana na nieskończone odczuwanie jednej z ostatnich szczęśliwych chwil, kiedy to byli wszyscy razem. Fotografia z prawej pozornie, też była uwiecznieniem radosnej chwili. Tylko pozornie, bo nie było na niej już tak tłoczno jak na jej sąsiadce. Zdjęcie było nowsze, zrobione o wiele lepszym aparatem, a jednak wybrakowane. Nie miało już różowego uśmiechu rozczochranej mamy, nie miało siwizny taty, którą zawsze usprawiedliwiał tym, że za dużo myślał i to miał być skutek uboczny. Została już tylko parka. Iza z wówczas fioletowymi włosami i Artur, pokazujący swojej siostrzyczce rogi i szczerzący się tak bardzo jak pozwoliły mu na to policzki, nie rozrywając się w upiorny Glasgow smile. Dziewiętnaste urodziny dziewczyny, kolorowe światła w tle i to chwilowe szczęście, które uchwycił aparat, to wszystko skończyło się i nie miało już nigdy powrócić. Dwudzieste urodziny spędziła już sama...
Po powrocie do domu, swoje pierwsze kroki skierowała do pokoju Artura. Naprawdę chciała tym razem zaskoczyć go, co nigdy wcześniej nie udało się, ale przecież była ledwie szósta rano, w sobotę, a ona miała wrócić z dwumiesięcznych praktyk w chorwackim hotelu z opóźnieniem, to jest dopiero po południu. Po cichu otworzyła ciemne drzwi, w duchu dziękując za dywan w korytarzu, tłumiący jej kroki. Już miała wskoczyć na łóżko brata, z głośnym okrzykiem, gdy zauważyła, że jest on kompletnie pusty. Zaskoczona wyszła z pokoju, kierując się w stronę kuchni. Wiedziała, że Artur miewa problemy ze snem, więc mógł i tym razem po prostu wstać bardzo wcześnie i popijać już kawę w kuchni. Pewnie nawet nie myślał, żeby ją zawołać, a słysząc otwierające się drzwi, schował się w szparze miedzy lodówką i ścianą, by zaskoczyć ją gdy tylko zacznie poszukiwania, to było bardzo w jego stylu. Chociaż Izie głupio było się do tego przyznać, to dawała się nastraszyć przez takie dziecinne numery za każdym razem. Kiedy ostrożnie zajrzała do kuchni, nie spotkała tam brata. Jedyne co świadczyło o tym, że ktoś cokolwiek zmienił w pomieszczeniu w czasie tych dwóch miesięcy, była biała koperta leżąca na stole.
Księżniczko,
Starałem się, żeby niczego ci nie brakowało. Chciałem chociaż trochę zastąpić rodziców i dać ci wszystko na co zasłużyłaś. Nie wiem na ile mi się to udało, ale mam nadzieję, że chociaż to zrobiłem dobrze.
Przez tyle lat patrzyłem jak dorastasz, wydostajesz się ze swoich problemów. Widziałem jak ci ciężko, a jednak walczysz i podziwiałem cię za to. I w czasie pogrzebu, kiedy byłaś dojrzalsza niż większość gości, którzy znali rodziców tyle co nic, a mimo to zachowywali się jak zawodowe płaczki, kiedy chodziłaś na rehabilitację i powoli odzyskiwałaś władzę w ręce, tak samo kiedy po prostu żyłaś. Kiedy jak każdy uczyłaś się, robiłaś obiad, wychodziłaś ze znajomymi, bo ty nie byłaś, nie jesteś i nie będziesz jak każdy. Miałaś na głowie o wiele więcej, a mimo to potrafiłaś się uśmiechać i wiem, że było to szczere.
Dlaczego ja tego nie potrafię? Dlaczego jedyne w czym jestem dobry to udawanie, że ze wszystkim sobie radzę i nic się nie dzieje? Na początku nie miałem wyboru, bałem się, że jeśli ktoś zauważy jak beznadziejnie jest ze mną, to zabiorą mi prawo do opieki nad tobą, a później... później już chyba do tego przywykłem. Do wiecznych żartów, uśmiechów i po prostu bycia tym głupkowatym śmieszkiem. Przynajmniej tak mogłem odrobinę cofnąć czas, zachowywać się jak przed wypadkiem...
Proszę nie myśl, że tak po prostu się poddałem, bo jednak próbowałem walczyć. Leczyłem się, znajdywałem coraz to nowsze zajęcia, by tylko zając myśli. Chodziłem do pracy, łykałem leki i zajmowałem się tobą, ale już dłużej nie mogę. Każdej bezsennej nocy, z każdą zażytą tabletką jest coraz gorzej i gorzej.
