Tiende

Obecnie nie istnieje już ani przeszłość, ani przyszłość. Jest tylko teraźniejszość.

Chaos przesyca resztki powietrza na okręcie Statesman. Asgardczycy, skryci w sali tronowej, z przerażeniem nasłuchują hałasów dobiegających zza metalowych ścian. Agresywne krzyki oraz rozpaczliwe, pełne bólu zawodzenia mieszają się z głuchymi dźwiękami pokładowego komputera; statek ostatnim tchem próbuje ostrzec tych, którzy pozostali, że stracił on wszelkie zasilania, nawet to awaryjne.

Obecnie dryfują tylko dlatego, że Sanctuary II im na to pozwala.

***

Bóg psot siłuje się z Proximą Midnight, jedną z najzdolniejszych wojowniczek w szeregach Czarnego Zakonu. Nie daje ona Lokiemu żadnych forów; atakuje raz za razem, popychając go na skraj jego umiejętności. Odrzuca ciemnowłosego boga niezwykle boleśnie, cudem nie łamiąc mu przy tym kręgosłupa; czyni to tak naprawdę zanim ten w ogóle jest w stanie zadać jej jakikolwiek cios, a później prawie przebija go swoją włócznią. Jednakże, nawet jeśli o mało go nie zabija, to Loki z czasem zyskuje przewagę. W końcu przebiegłość jest synonimem jego osoby, finalnie więc omamia ją swoim nieprzeciętnym talentem do wykorzystywania magii na polu bitwy.

Córka Frei walczy natomiast z niezrównoważonym i niezwykle bezlitosnym mężem Proximy – Corvusem Glaivem. Trudno jest jej pokonać wysokiego na dwa metry wojownika – a może nawet więcej – który bezustannie zadaje jej coraz boleśniejsze ciosy. Sigyn kilkukrotnie atakuje go w strategicznych miejscach, kupując sobie pięć, może sześć kolejnych sekund życia, ale nawet to nie zdarza się zbyt często. Czasem ktoś atakuje go od tyłu, jak Walkiria czy Heimdall, pomagając kobiecie podnieść się z kolan i walczyć dalej. Właśnie takim sposobem udaje jej się przetrwać, bohatersko stawiając czoła armii Thanosa.

Przecież za nic w świecie nie mogą się poddać. Nie teraz.

***

Wydawać by się mogło, że swoje szczęście pogrzebali razem z Helą w Asgardzie, kiedy Surtur zatopił ich ukochany dom w ogniu piekielnym, wypełniając jednocześnie straszliwe przepowiednie o Ragnaröku, zmierzchu bogów. Bo choć walka jest zacięta, często z przewagą po ich stronie, to koniec końców Czarny Zakon i tak dostaje się do wnętrza sali tronowej.

***

Thor, pełen frustracji i wściekłości, atakuje Mawa, który jako pierwszy przekracza próg tak pilnie strzeżonego przez nich pomieszczenia. Uderza z całej siły, a błyskawice wypełniają jego jasnoniebieskie spojrzenie. Wysłannik Thanosa odrzuca go jednak tylko szybkim, lekceważącym ruchem dłoni. Gromowładny z hukiem odbija się od jednej z żelaznych ścian, upadając boleśnie na podłogę, obecnie przysłoniętą w dużej mierze przez zniszczone fragmenty statku.

Sigyn i Walkiria zamierają w połowie kroku. Heimdall rzuca się na Black Dwarfa, wykonując potężny zamach mieczem. Loki stara się natomiast odciągnąć uwagę Proximy i Corvusa od niewinnych Asgardczyków, ale dość szybko podziela los swojego brata. Córka Frei wraz z ciemnowłosą wojowniczką, próbują własną piersią osłonić asgardzkie rodziny, zaatakowane przez armię Thanosa, ale ich siły okazują się niewystarczające w porównaniu z potęgą Czarnego Zakonu.

***

Jej złote loki, sklejone od krwi – jej, boga chaosu, jednego z dzieci Thanosa, nieważne – unoszą się dramatycznie w powietrzu, kiedy zabiega drogę Proximie Midnight. Próbuje zyskać kilka chwil na ucieczkę dla dwójki dzieci, pięcioletnich, może sześcioletnich – które przecież w innej rzeczywistości mogłyby być jej własnymi, jej i Lokiego – skrytymi za jedną z wysokich kolumn. Jednakże wojowniczka Czarnego Zakonu okazuje się o wiele silniejsza i sprytniejsza.

Oplata swoją szczupłą dłonią szyję Sigyn, mocniej ściskając w okolicy kręgów. Oczy jasnowłosej kobiety zachodzą łzami, a ona sama krztusi się z powodu braku tlenu. Ale Proxima nie ma zamiaru jej zabijać, a przynajmniej nie od razu. Odrzuca więc jasnowłosą kobietę, niczym szmacianą, nic nie wartą lalkę i rusza przed siebie, prosto na przerażone, wtulone w siebie asgardzkie dzieci.

Córka Frei nie słyszy jednak ich płaczu czy krzyku. Dostrzega zaledwie rozbryzgującą się na ścianie ciemnoczerwoną krew, a zaraz potem czuje niewyobrażalny ból w okolicach lewego boku. Z przerażeniem przenosi spojrzenie na owe miejsce, dostrzegając pręt przebijający się przez jej skórę. Ciemnieje jej w oczach, a strach zaciska krtań, nie pozwalając na wydanie z siebie jakiegokolwiek dźwięku. Drżącymi palcami sięga tylko do swojej rany, czując ciepłą, klejącą się ciecz na swoich opuszkach.

– Sigyn...

Loki pojawia się przy niej tak błyskawicznie, że kobieta nawet nie jest w stanie zarejestrować owego momentu. Bóg chaosu natychmiast przykłada chłodną, osmaloną dłoń do jej rany, próbując zatamować krwawienie. Córka Frei dostrzega na jego twarzy pojedynczą łzę, spektakularnie zlekceważoną, coś, co zdecydowanie nie jest dla niego typowe. Jest przerażony, autentycznie przerażony; tak, jak nigdy wcześniej, co przeraża również ją samą. Przecież swoje uczucia i pragnienia – tak często sprzeczne ze sobą, odpowiadające chwili, nie zaś wieczności – Loki od zawsze trzymał zamknięte na klucz, ukryte pod grubą warstwą spokoju i pogardy, chłodu i opanowania... ale nie dziś.

