Rozdział 5.2
Ja też go lubiłam, ale tylko wtedy, gdy nie kontaktował się z moimi rodzicami, by powiedzieć im, jak sobie radzę po... tym wszystkim.
– Byłam na ostatnich zajęciach z doradztwa – powiedziałam dzielnie, kładąc torbę na fotelu obok.
– Jako jedyna pojawiasz się na wszystkich, chociaż są obowiązkowe – zaśmiał się w odpowiedzi. Wygodniej rozsiadł się na swoim krześle, które zaskrzypiało pod jego ciężarem. – Zauważyłem, że ostatnio zachowujesz się trochę inaczej.
– Inaczej?
– Straciłaś gdzieś swój wigor. Wyglądasz, jakby coś się działo.
Wszyscy nauczyciele tacy byli, jeśli ich głównym zadaniem było obserwowanie uczniów. Dlatego byli drapieżnikami. Inni gdzieś mieli to, czy na ich lekcje wchodziło się ze spuszczoną głową. Tacy, jak pan Steigerwald, atakowali, kiedy widzieli, że coś się święci.
– Wszystko jest w porządku – wypowiedziałam neutralną wiązankę, jaka przyszła mi do głowy.
– Trudno mi w to uwierzyć, Diaro – zapierał się, ale na jego twarzy wciąż widniał ten miły uśmiech.
– Ostatnio gorzej śpię. Pewnej nocy przyśnił mi się pomysł na nową książkę i teraz zarywam nocki. To nic wielkiego, prawda?
Pedagog uśmiechnął się szerzej. Jako jeden z nielicznych wiedział o tym, że aspiruję, aby zostać pisarką. W końcu to on załatwił mi przepustkę ku temu, bym nie musiała brać żadnych dodatkowych zajęć dla maturzystów w zamian za to, że chodzę na zajęcia z kreatywnego pisania. Miałam dosyć rozszerzonych przedmiotów, nawet jeśli miałam z nich same piątki. Zwyczajnie nie chciałam poświęcać więcej czasu na obowiązkowe kółka zainteresowań lub wiece.
– Brzmi interesująco. O czym piszesz? – Naprawdę był zaintrygowany, nie pytał, by pociągnąć temat i pozbawić mnie czujności.
– O... wilkołakach – powiedziałam ostrożnie. – To powieść fantasy. Wierzy pan w wilkołaki?
– Wilkołaki? – zaśmiał się nerwowo. Wstał i sięgnął po kubek z logo naszej drużyny. – Raczej nie, to tylko bujdy i mity. Smakowity kąsek dla producentów z Hollywood.
– A co pan myśli o osobach, które wierzą, że są wilkołakami? To choroba, czytałam o tym.
– Nigdy o niej nie słyszałem. – Podrapał się po brodzie, nalewając sobie świeżą porcję kawy. – Więc tym się teraz zajmujesz? Piszesz o wilkołakach?
– Chyba tak. – Wzruszyłam ramionami. – Ale może zmienię fabułę, jeszcze nie wiem.
– Bardzo cieszę się, że piszesz – usiadł z powrotem na krześle – ale myślę, że hobby nie jest warte zarywania nocek. To odbija się na twoim zdrowiu. Rozmawiałem z Addison, mówiła, że jesteś dziś bardzo cicha. Domyślam się, że teraz rozumiesz moje obawy. W końcu ja i twoi rodzice nie chcielibyśmy wrócić do punktu wyjścia.
– Nie wracamy, proszę pana. To był po prostu ciężki tydzień. Do tego wszystkiego sprawa z mężem pani Akiyamy. Proszę mnie zrozumieć, wiele się działo. Ale wszystko jest w porządku, czuję się dobrze. Zdecydowanie rozumiem pana obawy, tylko że... proszę mi wybaczyć, nie powinien pan brać słów Addison tak poważnie. Ona też miała ciężkie dni, ale to już przeszłość. Naprawdę wszystko jest w jak najlepszym porządku.
Pan Steigerwald pokiwał głową ze zrozumieniem, a potem upił łyk kawy. Spuściłam wzrok na swoje dłonie, nerwowo skubiące kraniec rękawa. Nie lubiłam, gdy ktoś ciągle miał na mnie oko. Nienawidziłam bycia pod kloszem, kontroli i wtykania nosa w nie swoje sprawy. A tak się składało, że dostałam to wszystko w gratisie.
– Jeśli można... mówiłaś, że słów Addison nie powinno się brać na poważnie. Co miałaś przez to na myśli? I co to znaczy „ciężkie dni"? – zapytał po chwili, odchylając się na krześle tak mocno, że prawie się przewrócił.