Przepraszam, że jestem słaby. Przepraszam, że jestem tak okropnym bratem. Przepraszam, że cię zostawiam, ale nie mogę dłużej tego ciągnąć. Wiem, że jesteś silna. Poradzisz sobie i będziesz tak szczęśliwa jak nikt inny. Pamiętaj mnie jako tego głupkowatego śmieszka, który zawsze robił ci głupie żarty.
KOCHAM CIĘ NAJBARDZIEJ NA ŚWIECIE,
Artur
Kartka przesiąknięta była łzami. Wcześniej płakał Artur, rozmazując tusz, teraz Iza przyciskając list do piersi. Szlochała głośno i żałośnie. Straciła wszystkich. Nie było już nikogo.
Nie wiedziała dlaczego właściwie jeszcze to ciągnie. Nie lubiła świata, nie lubiła swojego życia. Chciała mieć kogoś, kto będzie troszczył się o nią i o kogo ona też będzie mogła dbać, a teraz nie miała nikogo. Spędzała całe dnie w towarzystwie ludzi, których mogła nazwać najwyżej znajomymi, wracała do domu, gdzie czekały tylko pamiątki i kot.
Wstała ociężale, jakby jej nogi nagle zmieniły się w ołów. Kroczyła przed siebie, patrząc na kolejne pokoje, jak na arcyciekawą ekspozycję muzealną. Eksponatami były przedmioty, których co dzień używała, które niosły z sobą setki wspomnień.
Wielkie lustro w przedpokoju. Kiedyś Iza co dzień widziała, jak jej mama poprawia w nim fryzurę przed wyjściem. Minęło. Nie ma już rudych włosów w wiecznym nieładzie. Nikt nie dba o kwiaty w kuchni z taką atencją jak dawniej. Nikt nie zmienia wystroju domu, by pasował do pory roku. Nie ma już mamy, która czytała wieczorem bajki. Iza otarła łzy, które zaczęły spływać po jej policzkach. Przez moment miała wrażenie, że znów widzi mamę. Była jak dawniej wesoła, roztrzepana, w pośpiechu zakładająca zielony płaszcz i całująca ją w czoło. Nawet trzask drzwi był jakby weselszy, kiedy powodowała go ona. Nie było już mamy. Nie było tu nic...
Na piętrze był mały pokoik. Idealnie kwadratowy, pedantycznie wysprzątany. Pełen książek i albumów. Przy jednej z półek stał fotel. Jasny, bujany fotel, a na nim pstrokata poduszka w kwiatki. Wszystko wyglądało jak dawniej. Tak jakby zaraz tata miał porwać ją na ręce i usadzić sobie na kolanach i zaraz poszukać książki, którą mogliby razem czytać. Nie było na to już szans. Nie było już taty, który był takim samym śmieszkiem jak Artur. Nie było taty, który potrafi wyjąć z regałów wszystkie książki, tylko dlatego, że lubił zmieniać ich ustawienie. Nie było wspólnego czytania i cichego skrzypienia fotela. Nie było już taty. Nie było tu nic...
Na końcu salon. Duży, jasny i straszny. To już nie był pokój, gdzie mama stoi obok drabiny i znów tłumaczy Arturowi jak ma zawiesić zasłony, co i tak nigdy nie wychodziło tak jak chciała, bo jej syn zawsze był pewien, że materiał wisi prosto. To nie był już pokój z choinką, ani ten malowany nawet trzy razy w roku, kiedy mama miała kaprys, a tata chciał jej sprawić tym przyjemność. Tutaj, na tym starym karniszu zawisł jej braciszek. Tutaj, przy krzywych, zaciągniętych zasłonach. A przecież to tutaj kiedyś zaskakiwał ją z wiaderkiem w śmigus dyngus. Tutaj zrobił jej niespodziankę urodzinową. Tutaj najczęściej robił domownikom swój ulubiony żart z wyskakiwaniem znienacka. Tutaj odszedł. Artura nie było. Nie było tu nic...
Wróciła do pokoju, a za nią przydreptał Pusiek. Patrzył swoimi kocimi oczkami jak dziewczyna siada na łóżku. Widział jak wyjmuje z szuflady notes i szybko stawia w nim kolejne litery, a także to jak bierze w dłonie pudełeczko i szybko połyka jego zawartość. Zwierzak musiał czuć, ze dzieje się źle. Wsparł się przednimi łapkami o kolano Izy i miauknął przeciągle. Dostał za to jedynie z trudem przywołany uśmiech. Brunetka z ledwością uniosła kudłatego przyjaciela i ułożyła obok siebie, gdy tylko się położyła i nakryła kołdrą.
Zasnęła przytulając Puśka. Na ustach miała lekki uśmiech. Nareszcie zamknęła oczy ze spokojem i już nie miała nigdy ich otworzyć.
Nie było już Izy. Nie było już nic...
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top