Rozdział 2: Gadaj, za co cię wywalili?
#RegainMemoriesWatt na Twitterze (X), aktywność bardzo wskazana!
Gwendolyn
Siedzę przy stole, mieszając w owsiance i usilnie próbując nie usnąć. Nie jestem przyzwyczajona do wstawania o siódmej. Przeważnie spałam co najmniej do dziesiątej, bo nikt nie wymagał ode mnie, żebym budziła się wcześniej. W szpitalu pielęgniarki przychodziły jedynie rankiem, żeby sprawdzić, czy żyję, a potem dawały mi już spokój.
Ta szkoła to same problemy.
— Zabrałaś wszystkie konieczne książki? — pyta mama, odstawiając kubek na stół.
Kiwam głową i odsuwam od siebie miseczkę, dając kobiecie do zrozumienia, że może ją zabrać, gdy będzie odnosiła naczynia do kuchni.
— Tak. Dostanę dzisiaj szafkę? Ciężkie są te książki.
— Raczej tak. Postaraj się podejść do tego optymistycznie, proszę. Chociaż troszkę.
Kładzie swoją dłoń na mojej, a ja wywracam oczami. Doskonale wie, że nie uśmiecha mi się powrót do nauki. Najzwyczajniej w świecie się tego boję i chciałabym otrzymać z ich strony trochę więcej zrozumienia. Dla nich to nic wielkiego, w końcu już wcześniej chodziłam do szkoły. Ale jeszcze ani razu nie chodziłam do niej, nie pamiętając siebie i nie będąc do końca pewna, co ogarniam, a co nie.
Zanim usnęłam, powtarzałam tabliczkę mnożenia, żeby aż tak się tam nie upokorzyć. Przynajmniej nie w tak dużym stopniu.
Mama każe mi iść założyć buty, a ona posprząta w tym czasie ze stołu, a ja zdaję sobie sprawę z tego, że to naprawdę już. Że ona zaraz mnie tam zawiezie i zostawi na pastwę losu. Wiem, że mnie raczej tam nie zjedzą, bo kanibalizm jest chyba zakazany, ale nie chcę odstawać od reszty jeszcze bardziej. Już i tak odkąd się obudziłam odczuwam, że wszyscy traktują jak jakiegoś kosmitę, a co dopiero będzie w szkole, gdzie szczerze wątpię, czy jest chociaż jedna osoba, która też ma amnezję.
Przypną mi łatkę dziwadła. Jak nic. No nie ma innej opcji.
Wciągam na nogi trampki i zakładam bordowy plecak w oczekiwaniu na mamę. Zawiezie mnie do szkoły, a potem sama pojedzie do swojej pracy. Fantastycznie. Wychodzimy z domu. Czekam chwilę, aż zamknie drzwi, a potem otworzy samochód, żebym mogła do niego wsiąść.
— Masz telefon, prawda? — pyta, kiedy jesteśmy już w drodze.
Potakuję.
— Mam telefon i wszystko inne, co konieczne.
— Gdyby coś się działo, to od razu dzwoń, dobrze?
— A mogę już teraz?
Patrzę na nią, a ona jedynie wywraca oczami. Przynajmniej próbowałam.
— Nie rób z siebie na siłę odmieńca. Jesteś normalną dziewczyną. Nauczyciele zrozumieją, jeśli nie będziesz czegoś potrafiła. Ta szkoła ma naprawdę dobre opinie.
— Nie robię z siebie odmieńca. Po prostu się boję — mruczę, wciskając się mocniej w fotel.
Wiem, że jestem normalna. Prawie. A w zasadzie, prawie robi wielką różnicę. Nie mam o czym opowiedzieć ludziom w szkole, żeby mnie polubili. A wątpię, czy to, że lekarz powiedział, że szwy się ładnie wchłonęły, ich zainteresuje. Nie miałam też znajomych, którzy mogliby mi przypomnieć jakieś momenty z mojego życia. Może nie miałabym wspomnień, ale miałabym coś, co kiedyś nimi było.
— To zrozumiałe, naprawdę. Ale gwarantuję ci, że po pierwszym dniu stwierdzisz, że nie było źle i to może nawet dobrze, że wreszcie wyszłaś do ludzi.
Mam nadzieję. Naprawdę.