– Addison... – zawiesiłam głos, szukając odpowiednich słów – nawet nie zapytała mnie, co się dzieje. Nie wie, że pracuję nad czymś nowym, a ja nie miałam okazji jej powiedzieć. Chodziło mi o to, że... Nie jest wiarygodnym źródłem w tej sprawie.
– Ale między wami wszystko gra, tak? Czym są te ciężkie dni?
– Oczywiście, dogadujemy się bez problemów. I miałyśmy dość dużo nauki, a ja kłóciłam się z bratem o głupoty, do tego jeszcze ta tragedia.
– Z Dominicą także się dogadujesz?
– Z Liamem i Clair też, naprawdę. – Uśmiechnęłam się blado, zastanawiając się, co zrobić, by jakoś go przekonać.
Chociaż momentami myślałam, że wreszcie mi uwierzył, on nadal dopytywał, szukając jakiejś luki w moich słowach. Zupełnie tak, jakby chciał, by wszystko znów chyliło się ku upadkowi. Ale minęło już wiele lat i gdzieś w tym wszystkim znalazłam swoje miejsce. Byłam, jaka byłam. Bywałam naiwna, gadatliwa i wiecznie uśmiechnięta, ale czasem nie miałam siły, by szczerzyć się do każdej napotkanej osoby, rozmawiać o pogodzie i jeść innym z ręki. Charakter kształtował się przez całe życie, ale ja doszłam do momentu, w którym w jakiś sposób był już ukształtowany, więc... działałam w ten sposób. Ale pan Steigerwald chyba jednak tego nie rozumiał, chociaż pracował w swoim zawodzie od dobrych dwudziestu lat. Bałam się tylko jednego. Mógł zapraszać mnie do swojego gabinetu i męczyć pytaniami tak długo, jak nie dzwonił do moich rodziców. Ostatnie, czego chciałam, to włączać ich w sprawę, która nie istniała. Nie chciałam martwić mamy i denerwować ojca, bo wiedziałam, jak mogło się to skończyć.
– Nie chcę zajmować ci całej przerwy obiadowej – zakomunikował, energicznie wstając z krzesła. – Proszę cię, Diaro, pamiętaj o tym, żeby nie przekładać hobby ponad sen. A jeśli coś by się działo... nie wahaj się tutaj przyjść. Moje drzwi zawsze stoją otworem.
– Pamiętam o tym – zapewniłam go, łapiąc za torbę. Pognałam w kierunku wyjścia, tylko raz odwracając się przez ramię. – Dziękuję za rozmowę, do zobaczenia!
Zatrzasnęłam za sobą drzwi, pędząc prosto przed siebie. Nie miałam pojęcia, dokąd miałam teraz pójść, dokąd szłam, chociaż moje zajęcia odbywały się na tym samym piętrze. Musiałam zaczerpnąć świeżego powietrza i jak najszybciej wydostać się z tej klatki.
Przez otwarte okno i wyłączone ogrzewanie w samochodzie było naprawdę zimno. Pomimo rękawiczek miałam skostniałe dłonie, a policzki i nos szczypały mnie niemiłosiernie. Ale dalej nie potrafiłam się zdobyć na to, przy wcisnąć guzik zamykania okna i włączyć grzejniki. Chłód pomagał mi się skupić i nawet moje zawiłe myśli zrobiły się bardziej klarowne. A było ich naprawdę wiele i tak poplątane, że łatwiej byłoby mi wziąć nożyczki i przeciąć tę nić, niż walczyć z rozplątywaniem jej supeł po suple.
Samochód podskakiwał na lekkich wybojach, jakby chciał przypomnieć mi, że nie mogłam odbiegać od spraw, którymi się zajmowałam. Jechałam dziś sama, nie było ze mną ani Addison, ani Owena. Mój brat miał trening po zajęciach, więc mama miała odebrać go, kiedy będzie wracać z pracy, a Addison... Uznała, że lepiej będzie, jeśli pojedzie z Clair i jej bratem, co było najlepszą decyzją, jaką w życiu podjęła. Poza tym w towarzystwie Deana i Clair i tak bawiłaby się lepiej, w końcu ja ledwo się odzywałam i czułam się, jakbym była... martwa. Im bliżej do domu, tym bardziej się bałam. Addison nie powinna być ze mną w takiej chwili. Po wizycie u pedagoga rozmawiałam z nią, pytając, dlaczego powiedziała Steigerwaldowi o czymś, co mogło wywołać całą lawinę zdarzeń. Uznała, że po prostu się martwiła, ale ja szybko przywróciłam ją do pionu, wygarniając jej, że najpierw powinna zapytać mnie, co jest grane, a nie snuć podejrzenia i dzielić się nimi z pedagogiem. Addison wyglądała na skruszoną i przepraszała mnie, obiecując, że więcej tego nie zrobi. Udawałam, że nie czuję urazy, ale wiedziałam, jak działają obietnice Addison, szczególnie na ten temat. Nigdy ich nie dotrzymywała, nigdy nie pytała, a o wszystkim szybko dowiadywała się moja matka i ciotka.
