Rozdział 8. Echo

Dean budził się powoli.

Wynurzał się ze snu jak z ruchomych piasków.

W końcu jednak otworzył oczy.

Widząc pokój motelowy, wspomnienia ostatniego wieczora uderzyły go znikąd i mężczyzna zerwał się na równe nogi.

Cóż, zerwałby się, gdyby się nie zatoczył i nie uderzył biodrem w stolik nocny.

— Kurwa mać — syknął z mieszanki bólu i paniki, jaka powoli osiadała w jego emocjach.

Chociaż nie był już raczej pijany, głowa bolała go niemiłosiernie, dlatego najchętniej spędziłby resztę dnia na kanapie, oglądając powtórki The Honeymooners.

Przespał niemal cały dzień, a słońce za zasłonami chyliło się ku horyzontowi.

Czym prędzej rzucił się więc do sprzątania. Butelki i opakowania po burgerach wyrzucił do śmietnika, ubrania poskładał w jedną stertę, a łóżko pościelił najlepiej, jak potrafił.

Dopiero kiedy wszedł pod zimny prysznic, otrzeźwiał zupełnie i pozwolił, by napłynęła do niego fala wspomnień.



Wczoraj przyjechał do jakiegoś losowego motelu, daleko od miejsca, w którym zginęła Felicia.

Wywinął się od winy jak przystało na śliskiego skurwiela. Wystarczyło, że błysnął fałszywą odznaką FBI, a lokalni policjanci dali mu spokój. Zadzwonili jedynie do jego przełożonego, z którym Dean musiał się teraz użerać.

—... mówiłem ci, żebyś nie pakował się w kłopoty! Ta biedna kobieta...

— Czuję się jak ostatni śmieć.

— Cholera, Dean. — Ton głosu Bobby'ego zmienił się.

— Przechodziła tylko obok, niosła poduszki do innego pokoju i usłyszała krzyki... gdyby nie to...

— To czysty przypadek. — Starszy łowca sapnął ciężko. — Chłopcze, to prawda, strzelasz zanim pomyślisz, ale w tym przypadku to nie twoja wina. Nic nie mogłeś zrobić.

— Kurwa...

— Proszę, nie obwiniaj się.

— Czy mogę porozmawiać z Samem?

W oczekiwaniu na głos brata, Dean zagryzał skórę na ustach i jeszcze mocniej zacisnął palce na szklance, w której ubywało whisky.

— Cześć — powiedział w końcu młodszy Winchester. — Słyszałem, co się stało. Współczuję, że musiałeś przez to przejść.

Typowy Sam. Wiedział, co powiedzieć, jednocześnie zachowując chłodny dystans.

— Sammy, przepraszam. Naprawdę mi przykro, że przez moją głupotę nie pożegnałeś się z Nicole.

— W porządku. Przyjmuję przeprosiny.

— Jestem skończonym durniem. Nie mogę uwierzyć, że ktoś musiał umrzeć, żebym w końcu dostrzegł, jak bardzo popierdolony jestem.

— Dean, przestań. — Słysząc jego głos, Dean mógł z łatwością wyobrazić sobie te zwężone w cienką linię usta. — Weź się w garść. To nie twoja wina. Za szybko czasem działasz i to wszystko.

Przez chwilę żaden z braci się nie odezwał.

— Czy to oznacza, że mogę przyjechać do Bobby'ego?

Sam odchrząknął, zanim odpowiedział.

— Może to nienajlepszy pomysł. Dajmy sobie więcej czasu. Obydwu nam należy się urlop. Od polowań i od siebie nawzajem.

Oczywiście, że Sam miał rację. Nie oznaczało to jednak, że jego słowa nie zraniły Deana, który po zdawkowym pożegnaniu rozłączył się i cisnął telefon na łóżko.

Dean czuł się fizycznie chory. Był zjebany. I to porządnie.

Koniec z tym, postanowił sobie. Koniec ze wzdychaniem, koniec z użalaniem się, koniec z destrukcyjnymi myślami.

Musiał dać sobie tylko jeden dzień. A jutro, po wschodzie słońca wszystko będzie już inne.

Przełykał właśnie ostatni łyk whiskey pozostały w szklance, kiedy tuż obok pojawił się Cas.

— Witaj Dean. Dobrze się czujesz? — zapytał, przekrzywiając głowę.

— Tak. Nigdy nie czułem się lepiej — sarknął łowca.

Anioł zajął miejsce po drugiej stronie stolika.

— Na pewno? Martwię się o ciebie.

Winchester popatrzył w jego oczy. Nigdy nie widział takiego odcienia niebieskiego.

— Cas, jestem jak odwrócony król Midas. Wszystko, czego dotknę, zamienia się w gówno.

— Dobrze wiesz, że to nieprawda. Tyle razy ratowałeś mnie z opresji i jestem ci za to bardzo wdzięczny. Nie wiem, gdzie byłbym, gdyby nie ty. Dziękuję, że naraziłeś się tak, szukając dla mnie tego amuletu. I przepraszam, że musiałem zostawić cię z Dagonem.

Siedząc w tym tanim motelu, na chwiejącym się krześle, Dean uświadomił sobie nagle, że wszystkie te lata usilnie starał się unikać tego, co czuł w tej chwili.

