Rozdział 1


 Oliver mimowolnie poprawił swój garnitur, przytłoczony badawczym spojrzeniem jednej z opiekunek sierocińca.

- Więc, jeszcze raz, panie...

- Queen. - podrzucił, widząc minę kobiety.

- Tak, Queen. - skinęła głową – Z jakiej szkoły pan przychodzi?

- Imienia świętej Marii. - powtórzył wyuczony tekst – Roy załapał się na nasze stypendium. - mrugnął, uśmiechając się uroczo – Zapewniamy mu wyposażenie, wyżywienie i miejsce w internacie przez cały rok szkolny. Jeśli będzie chciał, będzie mógł wracać do sierocińca na święta. - kobieta przytaknęła, dając do zrozumienia, że rozumie – Mógłbym się z nim zobaczyć?

- Więc, zabierze go pan na dziesięć miesięcy? - nie mógł nie zauważyć cienia uśmiechu na jej twarzy. Odpowiedział twierdząco na jej pytanie – Świetnie! Już pana do niego prowadzę! - zaszczebiotała, zrywając się ze swojego miejsca i czym prędzej ruszyła do ogrodu. Oliver ledwie za nią nadążał – To on. - oznajmiła beznamiętnie, wskazując chuderlawego rudzielca, który wykłócał się o coś z trójką innych chłopców – Bardzo przepraszam, ale muszę coś pilnie załatwić. - machnęła dłonią i odeszła w kierunku sekretariatu.

Queen skinął głową, nie zwracając na nią większej uwagi i ruszył ku chłopcom.

- Odczepcie się! - syknął rudzielec.

- Bo co nam zrobisz, dziwaku? - zaśmiał się ohydnie największy z dzieciaków, popychając obiekt zainteresowania blondyna.

- Hej, co to ma być?! - warknął mężczyzna, łapiąc osiłka za tył koszulki i od szarpnął od Harpera.

- Nic, proszę pana!

- Jazda stąd. - warknął, puszczając dzieciaka i posłał im złowrogie spojrzenie. Po chwili znalazł się sam z chudym rudzielcem – Wszystko w porządku? - spytał, kierując wzrok w jego kierunku.

Chłopiec miał rozdarcie na policzku i patrzył na niego z mieszanką rozgniewania i strachu. Nie wyglądało na to, aby zamierzał mu odpowiedzieć. Blondyn wyciągnął dłoń, aby pomóc mu wstać.

- No? Co jest, chłopie? - dopytywał, gdy ten nie wykonał żadnego ruchu.

- Czego pan chce? - mruknął.

- Cóż, jestem Oliver Queen i zostałem przysłany ze szkoły, do której zostałeś przyjęty.

- Niby do jakiej? Do innych dzieciaków nikt nigdy nie przychodził ze szkoły, a wszyscy chodzimy do tej samej. - odparł, patrząc na niego podejrzliwie. Blondyn rozejrzał się na boki i uklęknął przed nim.

- Ale ty zostałeś przyjęty do Hogwartu w chwili narodzin. - szepnął, po czym puścił mu oczko – Roy, jesteś czarodziejem. Tak samo, jak ja. - i to powiedziawszy, wyciągnął z rękawa różdżkę, wypowiedział cicho jakieś zaklęcie, a rana na policzku chłopaka zagoiła się – Czy moglibyśmy porozmawiać gdzieś tutaj na osobności?

Rudzielec skinął głową, powoli podnosząc się z ziemi i zaprowadził aurora do pustej, dwuosobowej sypialni. Oliver zamknął za nimi drzwi i przyjrzał się pomieszczeniu. Brudnobrązowe ściany, trzeszczące panele na podłodze, dwa stare łóżka, szafa, komoda, jedno okno, biurko i krzesło. Skromnie. Ciekawe, dlaczego chłopak nie trafił do magicznego sierocińca. A, no tak. Ojczulek trochę na uprzykrzał życia Śmierciojadom i Voldemortowi. To pewnie dla bezpieczeństwa.

Blondyn odsunął sobie krzesło i usiadł na nim, patrząc zachęcająco na nadal stojącego Harpera. Ten mozolnie posadził cztery litery na materacu łóżka i podwinął pod siebie nogi, uprzednio zdejmując trampki i ukazując mężczyźnie dziurawe czerwone skarpetki.

Queen wyjął z kieszeni list i podał go chłopakowi.

- Widzisz, Roy, istnieje magiczny świat...

- Magiczny świat? - powtórzył, przerywając mu. Oliver skinął głową.

- Wiesz, magia, zaklęcia, te sprawy. - machnął ręką.

- Latające dywany? - spytał z błyszczącymi oczami.

- Tak. Sam mam kilka...

- A latające miotły?

- Na nich opiera się nasz sport. Już, koniec. Daj mi dokończyć. - poprosił, widząc, że Roy chce zadać mu jeszcze jakieś pytania – Jak już pewnie zauważyłeś, jestem czarodziejem. I ty nim jesteś. Tak samo, jak twoi rodzice. Twój ojczulek był jednym z lepszych na swoim roku, swoją drogą.