– Idź pomóż Thorowi – mamrocze słabo Sigyn. – Musimy dalej walczyć.

– Ale... – Loki nie jest nawet świadomy tego, że płacze.

– Idź – odpowiada ona, usilnie starając się zachować przytomność.

Bóg chaosu posyła jej pospieszne, odrobinę zlęknione spojrzenie szmaragdowych tęczówek. Później podnosi się z klęczek i biegnie do Thora, aby pomóc mu w pojedynku z Black Dwarfem.

***

Loki jednakże nigdy do brata nie dociera. Po drodze, zaatakowany przez Mawa, przez długie sekundy mocuje się z jego magicznym uściskiem. Czuje, jak stopniowo opuszczają go siły, gdy niewidoczna uprząż zaciska się z każdą chwilą coraz mocniej i mocniej. W pewnym momencie wzięcie oddechu jest już zbyt bolesne, aby sobie na to pozwolić.

W głowie zaś nadal echem odbija się myśl, że był tak blisko straty ukochanej Sigyn. Wydawać by się więc mogło, że ból wywołany tą świadomością jest zdecydowanie potężniejszy niż ból fizyczny, bo zaraz potem Loki, ogarnięty furią, wyswobadza się z uścisku Mawa, a jego zielona magia ciska wysłannikiem Thanosa gdzieś na stertę asgardzkich, pozbawionych życia ciał.

***

Cierpienie staje się nie do zniesienia, zwłaszcza w momencie, w którym Sigyn wysuwa swoje ciało z żelaznego pręta. Krew gwałtownie brudzi resztę jej jasnej szaty, podczas gdy jej samej robi się po prostu słabo. Córka Frei zaciska usta w cienką linijkę, a jej zakrwawiona dłoń resztkami sił, które przelewają się jej przez palce, dociska ranę.

Wiruje jej przed oczami, a kończyny zaczynają odmawiać posłuszeństwa. Sigyn nie ma jednak zamiaru się poddać. Wykorzystując fakt, że Proxima jest już w całkiem innej części sali, walcząc z Walkirią, zaczyna czołgać się w najdalszy zakątek pomieszczenia. Jest to trudne, gdy ma się znikomą władzę nad własnym ciałem, a strach i ból wcale nie ułatwiają zadania. Bierze tylko nerwowe, płytkie oddechy, czołgając się pośród zwłok ludzi, których miała bronić, ale poniosła klęskę.

Ciepłe łzy mieszają się z kurzem i krwią na jej twarzy, gdy uświadamia sobie, że to już koniec.

***

Pełne przerażenia krzyki – a może przede wszystkim pełne cierpienia – roznoszą się potężnym echem po pokładzie Statesmana. Sigyn może przysiąc, że ten łamiący serce wrzask słychać w każdym z Dziewięciu Królestw i jeszcze dalej. A najgorsze jest to, że jest już zdecydowanie za późno na ratunek.

Asgard przegrał.

Rzeź niewinnych, przestraszonych do szpiku kości dzieci oraz ich rodziców trwa przez dwie, trzy minuty. Po tym następuje zaledwie głucha cisza, brzęcząca uciążliwie w uszach tych, którzy wciąż pozostali przy życiu.

***

Finalnie na statku pojawia się ten, na którego z niepokojem w duszach czekali od samego początku. Thanos, Wielki Tytan, we własnej osobie przemierza kolejne metry zrujnowanego Statesmana, przynosząc ze sobą nic poza złem i cierpieniem. Śmierć zaś kroczy za nim tak, jakby była jego nieodłącznym elementem, jakby po prostu stanowiła jego cień; największego mordercy w dziejach wszechświata.

***

Walkiria sukcesywnie skrywa się za jedną z największych kolumn w głównej sali. Z raną równie dotkliwą, co ta należąca do Sigyn, próbuje utrzymać równowagę, może nawet zebrać siły do kolejnego ataku. Zanim jednak to uczyni, nie pozostaje jej nic innego, jak przyglądanie się z rezygnacją w ciemnych oczach całej sytuacji.

Thanos dosłownie w kilka sekund pokłada Gromowładnego, jakby ten w ogóle nie był dla niego jakimkolwiek zagrożeniem. Loki zaś, pokonany przez Mawa, otoczony jest przez pozostałe dzieci Thanosa. Z bronią Proximy Midnight wycelowaną w głowę, stawia ostrożne kroki, obserwując uważnie schwytanego brata, oświetlonego przez blady blask płomieni trawiących wnętrze statku.

***

– Słuchajcie mnie i radujcie się! Macie przywilej zostać uratowanymi przez Wielkiego Tytana. Możecie myśleć, że to cierpienie. Nie... to jest zbawienie. – Słowa Ebony'ego Mawa, pełne ślepej wiary i fascynacji, odbijają się od ścian Statesmana. Wojownik przemierza pomiędzy martwymi ciałami Asgardczyków. – Wszechświat zmierza ku równowadze z powodu waszej ofiary. Uśmiechnijcie się... bo poprzez śmierć... staniecie się dziećmi Thanosa.

Bóg chaosu, choć stoi przed majestatycznym obliczem Wielkiego Tytana, to wzrokiem jednak podąża za spacerującym po pomieszczeniu Mawem. Thor, leżący przy nogach swojego oprawcy, nie potrafi już nawet patrzeć na ruiny statku, na śmierć i destrukcję, jaką przyniósł im Czarny Zakon.

To po prostu nie mogło się skończyć. Nie tak. Nie Asgard.

