Rozdział 22
Wydawało się, że wszystko jest na dobrej drodze do naszego szczęścia. No właśnie, wydawało się. Myślałem, że teraz mam wszystko. Mam pracę, dom, córkę i cudowną brunetkę u boku, która zmieniła się od naszego pierwszego spotkania.
- Will - poczułem jej ciepłą dłoń na mojej ręce. Podniosłem wzrok i lekko uśmiechnąłem się. - Dobrze się czujesz? - spojrzała na mnie zmartwionym wzrokiem.
- Ta-tak - wydukałem, łapiąc się za czoło. - Smakowało? - chciałem szybko zmienić temat, ponieważ nie miałem zamiaru martwić dziewczyny moimi problemami.
- Smakowało, ale tobie raczej nie - wskazała na mój talerz, na którym leżał cały kawałek ciasta. - Co się dzieje? Już dawno zauważyłam, że nie wyglądasz dobrze.
- Dzięki, wiesz - westchnąłem.
-Oh, Will, wiesz, że nie o to mi chodzi - zdenerwowała się. - Powinieneś iść do lekarza - poleciła, a ja tylko pokręciłem przecząco głową.
- Nic mi nie jest - wyjaśniłem, mając nadzieję, że odpuści.
- Ja myślę, że jednak jest - spojrzała na mnie surowo, a później zabrała ze stołu małego misia, którego podarowała Ivy.
- Boże, Rox pójdę, jak wrócimy z Bostonu, dobrze? - uspokoiłem ją, aby nie panikowała już i nie przejmowała się, tylko już jutro odpoczęła na naszych małych wakacjach.
- No okey - przytaknęła i zjadła ostatni kawałem swojej słodkości.
Patrzyłem na dwie dziewczyny, które doskonale czuły się w swoim towarzystwie i nie przeszkadzało im to, że różni je ponad 18 lat. Cieszyłem się, że Ivy polubiła Roxi i odwrotnie. Widziałem, że moja córka potrzebuje matki i w żaden sposób nie mogłem jej zastąpić, choćbym nie wiem, jak się starał. Kobiety rozumieją się bez słów.
- Muszę iść do toalety - oznajmiłem, podnosząc się z krzesła, jednak nie mogłem ustać na nogach i z powrotem usiadłem.
- William - dziewczyna szybko uniosła przestraszona wzrok.
- Zakręciło mi się w głowie.
- Idziemy do lekarza! - uniosła się z krzesła, kładąc sobie wygodnie Ivy na rekach.
- Nie! - wstałem i w tym momencie straciłem równowagę. Całe moje otoczenie zaczęło wirować, a moją głowę rozsadzało coś od środka.
- William! - usłyszałem tylko stłumiony głos mojej towarzyszki, która podbiegła do mnie.
Rozejrzałem się po sali i dopiero po zapachu poznałem, gdzie się znajduję. Nienawidziłem szpitala i jeszcze jakaś część mnie miała nadzieję, że jednak tam nie jestem. Spojrzałem w bok i zobaczyłem jakiegoś starszego pana, który uśmiecha się szeroko do mnie. Odwzajemniłem niepewnie gest, nie będąc pewnien, czy uśmiech kierowany jest do mnie. Chciałem wstać, ale poczułem, że coś mi przeszkadzało. Zorientowałem się, że jestem podłączony pod kroplówkę. Cholera! Nie będę tutaj leżeć, chyba im się coś pojebało.
- Kurwa mać - szepnąłem wściekły, próbując jakoś uwolnić się od tego badziewia.
- Proszę? - zapytał staruszek, a ja zamrugałem kilka razy powiekami.
- Um, nic - powiedziałem szybko, nie wiedząc, co tak naprawdę ten człowiek usłyszał.