Podjeżdżamy pod duży budynek, w którym byłam już wczoraj. Dzisiaj roi się pod nim masa ludzi, którzy, o dziwo, wyglądają dość podobnie jak ja. Mam na myśli to, że frustracja wręcz krzyczy z ich twarzy. Czyli nie tylko ja nie chcę tu być. Co za ulga.
— Idź od razu do sekretariatu i pamiętaj o uśmiechu.
Wysilam się na uniesienie kącików ust, a mama pokazuje mi uniesione kciuki. Wywracam jeszcze raz oczami, po czym otwieram drzwi i, zabierając ze sobą plecak, wysiadam z samochodu. Zatrzaskuję drzwiczki i biorę głęboki oddech. Dam radę. Pewnym siebie krokiem, takim, na jakim pozwalają mi moje nogi, które jeszcze nie są w pełni sprawne i moje kroki nie są jeszcze aż tak płynne, jak powinny. Trzy tygodnie w śpiączce plus gips to nie najlepsze połączenie.
Wchodzę do dużego budynku i dopiero teraz zaczyna się walka o przetrwanie. Każdy idzie w swoim kierunku i nie zwraca uwagi na innych. Gwar i tłok, w którym ciężko się odnaleźć i nie zostać stratowanym. Mam ochotę odwrócić się na pięcie i poprosić mamę, żeby mnie odebrała, ale zdaję sobie sprawę z tego, że tego nie zrobi. W końcu docieram do drzwi sekretariatu i wchodzę do środka, zanim się rozmyślę albo, co gorsza, ktoś na mnie wpadnie. Czuję niesamowitą ulgę, gdy zostawiam tę wrzawę za sobą i jestem teraz w cichym pomieszczeniu, ale zalewa mnie kolejna fala paniki, gdy kilka sekund później uświadamiam sobie, co to za pomieszczenie.
— Dzień dobry — dukam, robiąc kilka kroków w celu podejścia do kontuaru. — Gwendolyn Jones.
Przedstawiam się, a ona jedynie patrzy na mnie spod tych swoich czerwonych okularów, po czym chwyta teczkę, którą mi wręcza.
— Tutaj masz wszystkie konieczne dane. Plan lekcji, numer i kod do szafki. Ogarniesz. W razie czego spytaj kogoś.
Potakuję, ściskając w ręku czarną teczkę. Chyba nie mam innego wyjścia. Muszę ogarnąć. Dziękuję kobiecie za pomoc, znikomą, ale jednak pomoc i wychodzę z sekretariatu. Wyciągam z teczki plan lekcji, z którego odczytuję, że mam teraz angielski w sali dwieście osiemnaście. Dwieście osiemnaście? To nieźle.
Po krótkiej analizie sytuacji stwierdzam, że nie ma opcji, że znajdę tę salę sama, skoro jest tutaj ich tyle. Rozglądam się po korytarzu i zahaczam wzrokiem o grupę chłopaków, którzy stoją kawałek dalej. Okej, Gwen, dasz radę. Oni nie mogą być straszni, są co najwyżej rok starsi. Biorę głęboki oddech i ruszam w ich kierunku.
— Cześć — odzywam się, czym zwracam na siebie ich uwagę.
Patrzą na mnie zaskoczeni. Nie znają mnie, ale to chyba nie powód, żeby spoglądać na mnie jak na ufoludka. Z twarzą nic mi się nie stało.
— Hej? — odpowiada jeden z nich, a ja zaczynam się zastanawiać, czy to aby na pewno był dobry pomysł. — Znamy się?
— Nie. Jestem tu nowa. Moglibyście mi powiedzieć, gdzie znajdę salę dwieście osiemnaście? Byłabym wdzięczna.
Uśmiecham się krzywo w nadziei, że mnie nie wyśmieją. Ściskam mocno w ręku teczkę, którą dostałam, zupełnie jakby to była moja tarcza.
— Mam zajęcia w sali obok. Możesz iść ze mną.
Oddycham z ulgą, słysząc słowa blondyna, który stoi na środku. Ma włosy postawione na żel, które wręcz nieco świecą się mu od jego nadmiaru, ale wyglądają dobrze. Chłopak, który odwiedzał moją sąsiadkę w szpitalu miał go zawsze tak dużo, że nie wyglądało to pod żadnym względem estetycznie. Niejednokrotnie rozmawiałam o tym z jedną z pielęgniarek. Lubiłam ją.
— Dziękuję, to wiele dla mnie znaczy. Nie ogarniam za dużo i...
