ROZDZIAŁ 2

Lało jak z cebra. Deszcz był tak gęsty, że zakrywał niemal wszystko, przez co widoczność była bardzo ograniczona. Padało tak głośno, że naradzający ledwo mogli usłyszeć się nawzajem. Jeden z nich opuścił ciężką, skórzaną płachtę, służącą tymczasowo w zastępstwie za drzwi, przez którą spoglądał przez dłuższy czas.

— ...dlatego, drodzy bracia, nie popieram tego pomysłu — kontynuował swoją wypowiedź mężczyzna w średnim wieku. Jego ziemista cera, przy świetle lampy wydawała się mieć woskową barwę. Mówił dziwną mieszanką języka kicze z językiem ch'orti'.

Dwóch mężczyzn w podobnym do mówcy wieku pokiwało głowami w geście aprobaty.

— Przyjmowanie obcej kobiety do nas jest nie do pomyślenia! Tym bardziej białej!

— Ma włosy jak szatan! Widziałem dokładnie jej włosy! —Po małym pomieszczeniu rozniosły się pomruki zgody.

— Stoi w tym wielkim deszczu przez cały czas — odezwał się ten, który długo spoglądał na zewnątrz.

— Camalotz dodaje jej sił!

— Przestań bredzić starcze! — zirytowany przedmówca skarcił starego — Spójrz na tę kobietę! Marznie i moknie w deszczu. Nie masz dla niej litości?

— To Cama...

— Młody Sachahiro ma rację. Sami przecież podziwiamy kobiety, bez których nie moglibyśmy istnieć! Oddajemy cześć Ixchel, bogini płodności — odezwał się starzec z powykręcanymi palcami od reumatyzmu.

— Tak, ale...

— Nie ma tu żadnego „ale", Carlosie. Dajmy jej chociaż przenocować ten deszcz.

— Nie chcę narażać mojej rodziny na niebezpieczeństwo. Dwie dekady temu potraktowaliśmy białego mężczyznę z przyjaźnią, a teraz wszyscy wiemy jak to się skończyło — odrzekł ze wściekłością. Sachahiro zacisnął wargi w wąską linię. Tak, wszyscy dobrze wiedzą jak to się skończyło.

— To jest kobieta, a nie mężczyzna — cichym, ale pewnym głosem Sachahiro zwrócił uwagę. Stał w rogu pomieszczenia, opierając się o ścianę w bliskiej odległości od wejścia, przez które ukradkiem spoglądał co jakiś czas, sprawdzając czy kobieta uciekła czy została.

— Przestań ją bronić młokosie! — Carlos uderzył pięścią w niski stołek. Mężczyzna był w tej chwili głównym przeciwnikiem idei pomocy kobiecie — Ty najlepiej powinieneś odczuwać skutki tamtej decyzji! A raczej twoja biedna, upokorzona matka.

— Dość tego! — krzyknął starzec z reumatyzmem. — Jeśli Sachahiro tak bardzo chce ją przyjąć to niech to zrobi. Jednak ona ma być z dala od naszych dzieci i dziewcząt!

— Nie będzie z nami jeść — dopowiedział około trzydziestoletni człowiek z lichym wąsem, strugając gałąź nożem.

— Sachahiro także! — niski, młody Indianin krzyknął, spoglądając wrogim spojrzeniem w kierunku Sachahira.

— Jego zostawmy w spokoju. Niech ona zostanie na noc. Ustalimy potem, co z nią zrobimy. Na razie miejmy ją wszyscy na oku.

Po małym pomieszczeniu rozniosły się gorączkowe pomruki. Kilku wstało i zaczęło mówić jeden przez drugiego, niezadowoleni, pamiętając wydarzenia z przeszłości. Inni, bardziej przyjaźni wyrazili gorące słowa pochwał i aprobaty.

Sachahiro ich nie słuchał. Wyszedł co prędzej z dusznego pomieszczenia na zimny deszcz. Gęste krople skapywały z dachu, formując się w cienki strumyczek. Na dworze było ciemno, jedynie jasna poświata wydobywała się zza skórzanej płachty. Gdzieś w gałęziach drzew pohukiwał olbrzymi puchacz wirginijski uhu—uhu—uhu. Młody mężczyzna szybko zszedł po lichej drabince, imitującej schody. Padało jak diabli, robiąc przy tym sporo huku. Sachahiro nie zaprzątał sobie głowy ubieraniem kapelusza ani kaptura, idąc pewnie przez błotnistą, mokrą ścieżkę. Kobieta stała tam, gdzie poprzednio, jakby nie przesuwając się choćby na milimetr. Strugi deszczu bardzo ograniczały widoczność, a przy wilgotnym powietrzu nie była ona zbyt dobra.

