ROZDZIAŁ 4
Wyjęła z walizki świeże ubranie i wróciła do domku, spodziewając się spotkać wspomniane przez rosłego Gwatemalczyka kobiety. Jak mu było na imię? Sariro? Sachandro? Sachariro? Powinna zapytać go ponownie przy najbliższej okazji.
Idąc minęła zaledwie dwóch ludzi, kopcących fajkę i kobietę wylewającą zawartość poniszczonego wiaderka na ścieżkę. Czuła olbrzymią ekscytację pobytem tutaj. Tak wielką, że zdawała się zakrywać wielkie zmęczenie po niedobrze przespanej nocy i swędzenie wielu ugryzień komarów. Głodu niemalże nie czuła, jedynie suche gardło stanowiło przeszkodę. Musi coś wziąć do ust, bo inaczej prędko zemdleje.
Snując plany i notując w umyśle wszystkie aspekty jakie musi zawrzeć w swoim reportażu, usłyszała cichy huk. Szybko to ją przywołało na ziemię. Rozejrzała się pośpiesznie. Bardzo szybko namierzyła źródło małego hałasu. Kilka metrów obok niej z chaty wychodziła dziewczynka — a może był to chłopczyk? — a leżąca miska z narzędziami, którą niosła okazała się być źródłem odgłosu. Dziecko miało otwarte usta i z wielkimi oczami, pełnymi przerażenia wpatrywało się w Nelly.
— Hola — zaczęła miękko kobieta. Chciała zaskarbić sobie sympatię dziecka pierwszego dnia. Przy okazji dzieci są w dużym stopniu gadatliwe, co było jej bardzo na rękę. Uśmiechnęła się wesoło do małego człowieka.
Dziecko spojrzało z drżącymi wargami na chudą, wyciągniętą dłoń kobiety. Wróciło wzrokiem na uśmiechniętą twarz.
— Rozumiesz hiszpański, słoneczko? — zapytała gładko. Rozczochranej dziewczynce zaszkliły się momentalnie oczy i dziennikarka widziała, że dziecko powstrzymuje się od płaczu.
— Nie płacz, wszystko jest w porządku — Nelly zwątpiła, że malec umie hiszpański. Chciała zapobiec płaczowi dziecka, robiąc przyjazną minę i mówiąc najspokojniej jak się dało. Jednak ono przebiegło co sił w nogach przez chatę, przestraszone zostawiając Nelly z mieszanymi uczuciami i rozsypanymi dziwnymi narzędziami w płytkiej misce. Przyszła jej do głowy myśl, że teraz przestraszony podlotek z płaczem pobiegł do rodziców, którzy wściekli uniemożliwią jej zebranie jakichkolwiek informacji w przyjazny sposób. Albo zbiorą się i stłuką Nelly na kwaśne jabłko.
Lepiej żeby poszła teraz się obmyć i przebrać.
Długo nie mogła znaleźć domku w którym spała, więc o dość negatywnym humorze, postanowiła znaleźć kogokolwiek, kto by mógł jej pomóc lub cokolwiek w czym mogła się umyć. Zaschnięte błoto robiło się dla niej coraz uciążliwsze, tak samo jak głód i pragnienie. Dlaczego nie zabrała przed paroma minutami niczego do picia z samochodu? Chciała się zdzielić w twarz za swoją głupotę i roztrzepanie. Oszczędziłaby sobie tym cierpienia.
Miała nadzieję, że szybko natrafi na wysokiego Indianina. W tym humorze, nie miała cierpliwości na migowe próby rozmowy.
Przystanęła przy jednym drzewie, próbując się skupić. Przecież do samochodu szła niemal prostą drogą, jak mogła zgubić tak nieskomplikowaną trasę? To jest zapewne kara za błądzenie w chmurach, przyznała. Musi szybko znaleźć tę przeklętą chatkę, nie może sknocić całego projektu już na starcie! Nelly, myśl szybko — ponagliła się. Usłyszała ponownie hałas, tylko że tym razem większy. To pewnie ci rodzice. Wyobraziło ich sobie z dzidami i widłami, idącymi z rodziną na nią, krzycząc wniebogłosy. Gdyby należała do osób strachliwych, serce w tym momencie wyskoczyłoby z jej piersi. Zaraz pożegna się z życiem, spalona jako ofiara na schodach jednej z świątyń w Tikal. Czyli wszystkie bajki o zaniechaniu prastarego obrządku okazały się kłamstwem. Milusio. Chowaj się, chowaj się, chowaj się — słyszała swoją duszę na ramieniu. Co teraz? Stała jak kołek pośrodku wydeptanej, zabłoconej ścieżki w nieznanym miejscu, o którym swoją drogą nasłuchała się ciekawych, nawet bardziej... specyficznych opowieści. Objęta chwilowym paraliżem, słyszała zbliżający się tupot. W myślach przeklinała to indiańskie dziecko i siebie, że zaczęła do niego mówić. Szybko otrząsnęła się i jeszcze szybciej pognała przed siebie, łudząc się na przynajmniej lekkie opóźnienie konfrontacji. Po jaką cholerę było mi to uparcie? — warknęła do siebie. Mogłam posłuchać tego wyrostka i spadać stąd, póki mogłam. Oby przyprawy okazały się dobre.
