Rozdział 11. Pokój z widokiem
Kiedy się obudził, Casa tradycyjnie nigdzie nie było.
Zanim wyjechał w dalszą drogę, zadzwonił do Sama. Młodszy Winchester wymówił się jednak polowaniem na klan wampirów gdzieś w Minnesocie z kilkoma innymi łowcami.
A więc Deanowi nie pozostawało nic innego, jak wyszukanie małej sprawy w trasie.
Wytaczając Impalę z hotelowego parkingu, nie mógł przypomnieć sobie, kiedy ostatnio polował zupełnie sam. Zazwyczaj gdy był poprztykany z Samem, urządzał sobie kilkudniowy urlop albo pracował nad czymś większym, co mógłby dokończyć wspólnie z bratem. Bardzo możliwe, że ostatnio był zdany na samego siebie, kiedy Sam był jeszcze na studiach. Kiedy Dean tak bardzo starał się zrobić wrażenie na ojcu.
Potrząsnął gwałtownie głową. Nie miał ochoty zagłębiać się teraz w myśli o Johnie.
Zwłaszcza kiedy gdzieś z tyłu głowy obijał mu się o myśli Cas.
— Urocze — powiedział sam do siebie, widząc znak zjazdu z autostrady do Hannibal i przekręcił kierownicę zgodnie z drogowskazem. W mieście o takiej nazwie musiały dziać się dziwne rzeczy.
I rzeczywiście, dzięki lekturze lokalnej gazety z małego kiosku Dean dowiedział się o niedawnych atakach na dwóch mężczyzn. W rzece znaleziono ich poszarpane ciała.
Felicia.
Recepcjonistka była niewiele starsza od tych studentów, kiedy ratownicy przykryli ją białym materiałem i umieścili w karetce.
Cholera, musiał się skupić na tym, co było teraz. Nie na Felicii, ojcu czy Casie.
Od policji udało mu się uzyskać rozmazane nagranie z kamery monitoringu, pokazujące dziwny cień niedaleko miejsca, w którym ostatnio widziano jedną z ofiar, a na starym, zardzewiałym ogrodzeniu przy rzece znalazł kępki sierści.
Potem tylko kilka minut analizy mapy okolicy i zdjęć satelitarnych, żeby zlokalizować potencjalne gniazdo.
Kiedy zaczęło zmierzchać, w samym środku lasu na obrzeżach miasta odnalazł rozlatującą się stodołę. Wszystko wyglądało jak żywce wyjętem z podręcznika dla łowców. Ślady łap i pazurów na ubitej ziemi na zewnątrz, sierść i krew przy wejściu, no i charakterystyczny zapach w środku.
Marszcząc nos w reakcji na odór mokrego psa, stęchlizny i rozkładu, mężczyzna zaczął rozstawianie pułapki. Specjalnie na tę okazję przyniósł ze sobą przesiąkniętą potem koszulkę. Już miał przeciąć skórę na przedramieniu i uronić kilka kropel na brudny materiał, kiedy coś wielkiego powaliło go na ziemię.
Doskonale słyszał kłapanie wielkich, ostrych zębów i czuł jego oddech. Deanowi udało się wymierzyć mu kilka ciosów, ale siła wilkołaka była przytłaczająca. Jednym machnięciem pazurów zadał mężczyźnie głęboką ranę na lewym ramieniu i jednocześnie wytrącił mu z dłoni srebrny nóż.
To nie koniec, to nie koniec, myślał łowca, starając się wyszarpnąć pistolet zza paska spodni.
Wilkołak też zdążył zauważyć bezbronność Deana. Z przedwczesną satysfakcją zatrzymał się na chwilę i warknął nisko. Obniżył łeb i ruszył do ataku.
W tym samym momencie Winchesterowi udało się przetoczyć na bok i chwycić nóż, by po samą rękojeść wbić go prosto w klatkę piersiową wilkołaka.
Dean, wyczerpany i ranny, potrzebował chwili, by złapać oddech i upewnić się, że wilkołak nie żyje. W końcu jednak był w bezpiecznym wnętrzu swojej Dziecinki.
— Witaj, Dean.
Kierownica zadrżała w dłoni łowcy tak, że prawie wylądowali na poboczu.
Anioł gdy tylko zobaczył rozerwany, zakrwawiony rękaw kurtki Winchestera, dotknął palcem jego skroni, a cały ten piekący ból w ramieniu zniknął.
— Dzięki.
— Wiem, że macie z Samem swoje problemy, ale może rozważ następnym razem moją pomoc. Dla swojego bezpieczeństwa — Cas patrzył na niego tym swoim firmowym zmęczonym wzrokiem.