— Spoko, żaden problem — przerywa mi szatyn. Jest najwyższy z nich wszystkich, więc muszę zadzierać głowę do góry, by spojrzeć na jego twarz.
Chociaż może to też kwestia tego, że wzrostu modelki nie mam i wiele osób jest wyższych ode mnie.
Uśmiecham się szczerze. Pierwsze dziesięć minut tu nie jest takie najgorsze. Nikt mnie nie wyśmiał, ani nie powiedział nic o zaczynaniu od nowa.
— Skąd się przeniosłaś? — pyta trzeci.
Przygryzam dolną wargę. To jedno z tych pytań, których nienawidzę. Nie wiem skąd. Nie pytałam o to mamy. Szczerze, wątpię, czy nawet, gdybym spytała, odpowiedziałaby mi. Pewnie znowu powiedziałaby, że zaczynam od nowa i nie powinno mnie to interesować.
— Nie wiem — odburkuję, spuszczając wzrok na swoje buty.
— Jasne — odpowiada mi jeden z nich, śmiejąc się cicho. — Gadaj, za co cię wywalili?
Gwałtownie unoszę wzrok, wytrzeszczając oczy.
— N-nie wywalili mnie. Chyba.
— Coś kręcisz.
Wzdycham cicho. Nie chciałam, żeby wszyscy wiedzieli, że nic nie pamiętam z tego okresu mojego życia, bo naprawdę wolałabym, żeby nie traktowano mnie jak debila, który nic o sobie nie wie. Ale też chyba nie chciałabym, żeby pierwsze osoby, z którymi tu rozmawiam, od razu mnie skreśliły, uznając za jakąś wariatkę.
— Miałam wypadek. Mam amnezję wsteczną.
I cisza. Dokładnie tak, jak zawsze. Te słowa uciszają ludzi, jak nic innego. I zaraz powiedzą, że im głupio, bo nie wiedzieli, i dokładnie od tej chwili będę traktowana jak najdziwniejsza istota na tej planecie.
— Aż mi głupio teraz.
Oho. Wszystko idzie zgodnie z scenariuszem.
— To tak się da? W sensie nic nie pamiętać? Myślałem, że to tylko w filmach — rzuca jeden z nich, a ja wywracam oczami.
Ktoś tu jest chyba większym debilem, niż ja.
— Nie, Max, amnezja to nie wymysł Hollywood.
Blondyn uśmiecha się do mnie miło. Odwzajemniam uśmiech i przygryzam z nerwów policzek od środka.
— Ale jazda.
— Chodź, zanim jego głupota na ciebie przejdzie. Zostało pięć minut, zaprowadzę cię do sali. Nie wypada się spóznić pierwszego dnia.
Kiwam głową. Chłopak, którego imienia jeszcze nie znam, mówi do swoich kolegów, że spotkają się na lunchu i razem od nich odchodzimy.
— Więc masz teraz angielski, tak? — pyta.
Uśmiecham się, już po raz kolejny, odkąd do nich podeszłam i kiwam głową. Cieszę się, że chociaż trochę próbuje nawiązać jakąkolwiek rozmowę, bo ja jestem w tym najprawdopodobniej beznadziejna.
— Tak. Ten nauczyciel jest miły?
— Ehe. Czasem ma jakieś dziwne jazdy, ale to norma. Większość nauczycieli ma tu humorki. Poradzisz sobie.
Przełykam głośno ślinę. Mam szczerą nadzieję, że dzisiaj żaden nie będzie miał ochoty na gnębienie uczniów, bo jeśli tak, to najprawdopodobniej trafi na mnie.
— Yhym.
— Nie, naprawdę. Tu nie jest jakoś bardzo strasznie. Przekonasz się. Nauczyciele nie są źli. Prędzej uczniowie cię zjedzą, niż oni.
— Nie pomagasz.
— Oj, przepraszam. Uśmiechaj się i sprawiaj wrażenie pewnej siebie, to przeżyjesz.
Wchodzimy po schodach. Staram się nadążać za chłopakiem, ale on ma bardzo długie nogi i ciężko mi to idzie.
— Mógłbyś zwolnić? — pytam w końcu, gdy naprawdę nie jestem w stanie dotrzymywać mu kroku. Odwraca się i patrzy na mnie z rozbawieniem, po czym zatrzymuje się, żebym mogła go dogonić. — Dzięki.
— Tak właściwie, to jak masz na imię?
