Rozdział 5
- Miło pana widzieć, panie Queen. - Korneliusz Knot uśmiechnął się, gdy Oliver wszedł do salonu. Blondyn odwzajemnił ten gest i skinął głową, witając się z przybyłymi - Mogę wiedzieć czemu wybrał pan swoją posiadłość zamiast ministerstwa na miejsce ceremonii?
- Nie chciałem przytłaczać Roya. - odparł, kładąc dłoń na ramieniu chłopca - No i sensacji. Po co nam stadko dziennikarzy?
- To cudownie, że chce pan przygarnąć Roya. - wtrąciła się kobieta, zapewne z wydziału rodziny - To wspaniały gest, który może przekona inne rodziny słynnych rodów do adopcji osieroconych i porzuconych małych czarodziejów...
- Ekhem, tak... - mruknął, przerywając jej - Ale czy przypadkiem adopcja sieroty, bo jest na to „moda" nie jest przypadkiem... No, nie mija się z celem? - kobieta spłoszyła się nieco i odsunęła nieco do tyłu, przez co na przodzie pozostał minister i ciągle milczący dyrektor.
- Może przejdźmy do ceremonii? - zaproponował Dumbledore, zerkając na Korneliusza - Wydaje mi się, że cała ta sytuacja tylko stresuje Roya i im prędzej to załatwimy, tym lepiej. - posłał ciepły uśmiech i mrugnięcie rudzielcowi, który tylko przysunął się bliżej Olivera.
- Niech będzie. - rzekł Knot, sięgając do teczki, z której wyciągnął pergamin oraz pióro i położył je na stoliku, po czym podsunął Queenowi - Dokument adopcyjny. - wyjaśnił.
Blondyn skinął głową, łapiąc pióro i pochylił się nad pergaminem. Szybko przebiegł wzrokiem po zapisie i postawił zamaszysty podpis u dołu strony. Knot przejął od niego narzędzie i podpisał się obok, a na samym końcu podpisał się jeszcze Albus. Minister przyłożył kraniec różdżki do pergaminu, wyszeptał jakąś formułkę, błysnęło kilka iskier, a podpisy zalśniły na czerwono, aby za chwilę przyjąć czarną barwę.
- Panie Queen. - przemówił mężczyzna i skinął głową, wskazując na Roya - Proszę czynić honory. - uśmiechnął się.
Harper, widząc, że Oliver sięgnął po różdżkę, cofnął się o krok.
- Co? - sapnął.
- On nie wie?! - wypaliła nagle czająca się z tyłu kobieta i gdyby nie Korneliusz Knot najpewniej rzuciłaby się z pazurami do oczu Queena - Adopcja nawet nie może się odbyć! Chłopiec nie wie! Czyli nie ma jego zgody!
- Spokojnie, nie ma się co tak denerwować. - rzekł spokojnie Albus, patrząc z uśmiechem na małego rudzielca - Roy, mój chłopcze, chcesz, aby Oliver cię adoptował, prawda? - chłopak skinął głową - Nie przeszkadza ci to, że możesz się nieco zmienić po zakończeniu procesu adopcyjnego, prawda? Tylko fizycznie. Nadal będziesz tym samym Royem Harperem tylko w innym opakowaniu. - zaśmiał się krótko. Roy po chwili namysłu skinął głową, wyrażając zgodę - Możemy kontynuować. - zarządził dyrektor Hogwartu - Ach, zapomniałbym! - zaczął przeszukiwać kieszenie swojej szaty, aż wyciągnął z jednej fiolkę z turkusowym eliksirem i podał go chłopcu - Prezent od Severusa Snape'a. Ten eliksir sprawi, że efekty rzuconego za chwilę zaklęcia będą ci mniej doskwierały. - pochylił się lekko, zasłaniając usta z jednej strony dłonią i zniżył głos do szeptu - Ale masz o tym nikomu nie mówić. Niby zniszczyłoby mu to dobre imię. I specjalnie dla ciebie trochę dosłodził, ponieważ eliksir ma obrzydliwy smak. Ale wypij. - puścił mu oczko, prostując się - Do dna, mój chłopcze!