– Wiem jakie to uczucie, kiedy przegrywasz – zaczyna Thanos, odwracając się w stronę Lokiego. – Czujesz tak rozpaczliwie, że masz rację, a mimo to ponosisz klęskę – kontynuuje, schylając się po ciało Thora. Chwyta Gromowładnego tak, jakby nic nie ważył, ciągnąc go za sobą. – Przerażające, prawda? Kiedy tracisz grunt pod nogami. Ale pytam cię, jak długo? Możecie się kryć. Możecie uciekać. Przeznaczenie i tak was dopadnie. A teraz jest tutaj. Choć może powinienem powiedzieć: ja jestem – kończy, teatralnie zaciskając dłoń odzianą w złotą rękawicę.

– Gadasz za dużo – wyrzuca z siebie Thor zachrypniętym głosem.

Loki mógłby się nawet uśmiechnąć, o tak, ale zdecydowanie nie jest mu w tej chwili do śmiechu.

– Tesseract – oznajmia Thanos, mocniej zaciskając dłoń na czaszce Gromowładnego – albo twój brat straci głowę.

***

Kiedy przeraźliwy wrzask pełen niewyobrażalnego bólu wydobywa się z piersi Thora, Sigyn musi zagryźć wargi aż do samej krwi, żeby również nie zacząć krzyczeć. Zaciska dłoń ciaśniej wokół wystającego fragmentu ściany, starając się podnieść z podłogi. Chce mieć lepszy widok na to, co dzieje się parę metrów od niej; po prostu musi się upewnić, że Loki żyje.

Obejmuje wzrokiem jego sylwetkę, pełną majestatu i dumy, a przynajmniej ich iluzją. Wie, że jej ukochany jest przerażony, tak jak oni wszyscy, ale nigdy nie da po sobie tego poznać. Nie byłby sobą, gdyby uparcie nie udawał, że to, co się dzieje wokół niego, to tylko rozrywka. Coś, co porzuci już za moment i nie poświęci chociaż chwili na to, aby żałować. Ale to kłamstwo; lata panowania Lokiego w Asgardzie zmieniły jego osobę, a z tamtego zielonego szaleństwa nie zostało już zbyt wiele.

Sigyn, zanim traci przytomność na kilka krótkich sekund, wciąż otumaniona bólem, dostrzega jeszcze fragment niewielkiego kosaćca. Ciemnofioletowy kwiat skrywa się gdzieś w kieszeni zbroi Lokiego, majacząc za długą, połyskującą zielenią peleryną. Na ten widok po jej drobnych wargach przebiega lekki, pełen rozczulenia uśmiech.

Nie sądziła, że bóg chaosu zatrzyma ów podarek, który otrzymał od kilkuletniej asgardzkiej dziewczynki, gdy oboje spacerowali po Statesmanie tego poranka. Jak przez mgłę widzi, jak jasnowłose dziecko z ogromnymi wypiekami na policzkach dziękuje Lokiemu za ratunek, wręczając mu właśnie niewielkiego kosaćca. Ciemnowłosy bóg, kompletnie zaskoczony i zbity z tropu, odpowiada jej tylko szerokim uśmiechem, przesuwając po włosach splecionych w dwa warkocze i rzuca coś na kształt „To mój obowiązek", brzmiąc trochę tak, jak ci bohaterowie, o których Sigyn i Fandral czytali w dzieciństwie w księgach ojca. Kiedy dziewczynka wraca do swoich rodziców, stojących nieopodal, bóg psot wstaje z kolan, obracając lekko już wyschnięty kwiat w szczupłych palcach.

Córka Frei posyła mu jeden z cieplejszych uśmiechów. Wie, iż Loki, mimo całego chaosu płynącego w jego jotuńskiej krwi, naprawdę byłby znakomitym ojcem. I może dlatego z ledwością powstrzymuje łzy, gdy ten szepcze gdzieś ponad jej uchem, składając na jego płatku subtelny pocałunek, że powinni kiedyś o tym pomyśleć.

O założeniu rodziny.

***

Komenda, która pada z ust boga chaosu, ma być surowa, może nawet władcza, a już na pewno pozbawiona wszelakich emocji, ale Sigyn zbyt dobrze zna swojego ukochanego, żeby nie wyczuć cierpienia w jego słowach. Thanos cofa rękę, kończąc jednocześnie męki Thora, podczas gdy sam Gromowładny, gdyby nie fakt, że podtrzymywany przez drugą dłoń Wielkiego Tytana, padłby bezwładnie na podłogę. Loki przymyka na chwilę powieki, czując, jak wzbierają się pod nimi pełne goryczy łzy.

Nic nie poszło po ich myśli, absolutnie nic.

– Nie mamy Tesseractu – wydusza z siebie Thor, pomiędzy łapczywymi oddechami. – Został zniszczony razem z Asgardem.

Bóg psot przenosi zlęknione spojrzenie najpierw na brata, potem na Thanosa. Nie spuszczając z niego wzroku, unosi rękę. Na dłoni błyskawicznie materializuje się niewielka, błyszcząca błękitnym blaskiem kostka.

Tesseract.

Na ten widok usta Thanosa drgają nieznacznie, rozciągając się w pełnym satysfakcji uśmiechu. Thor zaś nie potrafi uwierzyć w to, co widzi.

– Naprawdę jesteś najgorszym bratem na świecie – stwierdza, z krwią skapującą z jego warg.

Loki robi dwa, trzy kroki do przodu. Tesseract nieruchomo leży na nagiej skórze jego dłoni. Swoje zielone spojrzenie utkwione ma tym razem w Gromowładnym, ciężko dyszącym, zranionym i wściekłym. Bóg chaosu wie, że go zawiódł, znów, ale... teraz, w obliczu ostatnich wydarzeń... Tesseract po prostu nie jest wart jego życia. Ten jeden raz Loki woli skazać bezbronną galaktykę na destrukcję niż oglądać śmierć własnego brata.

– Obiecuję ci, bracie, słońce jeszcze oświetli nas swoim blaskiem.

Thanos przygląda się mu z politowaniem.

– Twój optymizm jest nieuzasadniony, Asgardczyku.

Bóg chaosu zamiera w połowie kroku. Ich spojrzenia znów się spotykają.

– Po pierwsze: nie jestem Asgardczykiem – mówi. – Po drugie... mamy Hulka.