— Gwendolyn. A ty?
— Jeszcze raz. Jak?
Patrzę na niego i marszczę brwi. Co w tym trudnego?
— Gwendolyn.
— Gwen? — Kiwam głową. Może być. — Okej, wolę Gwen od jakiejś starej babci z balkonikiem. Bez obrazy, ale co mieli w głowie twoi rodzice?
— Hej! Ja lubię swoje imię — oburzam się, a on śmieje się pod nosem. — Lepiej pochwal się swoim, no dalej.
— Moje jest normalne. Blake. — Faktycznie. Jego jest mniej skomplikowane, niż moje. — To ten moment, w którym powinnaś mi powiedzieć, że mam ładne imię.
— Nie zamierzam kłamać — odpowiadam niemalże automatycznie.
Jestem z siebie dumna, bo na razie nie powiedziałam nic, za co miałabym ochotę się strzelić w łeb i wydaje mi się, że on też nie ma mnie aż za takie dziwadło. A przynajmniej tego nie okazuje, co naprawdę doceniam.
— Aha. To sama znajdź sobie dwieście osiemnaście.
Robi kilka szybkich kroków do przodu, czym totalnie zbija mnie z tropu. On tak na serio? Powiedzcie mi, że on żartował, proszę. Jeśli mnie tu teraz zostawi samą, to chyba się popłaczę.
Kręcę głową, po czym doganiam go i chwytam za nadgarstek.
— Nie próbuj. Nie możesz mnie tu zostawić samej. To jest dzicz.
Blake śmieje się głośno, ale raczej w radosny, a nie prześmiewczy sposób. Odwraca się w moim kierunku i unosi brwi.
— Szybko zmieniasz zdanie. Przynajmniej już wiem, co na ciebie działa.
— Przestań. Obiecałeś mi, że mnie zaprowadzisz pod salę od angielskiego, więc dotrzymaj obietnicy, proszę.
— To proszę brzmi dobrze. Chodź, musimy wejść jeszcze jedno piętro wyżej.
Uśmiecham się do niego. Blake jest w porządku. Przynajmniej na razie. Jeśli wszyscy ludzie w tej szkole tacy są, to może nie będzie aż tak strasznie. Kto wie?
Podążam za nim, a właściwie staram się podążać za nim, bo on znowu przyspiesza, a moje nogi znowu nie wyrabiają. Co za człowiek. Wchodzimy na kolejne piętro i jest zmuszony zwolnić, bo w tym tłumie mógłby mnie zgubić. A chyba zdaje sobie sprawę z tego, że ja nie żartowałam i naprawdę się popłacze, jeśli mnie zostawi na środku korytarza.
— Na którym jesteś roku? — pyta, zwinnie wymijając osoby, które stoją i rozmawiają z kimś, hamując ruch.
Spoglądam na kartkę, którą dostałam w sekretariacie w nadziei, że znajdę na niej tę informację.
— Jedenastym.
— Ja też. Daj plan, zobaczę, czy mamy ze sobą jakiekolwiek zajęcia. — Zabiera mi z rąk mój rozkład lekcji i wlepia w niego wzrok, nieco zwalniając. Mogłam mu ją dać na samym początku, skoro to jest warunek tego, żeby szedł wolnej. — Matematykę przed lunchem. Nic więcej, a szkoda.
Kiwam głową. Szkoda. Chciałabym mieć z nim więcej zajęć, byłoby łatwiej mi to wszystko ogarnąć. Oddaje mi kartkę, zatrzymując się w pół kroku. Marszczę brwi, a on kiwa głową w kierunku drzwi, przy których stoimy. Dwieście osiemnaście. Ou.
— To już? — pytam, przełykając głośno ślinę, a on kiwa głową.
— Dasz radę. Następne zajęcia masz na końcu korytarza. Trafisz. Pierwsza cyferka to numer piętra, a dwie kolejne znajdziesz, bo sale idą według kolejności na danym piętrze. To nie jest trudne.
— Może i tak. Dziękuję za pomoc, to bardzo miłe z twojej strony.
— Nie ma za co. Widzimy się na matematyce. Piętro niżej. Okej?
— Okej.
