Rozdział 1.2 - Burza w fiolce eliksiru
— Co pani wyprawia?! Proszę zobaczyć jak krzywo!
Awanturująca się od samego początku klientka wskazała na swój lewy palec serdeczny. Pomalowany paznokieć nie odstawał jakością wykonania od pozostałych, ale Diamentyna nie miała sił, ani tym bardziej czasu, by się wykłócać. Nie zdołałaby przekonać Lidmary Baks. Żona prezesa Magicznych Manufaktur nie mogła się przecież mylić, a swoją rację musiała przedstawiać w sposób niepozostawiający złudzeń, kto należał do elity Ropuszyna.
— Ma pani rację. Już poprawiam. — Diamentyna uśmiechnęła się przepraszająco.
Sięgnęła po buteleczkę ze skondensowanymi łzami żmija. Nalała odrobinę na wacik i delikatnie zmyła cały lakier. Sięgnęła po pędzelek i jak najdokładniej ponownie pomalowała paznokieć.
Lakier idealnie pokrył płytkę i pięknie błyszczał w świetle lamp. Nie można się było do niczego przyczepić.
— Wie pani co?
Lidmara przyjrzała się krytycznie swoim serdelkowatym palcom pogrubionym dodatkowo przez noszenie ciężkich pierścionków w absurdalnej liczbie.
Diamentyna zaklęła w duchu, czekając na kolejne słowa.
— Amarantowy to jednak nie był dobry wybór. Proszę zmyć i zrobić mi fuksję.
— Oczywiście — odpowiedziała grzecznie, choć w środku gotowała się, jakby dopiero co wypiła eliksir wzmacniający, który zaraz przecież powinna zanieść do oceny.
Spojrzała na wiszący zegar i zdusiła przekleństwo. Jeśli Lidmara Baks zamierzała dalej się tak wszystkiego czepiać, nigdy się jej nie pozbędzie i nie zdąży na rozmowę.
— Ale jest pani pewna? Amarantowy to kolor tego sezonu! — zapewniła entuzjastycznie.
Zdecydowany wzrok klientki pozbawił złudzeń, że desperacka próba mogła odnieść jakikolwiek sukces.
— Chcę fuksję! — pisnęła Lidmara, a z oburzenia pucułowate policzki pokryły plamy o barwie odpowiadającej żądaniom. — Już, już. Nie gadać, robić.
Całe wieki później Diamentyna zdjęła roboczy fartuch i odwiesiła na haku. Pośpiesznie przewiesiła przez głowę torebkę, do której wcześniej schowała butelkę z eliksirem wzmacniającym, i wybiegła z Salonu Piękności Alchemicznej.
Nie do wiary, że to babsko jeszcze trzy razy zmieniało zdanie w kwestii koloru. Że też marka Meluzyna miała tyle odcieni intensywnego różu do wyboru!
Była spóźniona. Potwornie spóźniona. Jak na złość Lidmarę Baks zapisano na ostatnią godzinę właśnie do niej, a żadnej z sióstr nie zdołała przekonać do zamiany. Jeśli przez taką głupotę nie zdąży na rozmowę, to chyba coś sobie zrobi i to nie będzie perfekcyjny manicure!
Niemal przebiegła przez plac targowy, lawirując między kupującymi i handlującymi. Gdzieś w tłumie mignęła jej sylwetka Honorycji, która robiła zakupy na straganie z warzywami, ale tylko odmachała jej na oślep.
— Powodzenia, Diam!
Usłyszała za sobą krzyk przyjaciółki. Jej jedynej powierzyła swój mały sekret. Nie przyznała się nawet Fibertowi niepewna jego reakcji. Ostatnio miał dla niej coraz mniej czasu, wciąż zajmowała go praca. Jednak nie miała prawa robić komukolwiek wyrzutów. Sama nie pozostawała mu dłużna. Zaniedbała go. Ale to się zmieni! Dostanie się do GAR-u i wspólnie będą świętować jej sukces i jego ostatni awans na asystenta Sekretarza Ropuszyna.
Kiedy przechodziła przez rynek, zerknęła na wieżę ratuszową. Wskazówki zegara bezlitośnie pokazywały, że od piętnastu minut powinna być na miejscu. Przyspieszyła. Ciekawe czy Fibert widział ją z okna, jak szaleńczo przebierała nogami i zastanawiał się, co też jej strzeliło do głowy? Raczej nie. Pewnie siedział zakopany w dokumentach. Przy takim oddaniu miastu jeszcze zostanie najmłodszym w historii arcymagiem.