— Dałem sobie radę. Nie będę cię zatrzymywał, sam masz pewnie tysiąc obowiązków względem Nieba.
— Dla ciebie zawsze znajdę czas.
Dean z reguły wolał konkrety ponad flirtowaniem, z którego nie zawsze cokolwiek wynikało. Tego wieczora jednak wybitnie nie miał ochoty na tracenie czasu.
Jak tylko zamknęły się za nimi drzwi do pokoju, przycisnął do nich Casa mocnym pocałunkiem. W zupełnej ciemności zrywali z siebie kolejne warstwy materiału z desperacją, jakby nie mieli przed sobą całej nocy.
Kiedy Dean opadł zdyszany na materac, doskonale wiedział, że nie będzie kolejnej rundy, nie ważne jak bardzo tego chciał i potrzebował.
Poorgazmiczna senność nie mogła być ignorowana już któryś raz z kolei. Dean miał wrażenie, że nie może ruszyć nawet palcem, ale musiał to zrobić. Z wielkim trudem złapał anioła za nadgarstek, zanim ten zszedł z łóżka.
— Cas, zostań ze mną. Proszę.
Łowca nie otwierał oczu, ale zanim odpłynął, poczuł, że materac ugina się tuż obok.
Rano Cas leżał tuż obok, wpatrując się w łowcę uważnie.
Anioł wyglądał tak dziwnie bez ubrań i z włosami bardziej rozczochranymi niż zwykle. Jak jakiś grecki posąg, z ramieniem pod głową i prześcieradłem okrywającym rejony, które Dean chciał zobaczyć najbardziej.
Przypominając sobie swoją prośbę wczorajszego wieczora, łowca miał ochotę zapaść się pod ziemię.
— Dobry — wychrypiał. — Mam nadzieję, że nie zabrzmiałem wczoraj jak żałosna przylepa.
— Tylko odrobinę. Ale lubię spędzać z tobą czas.
Dean wstrzymał się przed tym, by z czoła Casa odsunąć opadający kosmyk włosów.
— Poza tym muszę się tym cieszyć, póki to trwa — dodał anioł.
— Czekaj, co? — łowca zamrugał. — Co chcesz powiedzieć?
Cas wzruszył tylko ramionami.
— Oboje wiemy, jak to się skończy. Szybko się nudzisz. Stałość nie jest raczej w twoim stylu.
— To nie tak, że się gdzieś wybieram.
— Nie teraz — anioł uśmiechnął się lekko. — Ale w końcu zaczniesz się niecierpliwić, zechcesz zaznać nowego dreszczyku, a ja będę po prostu kolejną historią, którą opowiadasz komuś przy piwie.
Dean przesunął się w łóżku niespokojnie. Mało kto był tak bezpośredni jak Cas.
— Nie wiesz, co zamierzam.
— Znam cię, Dean. To, co mamy, jest super. Możemy się zaspokoić bez żadnych zobowiązań. Ale nie jestem ślepy. Nie jesteś mężczyzną, któremu pasuje monogamia, a ja nie jestem aniołem, który będzie miał nadzieję, że się zmienisz.
Winchester mimo woli zacisnął szczękę, przeczesując dłonią włosy, niepewny, co powiedzieć.
— Kto powiedział, że w ogóle chcę się zmienić?
Cas zaśmiał się ciepło.
— No właśnie. I to jest w porządku, Dean. Mówię tylko, że wiem, jaki mamy układ. Nie musisz udawać, że to coś więcej.
Słowa anioła uderzyły go mocniej, niż się spodziewał. W głosie Casa nie było goryczy czy żalu, tylko prosta prawda. Przez chwilę Dean miał nawet ochotę się z nim kłócić, ale tego nie zrobił. Nie mógł.
Nie, kiedy spędził tyle czasu, przekonując samego siebie, że wcale się nie przywiązuje.
— Naprawdę ci to odpowiada? — zapytał po chwili.
— Nie chcę czekać na coś, co nigdy się nie wydarzy. Jestem tutaj teraz i to mi wystarcza. A tobie?
Gardło łowcy zacisnęło się lekko. Dean zmusił się jednak do półuśmiechu.
— Tak. Na razie... to wystarczy.
Gdy tylko słowa opuściły jego usta, Dean poczuł, jakby ważyły całe tony i opadały ciężko na jego piersi.
Z trudem podniósł się z łóżka i w ciszy ubrał, by ruszyć w dalszą drogę.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top