Chłopak zostawia mnie samą, bo przecież sam ma zaraz lekcje, na które nie może się spóźnić. Biorę głęboki oddech. Muszę tam wejść i nie dać zrobić z siebie idiotki. Nic trudnego, prawda? Chyba. Przekraczam próg sali, w której siedzi już kilka osób i szukam wzrokiem wolnego miejsca. Przez chwilę rozważam, czy wolę uciec na sam tył, czy jednak może lepszą opcją będzie zajęcie krzesełka gdzieś bliżej. W końcu podchodzę do ławki na środku klasy. Mam nadzieję, że nikt mnie nie wygoni. Wyciągam zeszyt, podręcznik i piórnik z plecaka, przypominając sobie, że muszę spytać Blake'a o szafkę, bo to wszystko jest dość ciężkie.
Wzdrygam się, gdy głośny dźwięk dzwonka przerywa moje myśli. To jest straszne. Rozglądam się po pomieszczeniu i stwierdzam, że tylko na mnie zrobiło to jakiekolwiek wrażenie. Oni mają jakąś znieczulicę czy jak?
Do środka wchodzi jeszcze więcej osób, które siadają na swoich miejscach. Jedna z nich zatrzymuje się przy mnie.
— To moje miejsce — oznajmia pewnym siebie głosem dziewczyna, a ja unoszę wzrok.
— Przepraszam, nie wiedziałam — dukam, a moja cała pewność siebie, którą zaplanowałam w głowie, ucieka pod wpływem jej spojrzenia.
— No już, przesiadaj się.
Wzdrygam się i chcę schować do plecaka moje rzeczy, ale przerywa mi w tym czyiś głos:
— Charlotte, koleżanka jest nowa. Dzisiaj wymienicie się miejscami, a jutro Gwendolyn będzie wiedziała, żeby usiąść tam, gdzie ty dziś.
Niska, pulchna kobieta, która zdecydowanie nie wygląda na uczennicę, stoi na środku klasy, przyciskając do piersi notes. Uśmiecha się do nas pogodnie. Ta dziewczyna mruczy coś niezrozumiałego pod nosem, ale odchodzi ode mnie. Podążam za nią wzrokiem, żebym wiedziała, gdzie mam jutro usiąść. Dwie ławki dalej. Okej.
— To wasza nowa koleżanka, Gwendolyn. Dołączyła do nas dzisiaj. Mam nadzieję, że będziecie dla niej wyrozumiali.
Jestem jej wdzięczna, że nie wspomina nic o tym, że nie jestem do końca normalna, bo jednak wolałabym, żeby ludzie nie patrzyli na mnie i nie traktowali mnie przez pryzmat mojej amnezji. To nie jest zbyt fajne.
Schodzę z pierwszego planu po krótkiej chwili sławy, a kobieta przystępuje do sprawdzenia obecności. Wyczytuje listę, a ja ogarniam, że muszę oznajmić, że jestem obecna, kiedy przyjdzie moja kolej. Wychodzi mi to dość dobrze, a przynajmniej tak mi się wydaje. Kończy tę czynność i siada na rogu biurka, biegając wzrokiem po wszystkich osobach zebranych w pomieszczeniu.
— Okej. No to jedziemy z tematem.
Staram się słuchać każdego słowa i, obserwując poczynania pozostałych osób, notować najważniejsze rzeczy. To, co mówi nauczycielka nie jest dla mnie aż tak czarną magią, jak wydawało mi się, że będzie i nawet ciekawi mnie temat zajęć. Po kilkudziesięciu minutach, które upłynęły mi dość szybko, znowu dzwoni ten cholerny dzwonek. Tym razem też niemalże podskakuję na krześle.
Staram się wtopić w tłum i razem z resztą uczniów pakuję swoje przybory i zmierzam ku wyjściu, jednakże zatrzymuje mnie głos profesorki.
— Gwendolyn, zaczekaj.
Zatrzymuję się w pół kroku i odwracam w jej stronę.
— Coś się stało? — Marszczę brwi, nieco zaniepokojona tym, co zaraz mi powie.
Przecież nie przeszkadzałam i starałam się wynieść z zajęć jak najwięcej.
— Nie. Spokojnie. Wiem, że to wszystko jest dla ciebie nieco trudne, dlatego chciałam ci powiedzieć, że jeśli będziesz potrzebowała jakiejkolwiek pomocy z nauką, to zwróć się do mnie, znajdziemy ci kogoś, kto wyjaśni ci niezrozumiałe kwestie. Jasne? — pyta, a ja kiwam głową.
— Będę o tym pamiętać. Dziękuję.
— Do usług.