Zgodnie z planem zielona kreatura atakuje Wielkiego Tytana, podczas gdy Loki upuszcza Tesseract i własnym ciałem zasłania Thora przed możliwym ciosem.

***

Wszechświat obdarowuje ich jeszcze jedną, krótką chwilą. Ostatnią.

Bóg chaosu podbiega do zranionej Sigyn i bez wahania chwyta ją w pasie, nie pozwalając jej upaść. Nie tym razem. Ona zaś nie może powstrzymać łez; płyną nieprzerwanym strumieniem po jej brudnej twarzy. Szloch wstrząsa jej drobnym ciałem raz za razem, skrytym w tym większym, silniejszym, należącym do Lokiego. Odgłosy walki pomiędzy Thanosem a Hulkiem dobiegają ich uszu, ale oboje usilnie starają się je zignorować, choć nie jest to łatwe, gdy gardłowe okrzyki bólu zielonego wcielenia Bannera dosłownie paraliżują.

Wszystko trwa jednocześnie wieczność i oka mgnienie. Córka Frei patrzy prosto w twarz ukochanego, próbując wyczytać z niej cokolwiek, ale aktualnie nie widzi niczego poza strachem. Dopiero z czasem uświadamia sobie, co to oznacza. Bóg psot i chaosu natomiast przesuwa kciukiem po jej osmalonym policzku, ścierając kilka pojedynczych łez. Trzyma ją tak silnie i tak kurczowo, jakby dosłownie byli jednym organizmem. Sigyn jest taka słaba i taka przestraszona, że nie potrafi wykrztusić nawet słowa. Loki widzi, w jakiej rozsypce jest jego ukochana i och, oddałby naprawdę wszystko, żeby mieć pewność, że chociaż ona wyjdzie z tego żywa.

Ich usta, gdy scalają je w jedność ułamki sekund później, smakują krwią, kurzem i lękiem. Bóg chaosu stara się tym prostym gestem przekazać jej całą swoją miłość, którą tak usilnie starał się ukryć, czasami nawet przed samym sobą, przez wszystkie te lata; od tamtego pamiętnego wieczoru, kiedy po raz pierwszy powiedział jej, że przegrał, że się zakochał. Próbuje zrekompensować jej również te pełne tęsknoty i smutku noce, kiedy nie było go obok niej, choć zdecydowanie powinien być. Przecież zostali sobie przeznaczeni zanim w ogóle oboje na tym świecie się pojawili, a on tak długo przeznaczenie to odrzucał. Och, cóż za głupiec z niego!

– Przepraszam, Sigyn, to nie miało tak wyglądać – krzyczy szeptem pomiędzy kolejnymi pocałunkami. – To nie tak miało wyglądać...

– Proszę, nie mów nic. Po prostu nie odchodź. Nie zostawiaj mnie. – Otula swoją dłonią jego kark, palce wplatając w czarne, gęste włosy. – Nie zasługujesz na to, aby cierpieć za świat, który nigdy o ciebie nie dbał.

Bóg chaosu odrywa się na moment od jej ust, nieco zaskoczony tym, że po raz kolejny przejrzała go na wylot. Sigyn bowiem od razu ujrzała tę minę; tę, którą robi, kiedy postanawia zawieść ją raz jeszcze. Loki więc nie musi już nic więcej mówić, żeby ona domyśliła się, co zamierza zrobić. Że mimo jej błagań, zamierza tam iść i spróbować po raz kolejny unicestwić Thanosa. Z nadzieją, że to ostateczna walka i to on, Loki, wyjdzie z tego cało, bo przecież jest mistrzem podstępu, jego nordyckim wcieleniem.

Jasnowłosa rozpaczliwie zaciska palce na jego chłodnej skórze, jakby próbowała go zatrzymać. Słowa, jakie chce powiedzieć – jakie powinna powiedzieć i jakie on powinien usłyszeć – boleśnie zatrzymują się w jej gardle, a jedyne, na co ją stać, to słaby, blady uśmiech. Dopiero kiedy do niej wróci, opowie mu o tym, o czym należy wspomnieć; o tym, co utraciła, czyli ich dziecku. Nie chce, aby ten umarł, bez wiedzy o tym, że kiedyś mógł być ojcem, głową rodziny, jaką mogli wspólnie stworzyć w każdym zakątku wszechświata. I że jeśli jej wybaczy, tę bolesną stratę, tę spektakularną porażkę, to będzie wręcz zaszczycona, by móc przyczynić się do wcielenia owego planu w życie. Zostać matką jego dzieci, dumnie nosząc je pod sercem, a później opiekując się nimi przez kolejne setki lat. Wie jednak, że zdecydowanie nie jest to rozmowa na obecną chwilę. Do tego potrzeba spokoju, odpowiednich słów, a nie lęku i urwanych w połowie zdań czy niewypowiedzianych na głos myśli.

Wpatrując się uparcie w jego pełne życia zielone tęczówki, nawet nie dostrzega, kiedy bóg chaosu zabiera jej dłonie ze swojego ciała i ostrożnie ją puszcza. Sigyn czuje tylko wszechogarniające, bolesne zimno i strach o jego życie, który dusi ją od środka.

– Muszę iść, Sigyn – szepcze jeszcze on. – Wszystko będzie dobrze. Wrócę do ciebie, a wtedy wszystko będzie już dobrze...

– Błagam... Loki... nie idź tam – mamrocze rozpaczliwie. – Nie zostawiaj mnie...

– Wrócę – powtarza, składając jeszcze na jej czole ciepły, delikatny pocałunek.

– Loki! Proszę cię! Do diabła! – Zaczyna cicho szlochać, patrząc, jak jej ukochany się oddala. – Loki... – milknie w połowie zdania, czując, jak robi jej się słabo. Upada boleśnie na kolana, w ostatniej sekundzie podpierając się dłońmi. Oddech zamiera w jej piersi. – Proszę cię... Loki...

***

Zanim Heimdall wydaje z siebie ostatnie tchnienie, wymienia jeszcze porozumiewawcze spojrzenie z Thorem.