Nie wolno mi było zachowywać się inaczej, niż przystało. Nie mogłam być przygaszona, nie mogłam mieć zbyt wiele energii, nie mogłam zamykać się w pokoju, wracać do domu później, niż zwykle, a kiedy przychodzili do mnie znajomi, musieliśmy siedzieć u mnie przy otwartych drzwiach. Gdy przychodził tylko Liam – na korepetycje z matmy, bo nie był z niej orłem – musieliśmy siedzieć w salonie lub jadalni, nigdy na górze. Czujne oczy zawsze musiały nas obserwować, a ja czasem nie pojmowałam już dlaczego. Bo ile razy można było powtarzać, że tylko się uczyliśmy?
Minęło mnie jakieś auto, dopiero włączając światła. Skupiłam wzrok na działających wycieraczkach, które jako tako dawały sobie radę z padającym śniegiem. Zima ciągle przykrywała nas puchową kołdrą, a w niektórych miejscach śnieg sięgał już ud. Straciłam nadzieję, że zamkną szkołę, chociaż temperatury dalej utrzymywały się na minusie. Zerknęłam na prędkościomierz i zwolniłam trochę. Zbliżałam się do miejsca, w którym kilka dni temu mój samochód nagle w coś uderzył, stając na samym środku jezdni. Niemal mechanicznie zatrzymałam się na poboczu, mocno ściskając kierownicę. Od tego wszystko się zaczęło. Od wygłupiania się z Addison, które musiało mieć swoje konsekwencje. Do teraz nie miałam pewności, czy na pewno uderzyłam w sarnę. Wierzyłabym w to, gdyby nie Razer, który twierdził, że to jego potrąciłam.
Jak brzmiałoby to dla osoby postronnej? Czy ta historia w ogóle trzymała się kupy? Razer wybiegł mi pod koła, uderzyłam w niego tak mocno, że auto stanęło w poprzek jezdni, a potem uciekł i postanowił mnie śledzić, by wrócić w nocy. Jakim cudem człowiek mógł przeżyć coś takiego? Przecież... to było niemalże niemożliwe. A nawet jeśli udałoby się wyjść z tego żywym, na pewno nie dałby rady przyjść do mnie w tak dobrej formie. A jego rany nie zniknęłyby w ciągu jednego dnia.
Kolejne auto wyminęło mnie, więc znów włączyłam się do ruchu. Ostatnie kilometry pokonałam w kompletnej ciszy, która nastała również w moim umyśle. Na moment udało mi się wyciszyć bitwę myśli i skupić się tylko na delikatnym mruczeniu silnika. Okno zamknęłam dopiero wtedy, gdy zaparkowałam pod swoim domem. Dopiero wtedy poczułam, jak bardzo było mi zimno, więc nie ociągałam się z wyjściem z samochodu. Zaciągnęłam hamulec, sięgnęłam po torbę, leżącą na siedzeniu pasażera, i wyszłam, zatrzaskując za sobą drzwiczki. Luźno zerknęłam w lusterko, ale skupiłam na nim wzrok, kiedy coś w nim zobaczyłam. Odwróciłam się w kierunku ogrodu.
Razer Avery stał w śniegu, trzymając dłonie w kieszeniach bluzy. Kompletnie nie pasował do śnieżnego krajobrazu z bajki. Czerń jego ubrań i włosów kontrastowała z bielą, wyglądał, jakby znalazł się w nieodpowiednim miejscu. Nawet jego blada twarz – choć zlewająca się z tłem – wydawała się być zbyt surowa, a oczy były zbyt jasne, by być prawdziwe. Ocknęłam się dopiero wtedy, gdy poruszył się, robiąc krok w moją stronę. Ta jedyna część mnie, nad którą jeszcze miałam kontrolę, kazała mi uciekać, a ja nie zamierzałam się z nią spierać. Rzuciłam się w kierunku domu, gorączkowo wyciągając klucze z kieszeni. Widziałam go kątem oka, jak z pewnością kroczył w moją stronę, nigdzie się nie śpiesząc. Ręce trzęsły mi się, kiedy wreszcie otworzyłam drzwi i zatrzasnęłam je za sobą, zasuwając wszystkie możliwe zamki. Oparłam się o nie, oddychając ciężko.