Polubiłam ją. Może niepotrzebnie wyobrażałam sobie szkołę w tak zły sposób? Na razie to wszystko jest fajne. Nie tak fajne, jak spanie do południa, ale nadal lepsze, niż przypuszczałam, że będzie. Żegnam się z panią od angielskiego i wychodzę z sali, zerkając na plan. Dwieście dwa. Idę powoli korytarzem, sprawdzając numerki na drzwiach, aż udaje mi się natrafić na ten, którego szukam. Wchodzę do środka i znowu zastanawiam się, gdzie mogę usiąść. Rozglądam się po pomieszczeniu, rozważając, która z wolnych ławek naprawdę jest wolna.
— Możesz usiąść obok mnie.
Spoglądam na osobę, która się odezwała i uśmiecham się, widząc chłopaka, z którym rozmawiałam rano. To nie Blake, to ten, który myślał, że amnezja to tylko wytwór wyobraźni filmowców. Wiem, że jego imię padło w tamtej rozmowie, ale za nic go nie pamiętam. Uśmiecham się i zajmuję miejsce w ławce, którą mi wskazał.
— Dziękuję. Na poprzedniej lekcji ktoś był niezadowolony, bo usiadłam na jego miejscu.
Krzywię się i rozpinam plecak, żeby wyciągnąć z niego książki.
— Niektórzy są na tym punkcie przewrażliwieni. Jestem Max.
Wyciąga rękę w moim kierunku, a ja ściskam ją krótko.
— Gwendolyn. Albo po prostu Gwen. Twój kolega miał problem z pełną wersją.
— Blake momentami jest trochę debilem.
Unoszę brwi.
— Przypomnieć ci, że to ty myślałeś, że amnezja to bajka z filmów?
— Oj, nigdy nie spotkałem się z tym w realnym świecie, okej? Jak to jest? To musi być strasznie dziwne.
Kiwam głową. Nie wiem, co mam mu powiedzieć. Czuję się trochę dziwnie, bo to chyba pierwszy raz, odkąd ktoś spytał mnie jak to jest nic nie pamiętać, nie wyrażając przy tym wyrazów współczucia i nie pytając o to z litości. On po prostu się spytał, z ciekawości. Nie patrzy na mnie jak na poszkodowaną, biedną Gwen, a jedynie jak na dziewczynę, która chodzi z nim do szkoły. To inne. Ale w dobry sposób inne.
— Nie pamiętam kilku ostatnich lat mojego życia. Tak z grubsza.
— Dziwne. Bardzo. Ja co prawda nie pamiętam już, co jadłem wczoraj na obiad, ale to chyba coś innego.
Śmieję się pod nosem. Jego też już polubiłam. On i Blake są naprawdę w porządku. Tak stwierdzam po pierwszej rozmowie z nimi i mam nadzieję, że dobrze ich oceniłam, bo na razie aa zdecydowanie fajniejsi, niż ta dziesięciolatka ze szpitala. Miła odmiana.
— Podobnie. Z tym, że ja nie pamiętam obiadów z ostatnich dziesięciu lat.
— Przewalone, Gwen. Na maksa przewalone. — Kiwam głową. — Chociaż chyba też wolałbym nie pamiętać tego świństwa ze stołówki w podstawówce.
Znowu się śmieję. Tak szczerze się śmieję. Nie tak, jak przez ostatnie dni — z grzeczności, bo tak wypada. Teraz to jest szczere, bo ta rozmowa jest normalna, w taki sposób, jak potrzebowałam, żeby była każda odkąd się obudziłam. Bez zbędnych obaw, że ktoś powie coś nie tak i mnie urazi, bez ważenia słów. Takiego czegoś trzeba mi było. Wiem, że na pewno nie wszyscy tak do mnie będą podchodzić, ale to, że oni nie traktują mnie jak kosmitki, jest naprawdę pocieszające i sprawia, że ten dzień nie jest taki najgorszy.
— Chyba mam szczęście, że mi to umknęło.
Podpieram brodę na dłoni, a łokieć opieram o ławkę, ciągle utrzymując kontakt wzrokowy z chłopakiem, który siedzi w ławce obok.
— Zdecydowanie. Jedzenie tutaj nie jest najgorsze, więc dobrze trafiłaś. Zjesz z nami lunch, prawda?