Strażnik z trudem otwiera Bifröst, wysyłając Bannera do Midgardu, prosto do nowojorskiego Sanctum, o którym wcześniej wspominał Gromowładny. Tylko Bruce jest w stanie ostrzec mieszkańców Ziemi o nadchodzącym niebezpieczeństwie, bo oni wszyscy – Thor, Loki, Sigyn czy Walkiria – są już praktycznie martwi. Banner na szczęście posiada wszelkie istotne informacje; te, które zdążyli przekazać mu, zanim jeszcze zaczęło się to piekło. A doktor Stephen Strange sam przecież dzierży jeden z Kamieni Nieskończoności, dlatego powinien najlepiej zrozumieć powagę sytuacji, to, że zagłada nieubłaganie zbliża się do Midgardu.

Z tego też powodu strażnik Bifröstu bez zastanowienia wybiera Bruce'a, zsyłając go pod postacią Hulka z powrotem na Ziemię. Oślepiające, tęczowe światło ogarnia na parę sekund pokład Statesmana, dając im jakąś krztynę nadziei.

Może nie wszystko stracone? Jeśli nie oni, to może ktoś inny stawi czoła Thanosowi? Może ktoś go ostatecznie pokona? Może...

Nadzieja jednak umiera tak szybko, jak zamyka się Tęczowy Most. Thor zaczyna wrzeszczeć, patrząc z żalem na śmierć swojego przyjaciela. Walkiria przygryza pięści, aby nie zacząć płakać, podczas gdy Korg stara się nawet nie oddychać, wciąż udając martwego. Loki zaś czuje, jak nieprzyjemny chłód ogarnia jego ciało.

To jest ich prywatna apokalipsa.

***

Kamień Przestrzeni, ku uciesze Thanosa, znajduje swoje miejsce obok Kamienia Mocy, już teraz czyniąc go najpotężniejszą kreaturą w kosmosie. A to dopiero początek.

***

– Jeśli mogę się wtrącić. – Loki wychodzi z cienia, ruszając opanowanym krokiem w stronę Thanosa. – Skoro wyruszacie na Ziemię, możecie potrzebować przewodnika. – Bóg chaosu rozkłada dłonie, a po jego ustach przebiega uśmiech, jednak zdecydowanie ten niesięgający oczu. – Mam pewne doświadczenie w tej kwestii.

– Jeśli jako doświadczenie rozumiesz porażkę – stwierdza ironicznie Wielki Tytan.

– Jako doświadczenie rozumiem doświadczenie – odpiera on, nieco urażony.

Dzieci Thanosa z ciekawością obserwują kolejne ruchy nordyckiego bóstwa. Podobnie jak sam Thanos. Zna on tupet, jakim cechuje się Loki, ale uważa, że warto wysłuchać jego propozycji; może okazać się na tyle interesująca, że będzie chciał ją rozpatrzyć. A jeśli nie, zawsze może okazać się na tyle zabawna, że wywoła na jego fioletowych wargach cień uśmiechu.

Bóg psot i chaosu stawia pewne, długie kroki, zbliżając się do Thanosa. Czuje na swoich plecach badawcze spojrzenia Thora oraz Sigyn. Adrenalina wypełnia jego chłodne jak lód żyły, dodając mu odwagi. Odwagi, której wcale mu nie brakuje, ale w obliczu takich wydarzeń każda jej porcja jest mile widziana. Zwłaszcza gdy stajesz oko w oko z tym, który przyniósł ci nic poza bólem, torturami i hańbą.

Loki przełyka cicho ślinę, wiedząc, że w obecnym momencie wszystko jest w jego rękach.

Teraz albo nigdy.

– O, potężny Thanosie, ja, Loki, książę Asgardu, syn Odyna... – Nieśmiało przenosi swój wzrok na Thora, wpatrującego się w niego ze zrezygnowaniem. Po raz pierwszy od bardzo dawna ma odwagę spojrzeć prosto w oczy swojego brata, czując, że wreszcie wyszedł z jego cienia, że są sobie równi. Domyśla się, że to najprawdopodobniej ostatni raz, kiedy ma ku temu okazję, więc jednym, krótkim spojrzeniem chce pokazać mu, jak bardzo o niego dbał i jak bardzo kochał go przez całe swoje życie, nawet jeśli jego czyny mówiły coś całkowicie innego. – Prawowity władca Jötunheimu, bóg psot. – W tej samej sekundzie w jego lewej dłoni materializuje się sztylet, który wcześniej podarował Sigyn. – Ślubuję ci moją dozgonną wierność.

Ostatnie słowa z trudem przechodzą mu przez gardło. Palą jego przełyk, a powstały popiół ciężko opada na dno jego duszy. Spuszcza wzrok, biorąc głęboki oddech. Łzy błyszczą w jego bladozielonych oczach. Jedna z nich, niezauważona, spływa po jego policzku. Skóra wciąż pali go od dotyku Sigyn, tak samo jak usta, które nadal noszą na sobie jej smak.

I wtedy przychodzi decyzja.

Teraz.

Mocniej zaciska dłoń wokół rękojeści sztyletu, a potem wykonuje potężny zamach.

***

Thor z przerażeniem przygląda się temu, jak jego brat bezwładnie zwisa z rąk Thanosa. Walkiria nie jest w stanie wykrztusić z siebie ani jednego słowa, a wciąż upływająca z jej ciała krew nie pozwala na jakikolwiek ruch, a tym bardziej atak. Sigyn zaś czuje, jak coś w środku niej pęka; największe koszmary, o stracie jej ukochanego, znów stają się prawdą.

Może mieć tylko nadzieję, ogromną nadzieję, że to po prostu jego kolejna sztuczka.

