ROZDZIAŁ 12

Jeszcze jeden krok. No dobra, może więcej.

Nelly starała się szybko ale jednocześnie bezszelestnie iść pomiędzy wysokimi łodygami kukurydzy. Towarzyszyły jej natrętne muszki i jeszcze gorsze komary. Ale cel był zbyt bliski i zbyt kuszący żeby się nimi w tamtej chwili przejmować. Pięła się uparcie przed siebie, mając oczy dookoła głowy. Podczas krótkiego pobytu w małej gwatemalskiej wiosce zdążyła zauważyć, że tubylcy nie zatracili pierwotnej umiejętności bezszelestnego skradania się. Doskonale tę umiejętność pielęgnowali. A ona głupia myślała, że takie rzeczy istnieją jedynie w filmach!

Zatrzymała się. Ktoś za nią idzie czy to zwykły szelest? Policzyła do trzech, a gdy nic się stało i nikogo w pobliżu nie zauważyła, szła ostrożnie dalej.

Jeszcze kilka kroków, zapewniła się. A coraz to głośniejsze szmery i brzdęki sztućców i naczyń jedynie ją w tym utrwalały. To może być jak na razie jedyna szansa, zaraz przecież wyruszają!

A jeżeli faktycznie tutejsi Gwatemalczycy są okropnym, nieludzkim plemieniem, którzy przykrywają się katolicką wiarą, a w ciszy oddają krwawe ofiary pradawnym bogom? Nelly znowu poczuła ekscytację i gęsią skórkę. Z jednej strony jest to bardzo nieempatyczne oraz egoistyczne ale nie mogła powstrzymać żądzy sukcesu i sensacji żeby się tym bardzo przejmować. Tym bardziej, że była tutaj sama. Nie miała kolegi dziennikarza ani kogokolwiek, chociażby Rona, który miałby ją oceniać ze względu na jej przekonania czy pragnienia (które może były bardzo nieetyczne). Była tu odosobniona, ze swoimi myślami, uczuciami, strachem i podekscytowaniem. Nikt jej nie szufladkował.

Zatrzymała się na chwilę aby zaczerpnąć powietrza. Nie była zmęczona wysiłkiem, ale jej serce biło tak mocno i szybko, że prawie przyprawiło ją o zawroty głowy. Przygryzła wargę i porzucając dotychczasową ostrożność, skradała się dalej. Aparat trzymała wysoko, dbając żeby nie uległ zniszczeniu. Trochę bolała ją noga, najbardziej kostka, od upadku ze stolika ale wciąż żwawo szła przed siebie. Starała się nie zatrzymywać i nie szeleścić. Było to wyjątkowo trudne.

Gęsto rosnące łodygi i liście kukurydzy idealnie ją zakrywały — miała taką nadzieję — od bystrych, w tej chwili na pewno nieczujnych oczu Gwatemalczyków. Poza tym, dlaczego mieliby ją zauważyć? Wszyscy są zajęci jedzeniem oraz rozmową, a ona przecież nie ma zamiaru ich atakować. Jedynie zajrzeć co tam mają i jedzą, ewentualna fotka i już jej nie ma! Zgarbiła się, robiąc kilka kroków do przodu. Wytężyła wzrok. Nie spuszczając go ostrożnie kucnęła. Powoli wyjęła aparat, następnie oglądając się za siebie. Nikogo nie dostrzegła, więc z większą pewnością wyjęła aparat. Opierając kolano na mokrej ziemi starała się nie stracić równowagi, tym samym mogąc zdradzić hałasem swoją nieproszoną obecność. Zadowolona z siebie próbowała ustawić obiektyw na odpowiednią odległość. Cmoknęła z uśmiechem, gdy to jej się udało. Jej bystremu oku ukazał się widok niewielkiego, murowanego budynku z niedużymi oknami. Łatwo dostrzegła w nim ruch. Musiała przyznać, że bardzo lubi podglądać ludzi, jakkolwiek by to niestosownie zabrzmiało. Tyczyło się to jednak jedynie pracy, gdzie musiała szukać materiałów, a nie mogła ich zebrać w pokojowy, uprzejmy sposób. Sąsiedzi mogli spać spokojnie.

Dostrzegła dwie kobiety, jedną starszą, drugą młodszą w chuście. Krzątały się niespokojnie, zapewne nakładając obiad tym, którzy jeszcze nie mieli albo sprzątając. Tak przypuszczała. Przybliżyła obraz jeszcze bardziej. Nie mogła dostrzec żadnych przedmiotów oprócz brudnego garnka, a tym bardziej niewłaściwych substancji.

— Cholerka no — sapnęła.

— Coś nie tak, señora?