Rudzielec spojrzał niepewnie na fiolkę, a potem na dyrektora.
- Nie pij tego. - rzucił Oliver - To pewnie zawiera cyjanek. Mi kiedyś dolał do wina. Na szczęście nie wypiłem i od razu wylałem.
- Spokojnie, Oliverze. - głos znów zabrał Dumbledore - Mi dolewa cyjanek do herbaty przynajmniej pięć razy w miesiącu od pięciu lat i nadal żyję. On się tak tylko droczy. Tak naprawdę zawsze dolewa eliksiru pieprzowego. No, pij Roy, nie ma sensu zwlekać.
Rudzielec odkorkował fiolkę i wypił dwoma haustami całą jej zawartość. Wzdrygnął się, wystawiając język na zewnątrz.
- Fuuuujjj!
Albus przejął od niego buteleczkę, a Oliver wycelował w niego swoją różdżkę. Blondyn zaczął recytować jakieś zaklęcie, powoli okrążając chłopca. Z jego magicznej różdżki zaczęła wylatywać biała, jakby pajęcza nić i powoli oplotła kostkę dziesięciolatka, pnąc się w górę i oplatając luźno resztę ciała. Prawa noga, pierś i ramiona spowite były tą ledwie widoczną nitką, a gdy opadła ona na barki chłopca, Queen zatrzymał się, nie odrywając wzroku od chłopca i dalej mamrocząc pod nosem po łacinie.
Zaklęcie adopcyjne było bardzo stare i cóż, rzadko używane. Nie często zdarzało się, aby jakaś rodzina czarodziei chciała adoptować magiczne dziecko. Czar był potężny, w historii zanotowano kilka przypadków śmierci podczas ceremonii, więc mało kto decydował się na przygarnięcie dziecka zgodnie z prawem.
I Oliver, patrząc na tego biednego rudzielca splątanego nićmi zaklęcia, zaczął zastanawiać się, czy jest na tyle potężnym czarodziejem, aby wszystko poszło zgodnie z planem.
Nagle podniósł głos, wypowiadając ostatni wers;
-Veni infans! Regina familiae et vocat te hodie! - szarpnął nadgarstkiem, zaciskając więzi. Szarpnął raz jeszcze i wyciągnął wolną rękę, aby złapać Roya, który zachwiał się pod wpływem szarpnięcia.
W głowie chłopca zaczęło szumieć i bębnić na zmianę. Zacisnął mocno powieki, z trudem utrzymując się na nogach.
- Spokojnie, Roy. - usłyszał cichy szept Olivera koło swojego ucha, a na samym uchu poczuł ciepły oddech mężczyzny - Poddaj się temu. Będzie mniej bolało. - zapewnił.
Chwilę później Harper całkiem odleciał, a Queen wziął go na ręce, wcześniej schowawszy różdżkę do kieszeni.
- Zaniosę go do jego sypialni. - oznajmił, patrząc z powagą na pozostałych.
- Dobrze. - przytaknął Knot - My będziemy się zbierać. - rzekł, ale blondyn już całkiem go nie słuchał. Skinął swoim gościom i ruszył do wyjścia w kierunku przejścia na piętro sypialniane. Po drodze dał znak Lotce i Grotkowi, aby zajęli się resztą.
Ruszył przez korytarze Queen Manor, przyciskając do siebie chude ciało. Dopiero teraz dostrzegł jak wychudzony był Roy. Już przy wspólnych posiłkach jego uwagę przykuł fakt, że chłopak dość mało je, jakby się bał. Będzie musiał z nim o tym pogadać.