***

Powietrze jest gęste, tak gęste, że bóg chaosu nie jest w stanie go przełknąć. Rozpaczliwie chwyta za rękawicę Thanosa, próbując nie tyle co się uwolnić, co chociaż wygrać kolejne kilka sekund, minut na wymyślenie nowego planu. Ale ściskająca go za gardło dłoń, odcinająca go od tlenu, wcale nie jest pomocna. Bóg chaosu wierci się, starając się nabrać do swoich obolałych płuc chociaż odrobinę brudnego, przepełnionego chaosem powietrza, ale rękawica Thanosa zaciska się z każdą chwilą coraz mocniej. Krople potu pojawiają się na jego czole, spływając po skroniach. Loki zagryza zęby, walcząc jeszcze resztkami pozostałych mu sił, ale wie, że na nic się to nie zda.

Teoretycznie umierał już dwukrotnie, ale nigdy naprawdę. Choć cała jego egzystencja była balansowaniem na granicy życia i śmierci, to nigdy nie myślał o niej na poważnie. Upadek z Bifröstu był tak niespodziewany i tak gwałtowny, że jedyną myślą, jaką nosił w sobie, była nie ta o odejściu, a o Sigyn. Umarł zbyt szybko, co uświadomił sobie dopiero gdy wskrzesił go Thanos. Później, kiedy odszedł po raz drugi, tym razem na pustkowiach Svartalfheimu, w ramionach Thora, to była tylko czysta formalność. Loki, choć doskonale wiedział, że nie będzie wiecznie żyć, to wciąż jednak nosił w sobie poczucie, że jest nieśmiertelny. A teraz... teraz jest przestraszony, bo śmierć za parę sekund stanie się faktem, a on nie może nic z tym zrobić.

Zawiódł Thora. Zawiódł Sigyn. Walkirię i Heimdalla. I Asgard, zawiódł cały Asgard. Przez moment miał wszystko, dosłownie wszystko, a obecnie pozostał bez niczego. Nagi i przerażony, samotny i upokorzony. Z oddechem śmierci na karku. Tak jak wtedy, gdy Odyn znalazł go w świątyni, po walce z Lodowymi Olbrzymami... I, och, może jest mu to bez znaczenia – to, czy umrze, czy nie, bo koniec końców umiera za Asgard, za to, w co wierzy – to jednak poczucie, że zostawia ich samych, zwłaszcza Sigyn, boli go bardziej, niż to, że Thanos właśnie miażdży jego tchawicę.

Powiedział jej, że wszystko będzie dobrze i na moment nawet sam uwierzył w swoje kłamstwo. Obiecał jej, że wróci, a tymczasem ona musi patrzeć na to, jak umiera. Na Odyna! Znów złamie jej serce, a przecież przysiągł sobie, że więcej tego nie zrobi, że nie skrzywdzi już miłości swojego życia. Ale może naprawdę wspólne życie z nim z góry skazane jest na porażkę, bez żadnego szczęśliwego zakończenia, bez jakiegokolwiek zakończenia?

To prawda, to, co w przeszłości powiedział mu Fandral, zaraz po tym, jak Loki uratował go przed zabójczym ciosem Lodowego Olbrzyma w Jötunheimie – niezależnie od tego, co uczyni, nigdy nie będzie na nią zasługiwać. Ale ona i tak wciąż go kocha, z całego serca. Kochała go nawet wtedy, kiedy jego egzystencja składała się zaledwie z zielonego szaleństwa, jadu i nienawiści do otaczającego go świata. Może właśnie dlatego też jej serce od zawsze było jego domem; domem, którego poszukiwał przez setki lat, a dopiero teraz uświadomił sobie, że on od zawsze był na wyciągnięcie jego szczupłej, bladej ręki.

I choć nigdy nie przyznał tego przed samym sobą, to przez całe życie pragnął tylko oddać jej wszystko, co sam posiadał. Chciał sprawić, że jej życie będzie jak z bajki, a tymczasem zgotował jej piekło. I nigdy nie widział, aby ktoś tak perfekcyjnie się w nim odnalazł.

W tej samej chwili nordyckie bóstwo z zaskoczeniem odkrywa, że jego zmęczone ciało powoli i niechętnie poddaje się mocy Wielkiego Tytana.

– Nigdy... nie będziesz... bogiem.

Ostatnią rzeczą, jaką widzi przed swoimi oczami, jest złotowłosa Sigyn. Ich pierwsze spotkanie, kiedy byli jeszcze dziećmi; blask tęczy odbijający się w jej jasnobrązowych tęczówkach; ciepło jej ciała, gdy przytulała go na pożegnanie każdego wieczoru; wspólne spacery po pustych, skąpanych w deszczu asgardzkich ulicach; ich pierwszy pocałunek, pierwsza kłótnia, pierwszy seks. Wszystko to, co go uszczęśliwiało.

Ten jeden, jedyny raz Loki Odinson przegrywa.

***

Gdy Thanos rzuca bezwładne ciało boga chaosu na podłogę, Sigyn ostatkami sił musi zatkać swoje sine usta, aby Dziewięć Królestw nie usłyszało jej rozdzierającego wrzasku; być może najgorszego z tych wszystkich wykrzyczanych przez ostatnie lata. Zapewne słychać by w nim było przerażenie, złość, tęsknotę, miłość, niedowierzanie. Mieszankę uczuć, które były w jakiś sposób tożsame z ich związkiem, ale nigdy nie pojawiły się jednocześnie. A już na pewno nie w takich okolicznościach.

Sigyn czuje się tak, jakby Thanos wyrwał serce z jej piersi i kazał patrzeć, jak niszczy je na jej oczach; jak cały jej sens życia przelewa się przez jego odziane w złotą rękawice palce. Ma poczucie, jakby odebrał jej integralną część niej samej i brutalnie zdeptał, jakby tak naprawdę nigdy nie miała znaczenia.

Potraktował Lokiego tak, jakby był po prostu... niczym.

***

Salę tronową ogarnia jasne, różowe światło, w którym rozpływają się Thanos oraz wierne mu dzieci. Thor, nie zwracając już uwagi na to, co się dzieje dookoła, rozrywa obezwładniające go żelazne więzy i czołga się tak szybko, na ile pozwala mu jego zranione ciało, prosto do zwłok swojego brata.

To jak cios poniżej pasa, jak bolesny policzek wymierzony przez bezlitosny świat. Gromowładny, z krwią skapująca z ust, układa rękę na piersi martwego Lokiego, rozpaczliwie wołając jego imię.