- Znał pan mojego tatę? - przerwał mu po raz kolejny. Blondyn spojrzał na niego ze smutkiem. Czy go znał?

- Tak, byliśmy w jednym domu. - odparł sucho.

- Domu?

- Domy to... Jakby to nazwać. Widzisz w Hogwarcie, w szkole w której teraz będziesz się uczył, każdy pierwszego dnia zostaje przydzielony do jednego z czterech domów – Gryffindoru, Hufflepuffu, Ravenclawu i Slytherinu. Gryffindor cechuje męstwo i odwaga, Hufflepuff lojalnością i sprawiedliwością, Ravenclaw mądrością, a Slytherin... A Slytherin to w większości cholerne dupki.

* * * *

Następnego dnia, kilka minut po dwunastej z sierocińca jak oparzony wybiegł jeszcze-dziesięcioletni Roy Harper w powycieranych jeansach, koszuli w kratę z podwiniętymi rękawami do łokci. Stojący przy bramie Oliver Queen, uniósł brwi, automatycznie poprawiając kołnierz białej koszuli.

- Hej, uważaj! - krzyknął, łapiąc chłopca pod ramiona, gdy omal nie zabił się przez własne sznurówki. Ustawił go do pionu i wziął się pod boki – Zawiąż sznurówki. Jak ty wyglądasz... - pokręcił z dezaprobatą głową.

Rudzielec spuścił lekko głowę, rumieniąc się ze wstydu i schylił się, aby zasznurować trampki.

Tymczasem blondyn zaczął się zastanawiać, co nim kierowało gdy przystał na prośbę dyrektora. Dostarczenie listu to jedno, ale wzięcie dzieciaka na zakupy? Czy on wyglądał na niańkę? Albus zarzekał się, że za wszystko zapłaci z własnej kieszeni ze względu na dług wobec ojca chłopaka, ale Queen po kościach czuł, że wydanej podczas zakupów kasy, już nie odzyska.

- Skoro się już spóźniłeś, to wypadałoby, abyś był gotowy... - dodał jeszcze z przekąsem, odgarniając Royowi włosy z oczu i skrzywił się nieznacznie.

- Przepraszam. - wymamrotał skruszony.

- Chyba powinienem zabrać cię jeszcze do Arnolda. - stwierdził, po przyjrzeniu się rudej czuprynie.

- Arnolda? - powtórzy ze zdziwieniem. Ruszyli w kierunku, ku zaskoczeniu Harpera, ciemnej alejki.

- Fryzjer. Ma swój zakład na Pokątnej. - sprostował.

Gdy znaleźli się poza zasięgiem niemagicznych, Oliver złapał go za ramię.

- Trzymaj się. Może to być nieco nieprzyjemne. - oznajmił sucho.

Roy poczuł dziwne szarpnięcie w okolicach pępka, odniósł wrażenie, że stracił grunt pod nogami, a po chwili poczuł uderzenie. Ponownie tego dnia, stracił równowagę i poleciał do przodu. I zapewne zaliczyłby glebę, gdyby nie silna dłoń Olivera, który złapał go za kołnierz.

Queen dał mu chwilę na dojście do siebie, pamiętając, że sam za dzieciaka nienawidził teleportacji, do której zawsze był zmuszany. Lepiej znosił podróże drogą kominkową, ale jego matka nie przepadała za siecią Fiu.

Wyszli z innej alejki i skierowali się do lokalu, na który większość przechodniów zdawała się nie zwracać uwagi.

- Dziurawy kocioł. - odczytał cicho Roy z szyldu nad wejściem

- Ohydna speluna, ale większość czarodziei ma tutaj blisko z pracy. - rzekł blondyn. Po chwili ciszy skrzywił się - W tym ja. - przyznał, kręcąc głową.

Weszli do środka. Kilku obecnych klientów skinęła głową aurorowi i posłała zaskoczone spojrzenia jego małemu towarzyszowi.

- Och, Ollie! Wpadłeś! - zaśmiał się barman, wycierając szmatką kufel. Roy skrzywił się nieco na jego widok. Wyglądał ohydnie.

Blondyn oparł się ramieniem na ladzie baru i uśmiechnął się do mężczyzny.

- Ja tylko przejazdem, Tom. Dzisiaj nie piję.

- Nie o to mi chodziło, Ollie. - zaprzeczył i wskazał podbródkiem na rudzielca – Chodziło mi, że zaklęcie zabezpieczające nie zadziałało jak trzeba, a jakaś niewiasta przypomniała sobie w końcu adres kretyna, z którym balowała.

- Co? Nie, nie! - zaprzeczył pośpieszenie Oliver z miną, jakby Tom skierował w jego kierunku jakąś poważną obrazę – To nie moje. To syn Roya Harpera. - odparł, kładąc dłoń na ramieniu dziesięciolatka. Barman spojrzał zaskoczony najpierw na chłopca, a potem na mężczyznę – Dumbledore poprosił mnie, żebym pomógł mu w zakupach do szkoły. - puścił mu oczko.