Nelly krzyknęła z przerażenia, wypuszczając nieostrożnie aparat z dłoni. Olbrzymi Sachahiro zbliżył się do niej, idąc ostrożnie pomiędzy wysokimi, kukurydzianymi plonami. Miał zaciśnięte w cienką linię wargi i jego typowe spokojne ale pewne spojrzenie. Nelly poczuła jak jej żołądek się ściska. Ciężko oddychając, dosyć wystraszona, postanowiła milczeć. Znowu czuła się dziwnie głupio, cholernie głupio. Siedziała na mokrej ziemi, pochłaniając wzrokiem wszystko, tylko nie nienaturalnie wysokiego Indianina trzymającego małą papugę na palcu. Również milczał — jak to on — i nie wyglądało jakby chciał coś powiedzieć. Spokojnie stał, mimo prawdopodobnie dużej niewygody, której dostarczała mu wąska przestrzeń między rzędami roślin połączona z jego szerokimi barkami. Bawił się z kolorowym ptakiem, który przez kontrast z raczej ziemistym kolorytem postaci mężczyzny, wydawał się jeszcze bardziej barwniejszy i mniejszy w jego dużych dłoniach. Mimo prób, wzrok Nelly wylądował na drobnym ptaszku.

— Ja już raczej pójdę — wyszeptała pośpiesznie, nie chcąc przebywać dłużej w niezręcznej i wstydliwej — dla niej — ciszy. Wstała z ziemi i odszukała na klęczkach zabłocony aparat. Oby wciąż działał, zamartwiała się w duchu. Sachahiro nie zareagował wciąż głaszcząc delikatnie jaskrawego ptaka. Wymijając mężczyznę, Nelly poczuła mocny uścisk powyżej łokcia.

— Po co to robisz?

— Nie wiem o czym mówisz — powiedziała cicho, jej głos brzmiał niesamowicie łagodnie i miękko. Przepełniony kłamstwem.

— Dobrze wiesz, że chcę ci pomóc i po to tutaj jestem.

Nelly kiwnęła delikatnie głową, tak lekko, że ruch był niemal zupełnie niedostrzegalny. Mimo to, Sachahiro zauważył. Puścił ją, wracając do wcześniejszego zajęcia. Odwrócony plecami, sprawiał wrażenie, że jest sam jeden z barwną, młodą papugą, tak jakby wysoka, koścista kobieta w tej chwili nie istniała Jakby zupełnie jej nie było.

Nelly, przepełniona z jednej strony goryczą i złością, a z drugiej lekkim poczuciem winy i swoistym zawstydzeniem przedzierała się totalnie nieostrożnie przez gęstą kukurydzę. Na ostatnim odcinku jej stopa zaplątała się.

— Do jasnej cholery! — warknęła, odzyskując ostatecznie równowagę. Z roztargnieniem podniosła głowę z powrotem na miękką ścieżkę... i na chudego, brzydkiego chłopca. Szybko oszacowała, że mógł mieć do dwunastu, trzynastu lat. Patrzył na nią spokojnie, jednak jego spokój mimo że podobny do tego Sachahira, różnił się znacznie w odbiorze. W istocie był inny. Na pierwszy rzut oka pokrewny ale jednak całkowicie inny.

— Czego chcesz? — zapytała. Chłopiec wlepiał w nią wzrok przez jakąś kolejną sekundę, po czym uciekł. Szybko jak błyskawica. Razem z krótkim szelestem liści. Zniknął jak duch, przepadł w brązie i zieleni. Nelly otrząsnęła się. Ten wzrok... Zdawało jej się, że gdzieś go wcześniej spotkała. Ktoś już tak na nią spojrzał. Tak spokojnie, ale bardzo chłodno, jakby z niemiłym ostrzeżeniem.

Ogarnięta dziwnymi myślami nie zauważyła, że już stoi przed drzwiami swojej chaty. Pchnęła zbutwiałe drzwi, ledwo trzymające się na zawiasach. Obrzydliwe skrzypnięcie nie przeszkadzało jej już ani trochę. Już zdążyła się do niego przyzwyczaić. A może tak bardzo była pochłonięta amatorską analizą wzroku młodego nastolatka, że nie zwróciła na niego najmniejszej uwagi? Otarła twarz brudnymi dłońmi. Poczuła się potwornie zmęczona. Na środku pokoju leżały resztki starego, rozwalonego stolika, na łóżku wystygłe jedzenie na tacy. Poszukała w torbie ścierki, którą mogłaby wytrzeć aparat. Delikatnie czyszcząc obiektyw nagle zaświtało jej w głowie i umysł przywołał wspomnienie pierwszego ranka spędzonego tutaj. A raczej widoku starca, kryjącego się za grubą zasłoną. Jego wyzywająca postawa i twardy, przerażający wzrok, który przyprawił ją o ciarki.

Identyczny jak u niskiego chłopca.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top