Przecież dwa razy przeżył, tak? Może tym razem... może to tylko koszmar. Niekończący się, pełen cierpienia. Koszmar, który Loki zakończy już za moment, budząc się ze swoim szelmowskim uśmiechem na ustach, a później pełen rozbawienia powie tylko „Mam cię, bracie" i wszystko znów powróci do normy.

Ale bóg chaosu się nie budzi. Leży tak martwy, jak martwy może tylko być. Thor, czując, jak łzy płyną po jego policzkach, przytula się do ciała kogoś, kto był całym jego światem, chociaż on sam wciąż uważał, że żyje w jego cieniu.

Bez wątpienia to, co ich podzieliło lata temu, nigdy nie miało znaczenia.

Thor zawsze kochał Lokiego, a Loki zawsze kochał Thora.

***

Jego twarz jest blada, blada niczym kartka papieru, zastygła w wyrazie rezygnacji i wyrzutów sumienia. Przekrwione oczy, pełne nieuronionych łez, wpatrują się tępo w pochłonięty przez ogień pokład statku. Po jego wargach toczy się już praktycznie zakrzepła krew. Jego ręka bezwładnie ułożona jest wzdłuż jego ciała; drugą z nich kurczowo trzyma Thor, z trudnością przełykając kolejne łzy.

Sigyn, z ledwością przesuwa się w stronę braci. Każdy kolejny ruch sprawia jej ogromny ból, a powietrza na Statesmanie jest coraz mniej. Gromowładny posyła jej spojrzenie, tak wymowne, że żadne słowa nie byłyby w stanie go teraz zastąpić. Oboje są w ogromnej żałobie po utracie kogoś, kto był dla nich absolutnie wszystkim.

Kobieta wślizguje się, brudna od własnej krwi, na schody, układając się obok swojego ukochanego.

– Loki, proszę cię... obudź się... – krzyczy z ledwością, potrząsając go za ramię. – Błagam... nie zostawiaj mnie samej...

– Sigyn, on... – mamrocze słabo Thor.

– Obiecałeś! Obiecałeś, że wrócisz... – Jej głos załamuje się, podczas gdy jej ciało wpada w kolejne spazmy płaczu.

Wtula się w niego tak mocno, jak tylko może; tak, jak robiła to kiedyś, gdy jeszcze było dobrze. Dosłownie chowa się w jego ciele. Jego palce są chłodne, kiedy rozpaczliwie splata ich dłonie. Jej wilgotne od łez usta wędrują po jego lodowato zimnym policzku, składając ostrożne, mokre pocałunki. W jego kieszeni nadal znajduje się ów ciemnofioletowy kwiat, symbolizujący to, czym mogli być, ale nigdy nie będą. Do Sigyn jednak wciąż nie dociera fakt, że to już koniec. Że przegrali.

Że miłość jej życia – Loki, syn Odyna – nie żyje.

***

– Mam jeszcze jedną kapsułę – rzuca nagle Korg, słabo, bardzo cicho. Jego obrażenia wydają się jeszcze gorsze niż Walkirii, jednakże bez żadnego słowa protestu czy bólu, pomaga jej się podnieść.

– Cholera, nie mogłeś powiedzieć mi o tym wcześniej?!

– Zostawiłem ją, żebyśmy mogli uciec – wyjaśnia on, trochę zakłopotany, wskazując jednocześnie ręką na Thora oraz Sigyn, pogrążonych w płaczu nad ciałem Lokiego.

– Przygotuj wszystko. Zaraz do ciebie dołączę, tylko zabiorę ich ze sobą.

***

Walkiria istnym cudem wyłania się zza kolumny, wspierając się na jej metalowej konstrukcji. Jej nogi sprawiają wrażenie, jakby zaraz miały odmówić jej posłuszeństwa; puls dudni w jej uszach, podczas gdy serce wali jej tak intensywnie, jakby zaraz miało wyskoczyć z jej piersi. Cały jej kostium jest zakrwawiony, jednakże trudno jest określić, czyja jest to krew. Wojowniczka stara się utrzymać równowagę, jednocześnie mocniej przytrzymując się stabilnego punktu.

– Korg ma kapsułę! – woła zmęczonym głosem. – Musimy uciekać!

Thor podnosi swoje załzawione spojrzenie, a jego twarz rozjaśnia się na chwilę, gdy dociera do niego, że kobieta przeżyła tę rzeź. Co za ulga, wiedzieć, że chociaż jej udało się ocalić swoje życie!

– Szybciej! – ponagla ich nerwowo. – Nie zostało nam wiele czasu!

***

Córka Frei, wciąż kurczowo wtulona w Lokiego, nie zwraca uwagi na to, co dzieje się dookoła niej. Nie docierają do niej strzępki rozmowy pomiędzy Thorem a Walkirią. Nie obchodzi ją to bowiem nawet w najmniejszym stopniu. Tak naprawdę nic nie ma już znaczenia, nawet krocząca po pokładzie Statesmana, niezwykle spragniona krwi śmierć.

Bogini wierności pragnie być tylko obok swojego ukochanego tak długo, jak tylko będzie mogła.

– Sigyn... zostaw go... – szepcze spokojnie Gromowładny. – Ratujmy swoje życie... Póki możemy...

Złotowłosa finalnie unosi twarz, przenosząc na Thora przysłonięty łzami wzrok.

– Nie zostawię go – mamrocze. – Nie będzie umierał sam...

– Sigyn... – Bóg piorunów wyciąga dłoń w jej kierunku i przesuwa nią po brudnych, posklejanych włosach. – On już nie żyje.

– Thorze... Muszę zostać. Zrozum. – Jej oczy błyszczą w blasku różowych, destrukcyjnych świateł. – Pozwól mi na to, proszę. Chociaż tyle mogę dla niego zrobić...

Gromowładny z trudem podnosi się z klęczek, cały czas patrząc na Sigyn.

– To był zaszczyt znać cię, córko Frei – oświadcza złamanym szeptem. – Loki naprawdę był szczęściarzem. Szkoda tylko, że nie zawsze o tym wiedział.