Ścisnęła świeże ubranie w swojej dłoni, upewniając się że nie wypadnie. Przebierała chudymi nogami dość szybko, bojąc się zerknąć za siebie. Coś ściskało ją w gardle, w głowie się kręciło, a przed oczami pojawiły się mroczki. Mimo tego wciąż biegła, czując łomoczące serce i wrzawę za swoimi plecami. Poślizgnęła się, prawie skręcając kostkę. Ręka na której się potrzymała była teraz zabrudzona lepkim błockiem. Niedbale otrzepała ją, kontynuując krótki bieg. Nagle zobaczyła poszukiwaną chatkę i resztkami sił dosłownie wpadła do środka. Zatrzasnęła drzwi, opierając się na nich plecami z hukiem. Zamknęła oczy, ciężko dysząc. Za drzwiami usłyszała wysokie piski, śmiechy i okrzyki. Wyczerpana, nawet nie otwierając oczu rzuciła przyniesione ubranie na posłanie.
— Bix a beel?
Przerażona, z łomoczącym sercem uniosła powoli głowę. Mimo że słońce wstało już dawno, a w pomieszczeniu było dosyć jasno, to trzy postacie stojące niemal w rzędzie przed nią były zasłonięte cieniem. Eleanor kręciło się w głowie, nie mogła rozróżnić słów wypowiadanych przez trójkę. Przed oczami miała mroczki, kolana nagle jej zmiękły, a okrzyki i słowa dostające się do jej uszu zza drzwi zlewały się ze sobą, tworząc okropne wycie. Zacisnęła powieki, czując pulsujący ból głowy i słodki smak w ustach.
— O Boże — nie wiedziała czy powiedziała to na głos czy jedynie w swojej objętej tępym bólem głowie.
— Áantení! Áant...
II.
Pomimo ciepłej pory roku i przyjemnej pogody, upał nie był znacząco odczuwalny, nawet dla Eleanor, która do miłośników żaru nie należała. Jednakże wilgoć dostrzec i poczuć można było bez znacznego problemu. Przesiąknięty był nią cały las, powietrze, ziemia, narzędzia — wszystko. Nawet rude włosy dziennikarki zakręciły się w małe loczki od nadmiaru wilgotności, tak jak miały w zwyczaju. Skapywała z nich woda, mocząc cienką, świeżą koszulę kobiety.
— Zimniejszej wody tu nie było, co? — mruknęła pod nosem, wyciskając ciecz z pukli, dobrze wiedząc, że krzątające się wokół kobiety nic nie rozumieją. Woda ze studni, którą się obmyła była niemal lodowata, a gdy strumień uderzał w jej plecy, czuła jakby ktoś smagał ją biczem. Momentami myślała że nie da rady wysiedzieć pod staroświecką pompą i zastanawiała się czy tubylcy nie chcą jej zamęczyć, mrożąc i niemal topiąc. Uczucie było okropne, a zaczerwienione plecy bolały ją przy poruszaniu.