- Zjadłbym taką kurę, swojską kurę - oblizał wargi, kładąc się z powrotem na swoje łóżko i przykrywając pościelą. - Powiem żonie, może mi ugotuje - stwierdził, a ja zaśmiałem się cicho. - Albo nie, może jednak jakieś pierożki - od tamtego momentu już go nie słuchałem, bo moim celem było odnalezienie jakiegoś lekarza, czy chuj wie kogo. Chciałem opuścić ten szpital jak najszybciej.
Wstałem z łóżka i wziąłem ze stojaku butelkę z cieczą, do której byłem uwiązany. Czułem się, jak pies na smyczy. Nie miałem pojęcia, gdzie tak naprawdę znajdowała się Ivy i czy jest bezpieczna.
Co za chujnia!
Zacząłem przypominać sobie całe zdarzenie i jakoś próbowałem złączyć fakty i zrozumieć, co może mi szkodzić. Podejrzewałem, że to jedzenie, bo nic innego nie zażywam. Jakiś miesiąc temu robiłem badania i na pewno jestem zdrowy, więc nie ogarniam, dlaczego mi się tak dzieje. Jednak w sumie nie jest możliwe, że to z jedzenia, bo przyrządza mi je Juliet i ona dba o to, aby wszystko było świeże. Na mieście jem rzadko, a takie zawroty zdarzają mi się codziennie. Niekiedy są one silniejsze, a niekiedy słabsze.
- Przepraszam - pociagnąłem delikatnie przypadkową pielęgniarkę za rękaw, przez co lekko odskoczyła.
- Tak? - spojrzała na mnie pytającym wzrokiem.
- Przywieziono mnie tutaj po południu i dopiero teraz się obudziłem - wyjaśniłem. - Mógłbym odzyskać telefon, albo skorzystać z szpitalnego? Cokolwiek, chciałbym porozmawiać z jedną osobą.
- Tak, jasne - przełożyła tackę z lekami do drugiej ręki. - Jesteś spod trójki? - zapytała, a ja obejrzałem się do tyłu i spojrzałem na swoją salę, po czym kiwnąłem twierdząco głową. - Była tutaj dziewczyna.
- Roxi? - dopytywałem.
- Nie przedstawiła się, ale miała dziecko ze sobą i chciała do pana wejść, jednak lekarz nie wpuścił jej z dzieckiem, żeby nie zaraziło się jakimiś chorobami, więc wysłał ją do domu.
- Dobrze, dziękuję - rozejrzałem się po korytarzu. - Ja chcę już iść do domu - powiedziałem pospiesznie.
- Jak do domu? - zmarszczyła brwi.
- Wypisuje się na żądanie - wyjaśniłem, chcąc, jak najszybciej spotkać się z dziewczynami. - Niech pani uzupełni papierki, ja się podpiszę i spierd - urwałem. - Spierdykam - chrząknąłem, gdy pielęgniarka zgromiła mnie wzrokiem.
- Niech pan poczeka - pociągnęła mnie za rękę, gdy chciałem wrócić do sali i zabrać stamtąd swoje rzeczy. - Ta Rox miała tutaj wrócić - powiedziała, a ja poczułem się w jednej chwili spokojniejszy. - Może zaraz wróci i przemówi panu do rozsądku - westchnęła i ruszyła dalej wzdłuż korytarza.
Spojrzałem na krzesła, które znajdowały się pod ścianą i usiadłem na nich, aby mieć lepszy widok na cały szpitalny hol. Chciałem od razu po przyjściu Roxi, wypisać się stąd. Odchyliłem głowę do tyłu i oparłem ją o ścianę, zamykając oczy. Zacząłem myśleć, o tym co miało miejsce dzisiaj. Jak na razie to dzisiejszego dnia miałem najsilniejsze zawroty. Przeanalizowałem cały poranek, południe aż do spotkania z dziewczyną. Rano zjadłem pyszne śniadanie, o które postarała się Juliet, a co do stresu, to nie było takich szans, ponieważ cały dzień w pracy przeleciał na luzie, a świadomość, że jestem umówiony z brunetką, odprężała mnie jeszcze bardziej. Może faktycznie jestem na coś chory. Kurwa, może nowotwór. Przełknąłem głośno ślinę, gdy czyjaś głowa spoczęła na moim ramieniu. Od razu poznałem jej zapach i uśmiechnąłem się, kładąc dłoń na jej plecach.