***

Walkiria, podtrzymywana przez silne ramię Thora, podąża nieco ociężałym krokiem w stronę kapsuły, pilnowanej obecnie przez Korga. Oboje nie mówią ani słowa, bo po prostu brakuje jakiegokolwiek określenia na to, co się stało i na to, jak oboje się czują.

Ciemnowłosa wojowniczka wchodzi do środka, wciskając się obok Korga. W tym samym momencie Statesman eksploduje. Gromowładny jest jeszcze w stanie zatrzasnąć właz, a potem zostaje wciągnięty przez płaczący nad ich losem wszechświat.

***

Kawałki jej potłuczonego serca nieprzyjemnie odbijają ciemno-różowe światła, wcale nie piękne czy magiczne, co najwyżej groźne i złowieszcze. Jęzory ognia otulają ich chłodne ciała, chociaż Sigyn wcale nie czuje, żeby było jej ciepło. Powietrze jest aktualnie cudownym rarytasem, na jaki zdecydowanie jej nie stać. Oddycha płytko, łapczywie, czując, jak powoli odpływa. Cały jej organizm drży w krótkotrwałych spazmach, przez co z trudem utrzymuje się w poziomie. Silnie chwyta ciało Lokiego, gdy czuje, jak powoli zaczynają się unosić.

To prawda, to, co mówią o martwych; ich ciała w istocie są lżejsze niż były za życia.

Patrzy w górę, czując przy sobie boga chaosu i obserwuje ich wspólne odbicie w żelaznej płycie sufitu. Oboje wyglądają tak, jakby nic się nie zmieniło, chociaż tak naprawdę zmieniło się wszystko. Córka Frei blednie z każdą sekundą. Nawet mruganie staje się boleśnie trudne.

Ale... ale nagle Sigyn może przysiąc, że nigdy w życiu nie czuła się tak spokojnie. Tak, jak teraz – gdzieś pośród umierających gwiazd, chłodu wszechświata, zniszczonych resztek Asgardu. Nie musi się już modlić, nie musi niczego mówić. Po prostu opada coraz szybciej i szybciej, czując, jak otacza ją chłód, ale nie ten przerażający, przeszywający do szpiku kości, a bardzo przyjemny, kojący. Całe życie przelewa się nad nią – nad nimi – oddalone o miliony lat świetlnych. A ona opada, wciąż opada, widząc przed oczami już nie tylko rozpadające się fragmenty Statesmana, ale i to, co dotychczas wywoływało na jej twarzy uśmiech.

Widzi swoją matkę i ojca, widzi swojego ukochanego brata, Fandrala, widzi też swojego męża, Theorica. Hemidalla i Volstagga. Wszystkich bohaterów zasiadających przy stołach Valhalli. Widzi również tych, których kochała, którzy byli jej rodziną, którzy rozświetlali jej prywatne niebo. A na samym końcu, tam, skryty w cieniu, stoi Loki. Jedyny mężczyzna, którego pokochała miłością absolutną, do czystego szaleństwa. Uśmiecha się do niej szeroko, szczerze. Sigyn dostrzega jednak łzy w jego oczach i sama też zaczyna cicho szlochać.

Przesuwa wierzchem dłoni po jego policzku, tak ciepłym i tak rzeczywistym, że nie potrafi w to uwierzyć; że tutaj jest, cały i zdrowy. Żywy. Bóg chaosu patrzy na nią z troską i miłością skrytymi za szmaragdowym spojrzeniem, i Sigyn już wie, że znalazła miejsce, w którym nareszcie może odpocząć.

– Nigdy więcej mnie nie zostawiaj – szepcze do niego, przesuwając kciukiem po jego drobnych wargach.

Loki nie odpowiada. Chwyta ją ostrożnie za kark i składa na jej czole kruchy pocałunek, smakujący jednocześnie ulotnością i wiecznością. Jego wargi, choć chłodne, pozostawiają znamię na jej rozpalonej skórze.

Ich milczenie jest dla niej definicją szczęścia.

Kosmiczne wiatry powoli niosą jej ciało, ostrożnie, jakby była zbudowana z najkruchszego materiału w Dziewięciu Królestwach. Chłód jednak nieposłusznie miażdży jej dłonie, stopy, pochłaniając z każdą następną sekundą jej ciało coraz bardziej. Sigyn jednak się uśmiecha. Patrzy na Lokiego, oddalonego od niej o milimetry i wie, że jest szczęśliwa. Ze spokojnym wyrazem twarzy pozwala kosmosowi na to, aby zrobił z nią, co tylko ten zechce; nie, nie poddaje się, po prostu się oddaje. Jest jej tak zimno, tak cholernie zimno, zwłaszcza wtedy, kiedy czuje lodowato chłodne płatki oblepiające jej skórę, ale jest jej tak dobrze, tak słodko...

Mocniej przywiera do ciała Lokiego – tego rzeczywistego, jak i tego, którego cały czas widzi przed sobą, ze swoim zawadiackim uśmiechem na ustach – i wie, że teraz będzie już dobrze, tak, jak obiecał jej bóg chaosu. Nareszcie będą mogli być rodziną, której tak bardzo oboje pragnęli, a która nigdy nie została im przeznaczona. Przynajmniej nie w tym wcieleniu.

Śmierć wypada wyjątkowo blado przy pięknie owej chwili i może dlatego Sigyn zapomina o tym, że umiera.

***

Sigyn, córce Frei, asgardzkiej bogini wierności oraz ukochanej Lokiego, nigdy nie było pisane dożyć dwudziestych piątych urodzin.







A/N. Popłakałam się. Cholera, to naprawdę już koniec.

Chciałabym Wam podziękować. Za gwiazdki, komentarze, poświęcony czas. Za wszystkie te ciepłe słowa pod adresem Kronik Chaosu, które sprawiły, że pokochałam te opowiadania całym sercem. Dzięki Wam pisanie historii Sigyn i Lokiego stanowiło dla mnie czystą przyjemność.

To była naprawdę wspaniała podróż!

Dziękuję.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top