Kiwam ochoczo głową. Może nawet zbyt mocno i szybko, ale cieszę się, że to zaproponował. Nie czułabym się zbyt dobrze, jedząc sama. Już i tak przez cały czas towarzyszy mi uczucie, że jestem odludkiem. Posiłek w towarzystwie jakichkolwiek ludzi innych od moich rodziców brzmi naprawdę dobrze.
— Jasne. Dziękuję za propozycję.
— Ktoś cię musi wziąć pod swoje skrzydła. Lepiej trafić nie mogłaś, uwierz.
— Się okaże.
Przerywa nam ten chory dzwonek, a potem do sali wchodzi nauczyciel, który nie wygląda ani trochę tak fajnie, jak pani od angielskiego. Przełykam ślinę. Jest wysoki, dobrze zbudowany i wygląda troszkę, jakby uciekł z więzienia.
— Nie bój się, to najmilszy nauczyciel w tej szkole — szepcze do mnie Max, a ja kiwam głową, znowu z trudem łykając ślinę.
— Gwendolyn Jones? Gdzie jest Gwendolyn Jones?— Wyczytuje moje nazwisko z kartki, a ja wzdrygam się i unoszę niepewnie rękę, żeby mógł mnie zauważyć. — Witamy na zajęciach historii. Rozluźnij się i czuj swobodnie, tylko nie zdejmuj butów, bo gdy raz Maximilian to zrobił, trzeba było wietrzyć salę przez trzy tygodnie.
Wszyscy wybuchają śmiechem. Ja też śmieję się pod nosem i spoglądam na chłopaka, który jako jedyny wygląda raczej na zażenowanego, niż na rozbawionego. Biedny Max.
— Dobrze. Nie będę.
Pan od historii faktycznie jest świetny. Co chwila żartuje, dzięki czemu w zasadzie nawet nie odczuwa się, że to lekcja. Ta godzina bardzo szybko i szczerze, nie miałabym nic przeciwko temu, żeby spędzić w tej sali jeszcze jedną.
— Co teraz masz? — pyta mnie mój nowy znajomy, kiedy oboje wychodzimy z zajęć.
— Matematykę. Blake podobno też.
— Tak, chyba tak. To dobrze, widzimy się na lunchu. Do zobaczenia, Gwen.
Uśmiecham się do niego. Max znika z mojego pola widzenia, a ja mam ochotę sobie strzelić w łeb, że nie spytałam go, gdzie jest sala, w której będę miała matematykę. Blake powiedział mi jedynie, że piętro niżej, a ja wiem, że ma numer sto dwadzieścia. Wzdycham cicho. Na całe szczęście udaje mi się tam trafić bez pytania kogokolwiek o drogę. Numeracja sal faktycznie nie jest mocno skomplikowana.
Wchodzę do środka i jestem odrobinę przerażona tymi wszystkimi wzorami, które są praktycznie wszędzie, bo to wydaje się być dużo bardziej skomplikowane, niż tabliczka mnożenia, którą wczoraj powtarzałam. Rozglądam się w poszukiwaniu Blake'a, który siedzi w przedostatniej ławce. Informuje mnie, że mogę usiąść dwa rzędy przed nim, bo tam jest wolne miejsce. Tym razem nie jestem tak zadowolona z osoby, która ma mnie uczyć tego przedmiotu. Nauczyciel nie jest niemiły, ale dość oschły i nie czuję się tak dobrze, jak na angielskim i historii. Czuję naprawdę dużą ulgę, gdy dzwonek kończy lekcję i mogę w końcu opuścić salę.
— I jak? — pyta Blake, który dogania mnie przy drzwiach.
— Matematyka na razie wypadła najsłabiej. Chyba jej jednak nie lubię.
— Mądra dziewczyna. Matematyka to coś, czego nie trawimy. — Mruga do mnie. — Okej, idziemy coś zjeść. Chodź.
Nie musi mi dwa razy mówić. Jestem już trochę głodna. Olałam rano tę owsiankę, więc potrzebuję już czegoś do zjedzenia. Stołówka jest na parterze, co niezbyt mi się podoba, bo schodów bardzo nie lubię. Docieramy tam po chwili, a i tak w środku jest już cała masa osób. Przełykam ślinę. Zebrali cały ten dziki tłum w jednym pomieszczeniu, czemu by nie. Blake kieruje się prosto do stolika, przy którym siedzi już Max i ten trzeci chłopak, którego imienia nadal nie znam.
— Hej. Przeżyłaś? — pyta Max, a ja kiwam głową.