Wbiegła między urocze, krzywe kamieniczki stojące wzdłuż ulicy Kociołkowej. Już z daleka widziała potężny gmach Gildii Alchemików Ropuszyna. Ściany z czerwonych surowych cegieł zwieńczone ciemnym dachem, z którego wyrastało mnóstwo strzelistych wieżyczek, sprawiały, że budynek wydawał się jednocześnie piękny i przerażający.
Zatrzymała się gwałtownie przed bramą wejściową. A co jeśli już na wstępie zadadzą jej pytania? Jak brzmiała Druga Zasada Warzenia Gartolomeusa?
Yhm... Wyobraziła sobie, jak otwiera księgę taty i w myślach odszukała właściwą stronę, a potem akapit. Ach! Szybkość warzenia składników jest odwrotnie proporcjonalna do ich objętości w kotle! Niepotrzebnie panikowała. Nauczyła się wszystkiego.
Popchnęła żeliwną furtkę. Szeroka, brukowana ścieżka poprzerastana mchem prowadziła do wejścia w kształcie ostrego łuku. Nad nim we wnęce ustawiono figurę założyciela gildii. Marmurowy Panaceus spoglądał na wchodzących po schodach dumnym, wręcz przemądrzałym wzrokiem. W prawej ręce trzymał uniesioną fiolkę z eliksirem, a pod lewą pachą miał wetkniętą grubą księgę. Diamentyna aż nabrała ochoty powtórzyć jego pozę, ale nie zostało jej na to czasu.
Wnętrze przywitało ją rozległym holem wysklepionym łukowatym sklepieniem podtrzymywanym przez dwa rzędy masywnych kolumn z czarnego kamienia. Na ścianie niemal w każdej utworzonymi między nimi pustej przestrzeni dostrzegała drzwi. Wszystkie z ciemnobrązowego drewna, o zdobionych ornamentami skrzydłach nie odróżniały się niczym od siebie. Świetnie! Będzie szukać na oślep i jedyne na co zdąży, to odczytanie wyników naboru.
— Co tu robi, a?
Podskoczyła w miejscu. Obróciła się na prawo, gdzie za pulpitem portierni stał niski, siwiejący mężczyzna. Przed nim leżał gruby zeszyt, w którym notował wszystkie wejścia i wyjścia na teren obiektu.
— Eee... no przyszłam na nabór — wyjaśniła niezgrabnie.
— Siostra? Dziewczyna? — Portier skończył wycierać maciupkie okulary i włożył je na zadarty nos.
— Co?
— No, komu kibicować przyszła?
Zagotowała się. Oczywiście! Od samego początku nie mogła być traktowana poważnie. Co? Nie wyglądała na kogoś, kto mógł się ubiegać o stanowisko w GAR-ze? Uspokoiła oddech i odchrząknęła.
— Ja sama startuję! — powiedziała, wkładając w to całą swoją godność osobistą i miłość własną.
Mężczyzna zdjął okulary, przetarł i ponownie założył. Obejrzał Diamętynę z góry na dół. Cmokał przy tym wyjątkowo irytująco.
— Też mi heca — prychnął. — No, dobrze. Niech idzie.
Zawahała się. Gdyby tylko wiedziała, gdzie dokładnie ma iść. W prawo? W lewo?
Zmieniła taktykę. Przywołała na twarzy niezawodny uśmiech, który nie raz ratował ją przed co bardziej narwanymi klientkami i zapytała przesłodzonym głosem:
— Mógłby mi pan powiedzieć, gdzie znajdę aulę?
— No, mógłbym — odpowiedział krótko i wrócił do uzupełniania wpisów.
Diamentyna zwalczyła chęć przewrócenia oczami.
— To którędy powinnam iść?
— Pójdzie prosto do końca, potem w lewo, potem na górę i korytarzem cały czas przed siebie — wytłumaczył, nie odrywając wzroku od zeszytu.