— Bo... to ty. — Łowca odchrząknął. — Sam możesz się doskonale obronić. A postronne osoby, jak ta recepcjonistka? Nie mają szans.

— Dlaczego teraz?

— Hm?

— Jesteś świetnym łowcą. Dopiero niedawno zacząłeś mieć problemy. Co się zmieniło?

Dean zamknął oczy, by choć na chwilę zatrzymać falowanie pokoju i zaśmiał się głośno.

— Bądź tak dobry i zrób mi drinka — poprosił, wstając.

Winchester uważał, by nie potknąć się o własne nogi, aż dotarł do starej kanapy przed telewizorem. Alkohol i zmęczenie sprawiły, że nie mógł dłużej siedzieć przy tym malutkim stoliczku.

Nie mógł też patrzeć na Casa po drugiej stronie. To zbyt intensywne.

Anioł pojawił się jednak przy nim w mgnieniu oka. Wcisnął mu w dłoń czystą szklankę z odrobiną whiskey z lodówki i dwiema kostkami lodu. Dokładnie tak, jak Dean lubił.

Jakby nie odstępował go na krok, zajął miejsce na kanapie przy łowcy.

— A więc? — dopytywał. — Dean, jeśli coś cię trapi, wiesz, że możesz mi zaufać. Możesz mi powiedzieć wszystko.

Świat dookoła łowcy wirował jak szalony. Wszystko zdążyło się już rozmyć: poczucie winy, wstyd, niechciane wspomnienia.

Spod półprzymkniętych powiek patrzył na anioła.

Walić to. Gorzej być nie może.

— Myślę o tobie — wysunął brodę do przodu, aby poczuć się pewniej. — Dużo. Często.

Cas nie odpowiadał. Patrzył tylko z nieprzeniknionym wyrazem twarzy.

— Czasami wyobrażam sobie, co by było, gdybyś był mój. Co byś zrobił, gdybym cię dotknął.

Cisza.

Dean spuścił więc wzrok i popijając kolejnego łyka whiskey, zaczął skubać nitkę wystającą z kanapy.

— Czy to w porządku? Że ci o tym powiedziałem?

— Tak. Dziękuję — anioł odpowiedział w końcu oszczędnie. — Co jeszcze sobie wyobrażasz?

Łowca o mało nie zakrztusił się na to pytanie.

To bez znaczenia.

— Nas. Przy ścianie. Na podłodze. W samochodzie.

Wypowiedzenie tego było zaskakująco łatwe. I jakie uwalniające! Dean poczuł się nagle znacznie lepiej.

— I to tak bardzo przeszkadza ci w codziennym funkcjonowaniu? — zapytał Cas.

— Tak! Postaw się w mojej sytuacji, gdyby w głowie grały ci tylko jakieś chore obrazki ze mną w roli głównej, wylądowałbyś w jakimś szpitalu dla aniołów-czubków.

Na samą myśl o tym łowca zachichotał.

— A skąd wiesz, że nie jestem w takiej właśnie sytuacji? — zapytał Cas poważnie.

— Co? Serio?

Anioł pokiwał głową.

Dean miał wrażenie, że co chwilę wyrywa się z tego upojenia i jest zupełnie trzeźwy, a sekundę później wszystko dookoła niego wiruje jeszcze szybciej.

— Czy to nie zbyt... no wiesz... delikatne, nietrwałe, by o tym mówić?

— Nie sądzę — Cas wyglądał na poważnego i zdeterminowanego. — Przynajmniej po mojej stronie. Chyba że ty tak sądzisz...

— Nie sądzę — powtórzył Dean szybko, chociaż język plątał mu się niemiłosiernie. — To chyba nic złego, no nie?

— Nie, skądże. Dobrze wiedzieć, że obydwaj chcemy tego samego.

Łowca odważył się w końcu spojrzeć na anioła.

Cas w ogóle nie wydawał się zdenerwowany. Bardziej ostrożny, jakby bał się nadepnąć Deanowi na odcisk.

— A więc — Dean stłumił pijacką czkawkę — chcesz coś z tym zrobić?

— Tak.

Mężczyzna przymknął oczy i miał wrażenie, że porusza się w gęstym budyniu. Pochylał się w bok w zwolnionym tempie, dopóki fizycznie nie napotkał jakiejś bariery, którą nie były usta Casa.

Anioł trzymał go mocno za ramiona.

— Dean. Zaczekaj.

Gdyby był trzeźwy, uciekłby, gdzie pieprz rośnie. Dobrze, że alkohol w jego ciele amortyzował trochę wstyd.

— Jasne. Przepraszam.

Miał już wziąć kolejnego łyka, kiedy szklanka zniknęła z jego dłoni.

— Dean, chcę, żebyś podjął tę decyzję świadomie. Nie teraz. Porozmawiamy jutro.



A teraz było właśnie jutro.

Łowca ogolił się i ubrał najmniej wygniecione ubrania.

Kiedy zabijał, dłonie nie trzęsły mu się tak bardzo, jak kiedy wsuwał dłonie w rękawy koszuli w tamtej chwili.

Musiał co chwilę chodzić do łazienki, by przejrzeć się w lustrze i poprawić włosy.

Cas pojawił się, kiedy słońce całkiem schowało się za horyzontem.

— Witaj Dean.


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top