Po cichu wszedł do sypialni swojego protegowanego i podszedł do szerokiego łoża z baldachimem, na którym ułożył rudzielca i przykrył szczelnie kołdrą, aby nie zmarzł. Rozejrzał się po pokoju.
Przy szafie stał otwarty kufer z książkami i szatami, oczekując na ostateczne zatwierdzenie zawartości i zabranie do Hogwartu. Na biurku walały się przybory do pisania i kilka podręczników, i pergaminów. Gołe, bure ściany, drewniana, nieco skrzypiąca podłoga, jedno okno i pusty regał na książki. To zdecydowanie nie wyglądało jak pokój, w którym mieszka mały czarodziej. Ale to już niedługo. Oliver postanowił wyremontować pokój do przerwy świątecznej i urządzić go w barwach domu, do którego trafi Harper. I miał szczerą nadzieję, że będzie to dom lwa. Tak samo, jak było to w przypadku niego samego. Queenowie od wielu pokoleń trafiali do Gryffindoru, czasem do Ravenclawu, bardzo rzadko do Hufflepuffu i nigdy do Slytherinu. To ryzyko pojawiło się dopiero, gdy Moira Malfoy wyszła za Roberta Queena, wchodząc do rodziny. Jak to Malfoyowie, była ślizgonką i szczerze liczyła, że Oliver będzie pierwszym Queenem-ślizgonem. Nie doczekanie. Ollie Jonas Queen był na swoim naczelnym uprzykrzaczem życia starego Flicha i profesorów, który nagminnie tracił punkty zdobyte ciężką pracą przez pozostałych gryfonów, tylko po to, aby odrobić je potem podczas meczów i na zajęciach z OPCM i zaklęciach.
Auror był niemalże pewien, że już za rok, może dwa na ścianach w sypialni Roya zawisną plakaty i fotografie, a regał zapełni się książkami i jakimiś bibelotami o wartości sentymentalnej. Jednego był pewien w stu procentach - przed końcem roku szkolnego kupi mu nowiuteńką miotłę, najlepszą jaką uda mu się znaleźć i zacznie go szkolić w lataniu, a potem może nawet w grze.
Zamknął cicho drzwi i ruszył w drogę powrotną z zamiarem napicia się szklaneczki czegoś mocniejszego, kiedy coś postanowiło mu w tym przeszkodzić. Ktoś. Coś. Cholera wie.
-Witaj, mój drogi. - mężczyzna podskoczył, słysząc głos znikąd. Rozejrzał się wokół i wtedy dostrzegł, że stoi przy portrecie. Nie byle jakim portrecie - Cóż to za chłopiec, którego przed chwilą niosłeś? Miałem zamiar spytać o to dużo wcześniej, jak tylko się pojawił, ale nie mogłem cię złapać, a jego nie miałem odwagi spytać.
- Bałeś się? - powtórzył ze śmiechem - Ty się czegoś bałeś, dziadziu?
- Och, nie nazywaj mnie tak, Oliverze! - postać na portrecie machnęła dłonią. Był to starszy mężczyzna, przypominający po prostu znacznie starszą, pomarszczoną wersję aurora. Miał nawet podobną brodę - Może bardziej krępowałem. Nigdy nie miałem cierpliwości ani odpowiedniej charyzmy, aby rozmawiać z kobietami i obcymi dziećmi. No, to co to za chłopiec? - przypomniał się, nie chcąc zbyt długo rozmawiać na temat swej nietypowej nieśmiałości.
- To Roy Harper.
- Harper, powiadasz...
- Adoptowałem go. Dosłownie kilka minut temu.
Postać na obrazie zamyśliła się na chwilę.
- Dziadku Andrew? - spytał Oliver po trwającej dłuższy moment ciszy.