Ruszyła, nie tracąc czasu. Skręciła tak, jak ją poinstruował portier i wbiegła na schody. Wyszła na korytarz oświetlony unoszącymi się w powietrzu flakonikami, w których migotały bladoniebieskie płomyki. Ściany zdobiły liczne portrety słynnych alchemików. Wśród dziesiątek męskich twarzy wypatrzyła ją — Amarylę Hyzop. Jedyną w historii przewodniczącą GAR-u namalowano z tajemniczym uśmiechem, który Diamentyna wzięła za chęć okazania wsparcia. Nigdy tędy nie przechodziła, ale natychmiast zapragnęła, aby jej podobizna również tu zawisła w przyszłości.
Niebieskie światło zamieniło się w ciepłe żółte, gdy trafiła do przedsionka przed aulą. Na wprost niej znajdowały się olbrzymie drzwi. Niemal świeciły obite złotymi, wijącymi się okuciami przypominającymi plątaninę oparów unoszącą się nad kociołkiem.
Wrota do jej marzeń tak bardzo skupiały uwagę, że dopiero po chwili dostrzegła ustawione po obu stronach ławki. Zajmowali je młodzi magowie. Część z nich siedziała ponuro ze wzrokiem wbitym we własne buty, ale większość żywo ze sobą dyskutowała.
— Jeśli nie masz przyzwoicie uwarzonego eliksiru, nie pozwolą ci nawet dotknąć kociołka, a co dopiero przepuścić do drugiej tury.
Usłyszała wypowiedź jednego z nich.
— Do drugiej tury biorą tylko trzech najlepszych. Pewnie się nie dostanę — jęknął inny.
Tylko trzech? Zacisnęła palce. Jakie miała szanse?
— Powtórzyłem receptury na wszystkie eliksiry, które pojawiały się w drugiej turze w ostatnich pięćdziesięciu latach — pochwalił się nieco przysadzisty chłopak o mysich włosach.
— Siedem lat temu to był eliksir rozweselający — odpowiedział siedzący obok niego rudzielec. — Raczej się nie powtórzy... — urwał i wybałuszył oczy na zmierzającą w ich stronę Diamentynę.
Pozostali czekający poszli jego śladem. W poczekalni zapanowała głucha cisza i dziewczyna pierwszy raz poczuła się nie na miejscu. Niczym intruz.
Zwolniła kroku. Powinna coś powiedzieć? Przywitać się? Zignorować. Udawać, że nie robią na niej wrażenia te wszystkie zaciekawione spojrzenia?
Z zakłopotania uratował ją zgrzyt zawiasów, gdy wrota otworzyły się, a zza nich wyszedł tyczkowaty chłopaczek.
— Na razie koniec. Teraz zrobią sobie przerwę, a potem ogłoszą wyniki — poinformował zebranych.
O, nie! Najpierw muszą ocenić jej eliksir. Prześlizgnęła się między kandydatami i wtargnęła do sali.
— Jeszcze ja! Uff... Zdążyłam.
Magowie już wstawali od stołu komisyjnego, ale widok rozczochranej i zgrzanej wiedźmy skłonił ich do ponownego zajęcia miejsc. Na ich twarzach widziała dziwne, kpiące uśmieszki, ale wmawiała sobie, że to efekt gry światła wpadającego przez ogromne okna. Dwóch magów coś do siebie szeptało ze wzrokiem jednocześnie skierowanym na nią, ale przecież nie oznaczało to, że mówili o niej coś złego.
Zatrzymała się na środku sali, gdzie wzór parkietu układał się w wielką, ośmioramienną gwiazdę, we wnętrzu której znajdował się parujący kociołek, a nad nim wiła wstęga z napisem: „Gildia Alchemików Ropuszyna". Stała na herbie gildii. Wkrótce nowy wybraniec miał z nim otrzymać przypinkę, która dumnie zalśni na jego piersi. Albo jej!
— Yyy, dzień dobry. Ja w sprawie naboru — wyjaśniła, starając się nie zrażać i tak już stresującą sytuacją.
— Aha... W sprawie naboru?
Najstarszy mag siedzący pośrodku odrzucił na bok długą, białą brodę zawiązaną złotym sznurkiem na jej końcu. Odsłonił tym tabliczkę ustawioną przed sobą. Wskazywała, że nazywał się Stefaniusz Bagien i pełnił funkcję przewodniczącego Rady Alchemików.
— Uhm, tak. Powinnam być na liście. — Podeszła bliżej i zajrzała do notatek maga. — O, tu! Diamentyna Limak. — Postukała palcem w swoje nazwisko.