Eleanor zauważyła nadchodzącą postać i z niecierpliwości stąpała z jednej nogi na drugą. Była potwornie zmęczona — nie spała od ponad czterdziestu ośmiu godzin — do tego głodna, mokra, zmarznięta i na całym ciele czuła pogryzienia komarów. Po nietypowym wzroście poznała mężczyznę, z którym rozmawiała parę godzin temu.

— Dobrze się czujesz? — zapytał płynnym hiszpańskim. Jego głos był ledwie słyszalny wśród echa uderzeń ciężkich kropel o wybujałą roślinność dżungli.

— Wyśmienicie.

— Zabiorę cię do chaty, w której przenocujesz! — powiedział o wiele głośniej, przez co mogli lepiej się usłyszeć i rozumieć. Kobieta uśmiechnęła się zwycięsko w ciemności.

— Mam samochód, mogę w nim spać!

— To dlaczego w nim nie siedziałaś?!

— Żeby zademonstrować wam, na co mnie stać! — Eleanor dostrzegła w ciemności jak on kręci głową z niedowierzaniem. Mimo wszystko ruszyła za nim, po błotnistej ścieżce.

— Tak w ogóle to jestem Sachahiro! — krzyknął do idącej za nim kobiety. Wspinali się, grzęznąc w błocie i starając się omijać krzewy z wielkimi liśćmi.

— Co?!

Gdy Sachahiro miał powtórzyć swoje imię, kobieta straciła równowagę, przewracając się i przeklęła soczyście. Mężczyzna odwrócił się i pomógł w wydostaniu dziennikarki z błota. Gęsty deszcz zasłaniał mu widok, spływając po twarzy i powiekach. Kobieta miała całe dłonie, przedramię i nogi do kolan w błocie. Ponaglił ją i przytrzymał ramionami. Czuł na sobie wzrok kilku mężczyzn, którzy dopiero wychodzili z chaty, w której się naradzali, jednak go zignorował.

— Chodź, tylko ostrożnie — polecił.

Po kilku minutach dotarli do chaty niemal na skraju małej wioski. Droga zajęła więcej czasu niż zwykle, przez wyczerpanie kobiety i niesprzyjającą pogodę. Drewniane, liche drzwi zaskrzypiały, otwierając się z oporem przez wiatr i Sachahiro wprowadził ubłoconą dziennikarkę do środka. Panowała w niej ciemność, a w powietrzu unosił się charakterystyczny zapach ziemi, drewna, kurzu i czegoś bliżej niezidentyfikowanego.

— Była długo nieużywana — wyjaśnił Sachahiro pokrótce. Zapalił w ciemności lampę naftową, przez co część pomieszczenie rozjaśniła się ostrym światłem. — Tutaj będziesz na razie spać. Nic nie jest przygotowane bo...

— Rozumiem, rozumiem — przytaknęła szybko kobieta. Była zmęczona i nawet nie interesowało ją gdzie będzie spać. Liczyło się dla niej, że w ogóle będzie.

— Życzę miłej nocy, señora Foster. — Mężczyzna postanowił nie mówić nic więcej. Widział, że kobieta jest zmęczona i przypuszczał, że nie ma nawet siły oczyścić się z błota.

— Dziękuję, señor — odpowiedziała szybko i poczekała aż Indianin opuści chatkę. Czuła jak przemoczone ubranie lepi się jej do skóry, a błoto ciężko skapuje z jej ciała. Rozebrała się i wytarła ubrudzone dłonie w spodnie. Zmniejszyła płomień w lampie, regulując długość knota, następnie wyciągnęła z torby koc, którym się przykryła na niewygodnym łóżku, a ta sama torba posłużyła jej, jako poduszka.

Długonie mogła zasnąć. Głośny deszcz wkradał się do chaty przez nieszczelny dach, anieustanne bzyczenie komarów ciągle wybudzało ją z krótkiego letargu. Senprzyszedł bardzo późno

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top