- Dobrze, że przyjechałaś - pocałowałem ją we włosy.
- Bałam się o ciebie - wymamrotała, pociągając na nosie.
- Ej, nic mi nie jest, okey? - zerwałem się, odejmując jej twarz moimi dłońmi. - Wszystko dobrze - uspokoiłem ją i zmusiłem, aby spojrzała na mnie.
- Rozmawiałeś z lekarzem? - otarła łzę, która spłynęła jej po policzku. Moje serce cierpiało, gdy wiedziałem, że to przeze mnie płacze.
- Nie, dopiero się obudziłem - wyjaśniłem, a ta kiwnęła głową na znak, że rozumie. - Gdzie Ivy?
- Reed i Ricki się nią zajęli - wyjaśniła, a ja odetchnąłem z ulgą, wiedząc, że dobrze zrobiła. - Nie wpuścili mnie tutaj z nią.
- Wiem, Rox, wiem - przyłożyłem jej głowę do mojej klatki piersiowej, aby się uspokoiła i tak nie panikowała. Wiedziałem, że dziewczyna jest wrażliwa i nawet głupimi rzeczami się przejmuje, a nie chciałem, abym był powodem jej zmartwień.
- Muszą ci zrobić wszystkie badania - stwierdziła, a ja tylko prychnąłem, kręcąc głową.
- Jutro wyjeżdżamy, więc nie ma mowy, że tutaj zostaje.
- Will - uniosła się, patrząc prosto w moje oczy. Widziałem, że mówiły one, że mam zostać i nie ma innej opcji.
- Czuję się już dobrze - podsumowałem.
Kazałem Roxi jechać do domu i zacząć pakować się, bo chciałbym z rana już wyjechać. Dziewczyna oczywiście niechętnie się zgodziła, ale w końcu po tysiącu próśb zgodziła się. Leżałem na łóżku szpitalnym i patrzyłem na staruszka obok, który spał i przy tym chrapał głośno, a niekiedy mlaskał. Myślałem, że kurwicy dostanę, ale myśl, że niedługo przyjdzie lekarz, który na razie operuje, pocieszała mnie.
- Też cię to wkurwia? - usłyszałem z drugiego boku i odwróciłem głowę, aby zobaczyć, kto tam leży.
Zobaczyłem chłopaka, który miał może z osiemnaście lat i w ręce trzymał telefon, blokując go co chwilę. Nie zwróciłem na niego wcześniej uwagi, bo byłem bardziej zajęty chęcią wydostania się i dziadkiem po lewej.
- Zajebiście mocno - westchnąłem, układając się wygodniej, żeby lepiej rozmawiało mi się z chłopakiem. Chociaż w sumie nie wiedziałem, czy będzie ciągnął rozmowę dalej.
- Dzisiaj jeszcze nie jest źle, wczoraj to kurwa urządził sobie koncert - zaśmiał się, a ja mu potowarzyszyłem.
- Czemu tutaj leżysz? - zapytałem, a ten odkrył kawałem pościeli i zobaczyłem na jego nodze gips, który ciągnął się od stopy aż na koniec nogi.
O cholera.
- A ty?
- W sumie to nie wiem - wzruszyłem ramionami. - Straciłem przytomność, a wszyscy robią z tego wielkie halo.
- Mama?
- Nie, ona o tym chyba nie wie - a przynajmniej chciałem, aby tak było. Zacząłem zastanawiać się, jak mam nazywać Rox. Ona nie jest moją dziewczyną, ani też przyjaciółką.
Kurwa, kim my dla siebie jesteśmy?
- Dziewczyna?
- Można tak powiedzieć.
Odnalazłem lekarza, który dopiero po zobaczeniu mnie, przypomniał sobie o moim istnieniu. Widziałem, że koleś jest niezbyt ogarnięty i raczej mi nie pomoże.