Zadowolona wyciągnęła z torby eliksir i z niemal nabożną czcią postawiła na stole przed członkami gildii.
Na blacie stały już butelki z wywarami poprzedników. Szybko rzuciła na nie okiem i z mieszaniną ulgi i dumy odnotowała, że jej dzieło wcale nie odstawało poziomem. Wręcz przeciwnie. Jedynie jedna mikstura wyróżniała się na tle innych. Rubinowy kolor pysznił się głębokim tonem, a złote drobinki lśniły najjaśniej ze wszystkich.
Drugą pod względem wykonania uznała za równie dobrą, jak jej własna, a nawet nieco gorszą, bo nie miała tak klarowniej barwy. Pozostałe wyglądały na przyzwoicie uwarzone, ale bez rewelacji. Trafiło się też kilka kiepskich i na miejscu ich autorów Diamentynie byłoby wstyd zaprezentować je członkom gildii.
Niepotrzebnie się obawiała. Ciężka praca nie poszła na marne. Śmiało mogła założyć, że wybiorą ją do trójki najlepszych. Przejdzie do drugiej tury! A potem da z siebie wszystko i przekona się, czy to wystarczy.
— Yhym... No, dobrze. Ale co to jest? — Niski, usypiający głos Stefaniusza Bagiena przywołał ją na ziemię.
Zamrugała oczami. Co za kuriozalne pytanie! Jak miała je właściwie rozumieć? Głupie, podchwytliwe... To jakiś test?
— No, eliksir wzmacniający — odpowiedziała zgodnie z prawdą.
— Eliksir wzmacniający? — powtórzył po niej, głaszcząc się po brodzie. — Aha... Jest pani pewna?
— Eee... No, tak.
— No, to tak czy nie? — zapytał i oparł głowę na złożonych palcach.
Wytrzymała jego świdrujący wzrok. Zignorowała pomruki słabo maskowanych śmiechów pozostałych magów.
— Tak, jestem pewna — odpowiedziała z całą stanowczością.
— Jestem pewna? Yhym... No, dobrze, bo to jest eliksir wzmacniający. Czyli uwarzyła pani to, co zamierzała uwarzyć, tak?
Przestąpiła z nogi na nogę. Co za idiotyczne pytania. Co niby miały sugerować?
— Tak, tak było napisane w ogłoszeniu, że jest to wymóg. Każdy z kandydatów na członka Gildii Alchemików Ropuszyna ma przynieść ze sobą zakorkowaną fiolkę uwarzonego własnoręcznie eliksiru wzmacniającego — przypomniała spokojnie treść ogłoszenia. Nie zamierzała dać się sprowokować.
Alchemicy milczeli, a pewność siebie Diamentyny topniała pod naporem ich oceniających spojrzeń. Zniknęło rozbawienie i teraz wyczuwała od nich bijące rozdrażnienie.
Dziewczyna przygryzła wargę. Zawiesiła wzrok na szmaragdowej szacie przewodniczącego wyszywanej srebrną nicią w poskręcane liście i owoce w kształcie serca. Ciekawe, czy przed pozostałymi kandydatami też odgrywali taką szopkę? Powinna dodać coś więcej? A może lepiej się już nie odzywać?
Cisza przeciągała się, więc ponownie zabrała głos:
— Zamierzałam uwarzyć eliksir wzmacniający i uwarzyłam eliksir wzmacniający.
— I uwarzyłam? Aha. Czyli to nie jest kwestia przypadku, tak?
— Nie. Znaczy tak. Znaczy... To nie jest kwestia przypadku.
Fala gorąca przeszła po jej ciele, a pot wystąpił na czoło. Nie zdziwiłaby się, gdyby sama teraz przybrała barwę fuksji.
— No, dobrze. A czy...
— I sama to uwarzyłam. Bez niczyjej pomocy. — Uprzedziła pytanie maga.
— Yhym... Bez pomocy? No, dobrze. — Stefaniusz odchrząknął kilkukrotnie. — Dziękujemy pani. Wyniki ogłosimy po przerwie.
Wszyscy magowie wstali jak na zawołanie. Wzdrygnęła się na dźwięki odsuwanych ze zgrzytem krzeseł. Czekała z myślą, że może powiedzą coś więcej, ale przestali zupełnie zwracać na nią uwagę. Odwrócili się plecami i wyszli przez drugie drzwi do sąsiedniego pomieszczenia.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top