Tom wydał z siebie pomruk, skinął nieprzekonany głową, a potem posłał Harperowi sympatyczny uśmiech.

- Więc pierwszy rok, tak? Z genami twojego staruszka poradzisz sobie z łatwością. Nie bez powodu Sam-wiesz-kto próbował go do siebie zwerbować, a po odmowie zaciukać.

- „Sam-wiesz-kto"? - powtórzył, marszcząc zabawnie nosek.

- On... On nie wie, Tom. Wychował się w mugolskim sierocińcu. - barman skinął powoli głową – Będziemy się zbierać, Tom. Czekają nas zakupy. - posłał mu krótki uśmiech, złapał Roya za ramię i pociągnął w kierunku tylnego wyjścia. Starał się nie patrzeć na rudzielca, ale doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że chłopak niemalże wypala wzrokiem dziurę w tyle jego głowy.

- Kim jest Sam-wiesz-kto? - zapytał, gdy znaleźli się na małym podwórku ogrodzonym murem.

- Rany, Roy, to taki... zły gość. - rzekł, zatrzymując się i potarł kark dłonią, dalej na niego nie patrząc.

- Panie Queen, ten pana „zły gość" chciał zabić mojego tatę, tak? Udało mu się? Proszę mi wytłumaczyć...

Blondyn przygryzł wargę, rozejrzał się po podwórku i przykucnął, aby móc swobodniej spojrzeć mu w oczy.

- Widzisz Roy, Sam-wiesz-kto to taki czarodziej, który kilkanaście lat temu zapragnął władzy i zaczął gromadzić swoich, jakby ich nazwać, wyznawców znanych jako... Śmierciożercy. - zniżył głos – Sam-wiesz-kto narobił sporo złego, wymordował wielu mugoli, niemagicznych, i czarodziei nieczystej krwi. Pałał się czarną magią. Był potężny. Bardzo potężny. Tylko w Hogwarcie było bezpiecznie, bo Sam-wiesz-kto bał się tylko dyrektora Dumbledore'a.

- I co się z nim stało?

- Kto to wie. - wzruszył ramionami – Znaczy, w tym roku do Hogwartu idzie również taki chłopak, Harry Potter. Sam-wiesz-kto zamordował jego rodziców, a potem skierował w jego kierunku różdżkę i rzucił na niego mordercze zaklęcie. - urwał na chwilę – Nikt nie wie jak, ale Potter przeżył, a po Sam-wiesz-kim nie został nawet ślad.

Obaj przez chwile milczeli.

- Uch, panie Queen?

- Tak?

- A co... A co z moim tatą? Czy zginął z ręki...? - zamilkł i pokręcił głową, nie będąc w stanie kontynuować. Oliverowi zrobiło się go strasznie żal. Wiedział jak skończył stary Harper. Wiedział to, aż za dobrze.

- Na to wychodzi. - odrzekł, starając się utrzymać kontrolę nad własnym głosem, który zaczął mu się łamać.

Po chwili podniósł się, podciągając nogawkę jeansów i wyciągnął włożoną w buta różdżkę. Zaczął liczyć cegiełki i zastukał trzykrotnie w odpowiednią.

Cegła, w którą zastukał, drgnęła, przekręciła się, ukazała się dziura, dziura robiła się coraz większa, w chwilę później stli przed sklepionym przejściem wiodącym na brukowaną ulicę, która ginęła za pobliskim zakrętem.

Oliver cofnął się do tyłu, chowając ponownie różdżkę.

- Woah!

- Roy, witaj na Pokątnej – prawdopodobnie największym skupisku czarodziei w tej części kraju.

Przeszli przez przejście, które od razu się za nimi zamknęło i ruszyli przez ulicę. Rudzielec z wrażenia złapał się dłoni Olivera, jakby bojąc się, że się zgubi i zaczął rozglądać wokół, oglądając mijane witryny.

Natomiast Queen wyglądał, jakby właśnie rozważał ucieczkę oraz dokonywał rachunku, jak bardzo ucierpi jego wizerunek, gdy wszyscy zobaczą go jak prowadzi za rękę dziesięciolatka.

Już pół biedy, jak pomyślą, że to jego dziecko.

- Gdzie najpierw? - z zamyślenia wyrwał go podekscytowany głos chłopaka. Spojrzał na niego nierozumiejąco.

- Ach, tak! - sięgnął do kieszeni spodni i wyciągnął z niej złożony kilkukrotnie pergamin i zeszli na bok, aby nie przeszkadzać innym – Zobaczmy co ty tam właściwie potrzebujesz... Szaty... Tiara... Boże, jak ja nienawidziłem tych cholernych tiar. Podręczniki... Inne pierdoły... Żywe pierdoły... Miotła stanowcze nie. - wywrócił oczami – Zaczniemy od „innych pierdół". - oznajmił tonem znawcy.

- Czyli?

- Czyli kijek do machania i cynowy kask na głowę.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top