- Chciałbym się wypisać - zakomunikowałem, a ten skrzywił się.
- Nie zrobiliśmy ci wszystkich badań - wyrzucił jakieś rękawiczki do kosza i stanął naprzeciwko mnie.
- Nie musicie, ja zrobię badania, ale za tydzień - oznajmiłem, mając nadzieję, że ten lekarz zgodzi się na to i bez problemu wypisze mnie do domu.
- Nie ma mowy!
- W dupie mam to, wypisuje się na własne żądanie - warknąłem. - Znaczy w tyłku mam to - poprawiłem się.
- Jest już późno, nikt panu nie wypisze tego - wzruszył ramionami, a na jego twarzy wymalowane było coś w stylu " Przykro mi".
- Kurwa mać, nie mogę się tylko popisać, a jutro uzupełni ktoś resztę! - poniosłem głos, przez co zwróciłem uwagę dwóch dziadków, którzy wracali z toalety i wydawało się, że chyba zakumplowali się w szpitalu.
- Dobrze, niech już ci będzie - westchnął, a ja byłem zadowolony. - Pani Wi - zawołał cicho do jakieś recepcjonistki, która podniosła wzrok i uśmiechnęła się. - Idź do niej, ona ci przygotuje kartę wypisu - wybełkotał zrezygnowany i odszedł.
Byłem już gotowy do wyjścia. Roxi przywiozła mi kilka rzeczy, które okazały się zbędne, ale koszulkę zmieniłem. Po drodze złapał mnie jeszcze lekarz i zaczął tłumaczyć mi wyniki badań, ale nie chciało mi się słuchać. Wziąłem od niego jakieś kartki i ruszyłem do domu. Spojrzałem przelotnie na wyniki i stwierdziłem, że te cyferki i nazwy nigdy nie odszyfruję, więc zrezygnowałem. Przed szpitalem czekał już na mnie Rick, który powitał mnie, jakbyśmy nie widzieli się parę lat. Cieszyłem się, że w końcu mogłem znaleźć się w swoim domu. Byłem wdzięczna przyjaciołom, że zaopiekowali się Ivy i jeszcze do tego położyli ją spać. Nie wiedziałem, jak się odwdzięczę, za to wszystko co dla nas robią. Reed i Rick szybko zmyli się z mieszkania, aby nie męczyć mnie już. Wziąłem szybki prysznic, zmywając z siebie szpitalny zapach. W końcu poczułem się odprężony.
Leżałem na łóżku i myślałem o Roxi. Chwyciłem telefon w dłoń, aby napisać do niej, żeby już się nie martwiła.
Do Roxi
Nie martw się, jestem już w domu.
Nie musiałem czekać długo i po raz kolejny nie zawiodłem się na niej. Odpisała z prędkością światła.
Od Roxi
To dobrze, do zobaczenia jutro :*
Do Roxi
Dobranoc <3 i dziękuję za dzisiaj
Od Roxi
Dobranoc <3
_________
Więc zbliża się Nowy Rok, z tej okazji chciałabym wam życzyć dużo zdrowia, szczęścia, spełniania marzeń w tym 2018, miłości i wszystkiego dobrego!
Mam nadzieję, że 2018 przyniesie sporo weny i nowych pomysłów do pisania. Mam nadzieję, że będzie was jeszcze więcej i będziecie dawać mi kopa, do pisania rozdziałów. Dziękuję wam za ten 2017 rok, który był cudowny. Powstały wtedy 4 książki, z których jestem mega dumna i wam chyba też się podobają. "Kocham cię wariacie" wybiło 1M wyświetleń, co było dla mnie czymś niemożliwym, a teraz jest już 1,56M i z każdym dniem, tygodniem, miesiącem jest ich co raz więcej. To dzięki wam ten 2017 był dla mnie cudownym rokiem.
Szczęśliwego Nowego Roku, kochani 💓💕💕💞💞❤🎉🎉🎇🎆
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top