Zimna woda otrzeźwiła jej zmysły, co było jedynym plusem szybkiej „kąpieli". Nie mogła zdecydować czy nie wolałaby chodzić brudna do końca dnia, unikając całej tej scenki i nieprzyjemnego bólu skóry. Spojrzała znad mokrych pukli na Indianki z chustami na głowach. Wcześniej, kilka z nich zniknęło z jej zabłoconymi ubraniami, tak szybko, że nie miała nawet chwili aby zaoponować, a reszta asystowała przy kąpieli. Jeśli kąpielą można nazwać polanie wodą prosto ze studni. Nelly dobrze wiedziała, że nie chodziło kobietom o chętną i uprzejmą pomoc, a o dyskretne — niedyskretne przyjrzenie się blademu ciału Kanadyjki, jednak nie przejmowała się tym zbytnio. Udawała, że nie dostrzega całego poruszenia i ciekawskich spojrzeń. Chciała jedynie zmyć błoto i ubrać się w świeże, lniane ubranie. Wokół biegały dzieci, poniektóre na większą odległość bojąc się spotkania z bladą panią. Wiele z nich było po części zawiedzionych, gdy dostrzegło, że Eleanor chodząc, dotyka ziemi, tak samo jak one, a znajdując się pod ostrym strumieniem, dławi się wodą i ciężko oddycha, co kolidowało z ich wyobrażeniem o mowie brzmiącej jak trzepotanie skrzydeł majestatycznego kwezala. Te „niedociągnięcia" nie przekreślały jednak dla nich egzotycznego postrzegania przybyszki. Wciąż miała białą jak mleko skórę, tak bardzo dziwną i niespotykaną. Miała imponujący wzrost, którego nie posiadały ani ich matki ani ojcowie oraz piękne włosy sięgające niestety jedynie do ramion. Były śliczne, a niektóre dziewczyny już zdołały zapałać o nie zazdrością, pomieszaną z niedowierzaniem i nawet niepokojem. Puszyste, rude i bardzo gęste wyróżniały się znacząco na tle ciemnych, sztywnych włosów Gwatemalek. Dzieci zaczęły ją nawet utożsamiać z Panią Księżyc, przez jej niezwykłą dla nich urodę. Gdyby Nelly rozumiała słowa i komentarze dotyczące jej wyglądu, roześmiałaby się — w Kanadzie uchodziła za dość ładną ale raczej mocno przeciętną.
Kiedy mały obrzęd „umycia" kanadyjskiej dziennikarki dobiegł końca i poniektóre kobiety z niechęcią wróciły do pracy, zjawił się Sachahiro, chcąc upewnić się że wszystko z przybyszką w porządku. Nie chciał podpaść starszyźnie bardzo nieprzychylnej pojawieniu się nieczystej kobiety na ich ziemi, więc wolał mieć na nią oko. Również przypuszczał, że młoda Kanadyjka czuje się nieswojo wśród obcojęzycznych Indian, nawet jeśli to były osoby tej samej płci.
— Są jakieś problemy, Nelly? — przeskoczył zgrabnie przez niewielką skałę. Bał się że źle wypowiedział którekolwiek słowo, narażając się na pośmiewisko ze strony kobiety, pochodzącej z wielkiego, pięknego kraju. Rudowłosa siedziała na kamieniu przy studni, susząc włosy. Na jego głos, uniosła twarz i uprzejmie się uśmiechnęła.
— Nie ma najmniejszych. W sumie to jestem bardzo głodna i chciałabym coś zjeść, jeśli to nie jest problem.
— Nie, nie... Obiad jemy znacznie później, więc musiałabyś jeść samotnie i jes...
— Nie przeszkadza mi to. Po prostu muszę coś zjeść. Najlepiej teraz. Cokolwiek, byleby było jadalne.
Sachahiro pokiwał z wyrozumiałością głową. Polecił kobiecie krzątającej się przy studni szybkie przyrządzenie jakiegokolwiek dania dla przybyszki i przyniesienie jej czegoś do picia. Ta posłusznie skinęła głową i bez słowa odeszła, wcześniej zerkając porozumiewawczo na inną kobietę, która ruszyła za nią, gotowa na rozkazy starszej.
— Co chcesz? — zapytał. Spojrzała na niego z niezrozumieniem.
— Przepraszam?
— Co masz opisać? Po co tu tak właściwie jesteś?
— Sach...?
— Sachahiro — zmarszczył brwi w oczekiwaniu.
— Dobrze, więc Sachahiro tak jak wspomniałam wczoraj, słyszałam o tajemniczej górze...
— Górze Skorpionów. Tak, słyszałem.
Odkaszlnęła.
— Dostałam zlecenie opisania zdarzeń, które działy się w niedalekiej przeszłości. Nieoficjalnie wiem, że od lat prawdopodobnie sześćdziesiątych ubiegłego stulecia.
— Mów zwięźlej. Nie pytałem cię przecież o daty. Mamy inny kalendarz.
— Wybacz — rzuciła bez cienia pokory ani zmieszania.
— Co masz zrobić, Eleanor?
— Porozmawiać z wami, to tu, to tam i odwiedzić kilka miejsc. To wszystko. Kiedy dostanę jedzenie?
— Wkrótce — odpowiedział krótko, zauważając niskiego Indianina, który bacznie mu się przyglądał zza ściany jednej z chat. Zwilżył wargi. Chłopak zniknął w cieniu.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top