— Ale nie lubi matematyki. Porządna dziewczyna z niej.
— Masz gust. To jest Tyler, nie zdążyliście się chyba jeszcze poznać.
Kiwam głową i ściskam wyciągniętą dłoń chłopaka. Razem z Blake'iem idziemy kupić coś do zjedzenia. Ja wybieram sałatkę z kurczakiem i sok pomarańczowy, a on hamburgera i wodę. Wracamy do stolika, gdzie nadal siedzą Max i Tyler, w towarzystwie jeszcze jednej dziewczyny, której nie znam.
— To Sue. Cheerleaderka. Tyler gra w szkolnej drużynie koszykówki. Byli kiedyś razem, a teraz się o wszystko kłócą. Prawdopodobnie teraz też.
Spoglądam na nich. Faktycznie, dyskutują o czymś zawzięcie, a biedny Max siedzi z boku i uważa, żeby nie dostać w twarz od gestykulącej dziewczyny. Podchodzimy do stołu i siadamy na krzesłach, odkładając nasze tace.
— Nareszcie — sapie z ulgą Maximilian, czym sprawia, że wzrok Sue spada na mojej osobie.
— To jest Gwendolyn — przedstawia mnie Blake.
— Twoja dziewczyna? — pyta, a my oboje kręcimy głową.
— Przeniosła się tutaj i wzięliśmy ją pod swoje skrzydła.
— Cześć. Sue. — Wyciąga dłoń, którą chwytam i ściskam krótko, bo czym zabieram i kładę na kolanie. — Muszę iść, a ty nie próbuj się w sobotę nie pojawić, bo cię uduszę. Nie żartuję.
Wskazuje palcem na Tylera, po czym odchodzi od nas.
— Co znowu? — pyta go Blake.
— W sobotę jest jakaś impreza charytatywna, na której ma być cała drużyna, a mi się tam nie chce iść.
— To, o czym dyrektorka mówi wszystkim od roku? — dopytuje Max, a Tyler kiwa z przekąsem głową. — Ja też się wybieram.
— Z jakiej paki? Przecież nie lubisz takich uroczystości. Będzie trzeba założyć krawat.
— Lubię krawaty. No i dziewczyny, które pojawiają się na takich imprezach.
— Jaka impreza? — wtrącam się.
— Coś charytatywnego, na którym będą licytować różne rzeczy na chore dzieci. Drużyna wystawia swój puchar z mistrzostw i mamy się pojawić.
Wygląda na niezadowolonego z tego, że ma tam przyjść, w przeciwieństwie do Maxa, który chyba odleciał gdzieś daleko, myśląc o tych wszystkich dziewczynach, które chce podrywać.
— Dyrka chciała, żebyśmy zagrali tam coś z zespołem, ale instrumenty nie zmieściłyby się na scenie.
— Masz zespół? — pytam Blake'a, a on kiwa głową. — Ale super.
— Podrywa na to dziewczyny — bąka Tyler. — Przyjdźcie też, to może nie popełnię tam samobójstwa.
— No okej. Gwen, przyjdziesz? Poznasz trochę osób ze szkoły i spoza niej.
Blake patrzy na mnie, a ja nie wiem, co odpowiedzieć. Nie wiem, czy byłam kiedyś na takiej uroczystości. Co miałabym na nią ubrać?
— Nie wiem czy to dobry pomysł. Chyba nie miałabym co ubrać.
— Wystarczy jakakolwiek sukienka i uśmiech. Będzie fajnie. Nie daj się prosić.
— Spytam rodziców.
— Ile ty masz lat? — prycha Tyler, gryząc frytkę.
Jego chyba lubię najmniej z całej trójki. Wydaje się być trochę wredny.
— Rodzice się martwią — wyjaśniam niepewnie. — Dam wam jutro znać, dobrze?
— Okej.
Cieszyłabym się, gdybym mogła na to pójść. To wydaje się być fajne. Poznam więcej osób i może nawet będę się dobrze bawić. Zobaczymy.
***
Hej hej hej,
I rozdział nr 2, także już go mieliście okazję czytać przy pierwszej publikacji RM🙈
Mam nadzieję, że miło Wam wrócić do tej historii!
Dziękuję, że jesteście i czekam na Wasze opinie, każda gwiazdka i komentarz są dla mnie na wagę złota!
Buzi,
mrsgabrielleexx
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top