- Znałem pewną Harperównę. Co to była za kobieta... - uśmiechnął się do siebie - Gdy ją poznałem za jedyny minus uznałem wściekłorude włosy i armię piegów, ale potem zdałem sobie sprawę to był niemal atut w porównaniu z charakterem... - znów zamilkł - Dobrze, że nie wyszły z tego dzieci. - mruknął do siebie, kręcąc głową - Ale to dobry ród, chociaż wywodzi się z tych dość dzikich rejonów Ameryki. Ponoć ich pierwsi przodkowie byli szamanami w Indiańskich wioskach. A nie muszę ci mówić jak potężna i niebezpieczna potrafi być indiańska magia, prawda, mój drogi?
- Oczywiście, że nie, dziadku. - odpowiedział pośpiesznie, nieco zaskoczony tym, czego się właśnie dowiedział - Poznaliście się w Hogwarcie?
- Tak, na szóstym roku. Jej rodzina przeniosła się z Ameryki do Anglii i tutaj ukończyła edukację.
- To pewnie siostra dziadka Roya... - wymamrotał, podpierając się pod boki.
- Powiedziałbym, że jego matką, tudzież ciotką. - skrzywił się - Chociaż nie przypominam sobie, aby miała brata...
-Nie jest ciut za młoda na jego prababcię?
Portret chrząknął.
- Nie każdy zwlekał z poczęciem potomka tak, jak ja lub twój ojciec. Jak widać. - po chwili uśmiechnął się kpiąco - Ani dwadzieścia, jak twój, pożal się Merlinie, wuj Lucjusz.
- Trochę mniej niż dwadzieścia.
- Zaokrągliłem.
Nagle w ramach obrazu pojawiła się kobieta, a dokładniej tragicznie zmarła na smoczą ospę ciotka Olivera, nachyliła się do Andrew i wyszeptała mu coś do ucha.
- Najmocniej przepraszam, mój drogi, ale twoja babka mnie wzywa. - puścił mu oczko i zniknął razem ze swoją córką.
Oliver westchnął krótko i z małym uśmieszkiem zszedł do salonu, gdzie nikogo już nie było. Podszedł do kanapy, na którą opadł bez siły. Wyciągnął różdżkę i kilkoma machnięciami przywołała do siebie szklankę Ognistej. Zdjął zaklęcie, które utrzymywało jego włosy, rozsypując je w artystycznym nie ładzie. Jeszcze jednym zmusił stary, zaczarowany gramofon do odtworzenie jednej z płyt z jego kolekcji.
Zsunął ze stóp buty i rozwalił się wygodniej na meblu, odchylając głowę do tyłu i upił łyk alkoholu. Prawą ręką odwinął lewy rękaw i dotknął przedramienia.
- Znowu boli, sir?
- Pewnie zmienia się pogoda. Blizny zawsze bolą na zmianę pogody. - mruknął w odpowiedzi, nie otwierając oczu.
- Profesor Dumbledore zostawił prezent dla panicza. - rzekła Lotka niepewnie.
- Co to? - spytał, marszcząc brwi i strzykając karkiem.
- Zrobić panu masaż? - spytała.
- Będę dozgonnie wdzięczny. - westchnął - Rytuał mnie wykończył.
Skrzatka wdrapała się na oparcie kanapy i zaczęła masować kark swojego pana.
- To książka, sir. - wróciła do tematu prezentu od dyrektora - Quidditch przez wieki. - sprecyzowała.
- Przyda się. - mruknął - Łatwiej będzie mu się dogadać z kolegami, jak będzie chociaż ogarniał zasady.
- Sir?
- Tak, Lotko?
- Pan Jordan przysłał kilka minut temu patronusa. Za około osiem minut powinien już być.
- Poczekał do zmroku. - zauważył - Tak, jak obiecał. - wydał z siebie zadowolony pomruk, czując, że dzięki masażowi Lotki rozluźnia się, a nawet odpręża.
Ostatnio czytam dużo Dramione. Co jest dziwne, bo nigdy nie darzyłam tego połączenia szczególną sympatią.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top