Dlaczego pozwoliłam sobie pomyśleć, że Razer naprawdę był sennym koszmarem? A teraz... teraz było popołudnie. Pojawił się, chociaż nie należał do tego czasu. Przetarłam twarz dłońmi, wyswobadzając się z kurtki i rękawiczek. Czapkę i szalik niechlujnie włożyłam do rękawa, następnie wieszając okrycie na garderobę. Podniosłam swoją torbę i skierowałam się prosto do pokoju, próbując dostrzec Razera przez okna, które mijałam. Momentalnie zapomniałam o tym, jak było mi zimno, bo chwilowy przypływ adrenaliny oszukiwał mój umysł. Ręce nadal miałam jednak przerażająco lodowate i musiałam rozgrzać się najszybciej, jak się dało. Nie chciałam złapać przeziębienia, które zwykle często się mnie trzymało.
Drzwi mojego pokoju otworzyły się, nim pociągnęłam za klamkę.
– Świetnie, wreszcie jesteś. – Razer posłał mi wściekłe spojrzenie, które przygwoździło mnie do podłogi.
– Jak ty... – Zapomniałam języka w gębie, wskazując to na niego, to na zamknięte okno. – Boże, miej mnie w opiece...
– Skończyłaś? – Uniósł jedną brew.
Zagotowało się we mnie, słysząc jego kpiący głos, który był zdecydowanie wyraźniejszy, niż kiedy poznałam go po raz pierwszy. Wyminęłam go, wchodząc do pokoju jak burza. Zamknął za nami drzwi i zaśmiał się cicho. Rzuciłam torbę na podłogę, wbijając w niego rozzłoszczone spojrzenie. To przechodziło ludzkie pojęcie, a ja nie panowałam nad sobą, jakby coś kazało mi uwolnić całą złość.
– Posłuchaj mnie! – wrzasnęłam, wskazując na niego palcem. – Nie mam pojęcia, kim lub czym jesteś, skąd się tutaj wziąłeś, ale terroryzujesz mnie, włamujesz się do mojego domu i grozisz mi, a ja nie pozwolę na to, byś zagrażał mojej rodzinie! – Wyciągnęłam komórkę z kieszeni, unosząc ją wysoko. – Jeśli stąd nie wyjdziesz, zadzwonię na policję, a ty skończysz tam, skąd przyszedłeś, rozumiesz?!
Nie odpowiedział od razu. Patrzył mi prosto w oczy, a ja czułam, że coś było nie tak. Mrok lubił tego chłopaka i dostrzegałam to po zmroku. Ale nawet w świetle dnia wyglądał przerażająco, wykuty z lodowatej skały.
– Odłóż komórkę – rozkazał, najspokojniejszym tonem, jaki słyszałam w jego wykonaniu.
Nie zamierzałam jej odkładać, była moją jedyną deską ratunku. Ale moja dłoń powoli opadła, kładąc telefon na biurku. Nie ja to robiłam, przysięgam! Nie potrafiłam tego kontrolować, nie potrafiłam po nią sięgnąć.
– Co ty robisz?! – wybełkotałam, krzywiąc się niemiłosiernie. – Kim ty...
– Podejdź – przerwał mi, przesuwając się nieco w stronę okna.
I podeszłam, chociaż z całych sił próbowałam się zatrzymać. To była jego sprawka, robił coś, czego nie rozumiałam.
– Powiedziałem ci, kim jestem. Powiedziałem ci, czego chcę. Gdybyś przestała panikować, jak próbowałem ci przekazać, może dawno odzyskałbym to, czego szukam!
– Ale ja nie rozumiem, kim jesteś i czego szukasz! – krzyknęłam mu prosto w kamienną twarz.
– Powiedziałem ci. Jestem lycanem.
– Jesteś chory.
– Nie, jestem... czymś, co wy – machnął dłonią, krzywiąc się z niesmakiem – ludzie, nazwalibyście wilkołakiem.
– Jesteś wilkołakiem?
– Lycanem, nie wilkołakiem – sprostował.
– A jaka to różnica? – Czułam, że traciłam piątą klepkę.
– Wilkołaki nie istnieją. A my... – uśmiechnął się niepokojąco – jesteśmy najpotężniejszymi bestiami, jakie chodzą po świecie.
Zaśmiałam się. Wybuchłam nieopanowanym śmiechem, kompletnie wytrącając go z rytmu. Patrzył na mnie ze zmarszczonymi brwiami, a ja nie mogłam przestać się śmiać.
– Uważasz, że to zabawne? – odgryzł się. – Jednym ruchem mogę oderwać ci głowę.
– Jesteś zabawny, Razer – wymamrotałam przez śmiech, czując, że bolał mnie od tego brzuch. – Jesteś psychopatą, popieprzonym psychopatą. Nie wiem, skąd uciekłeś, ale...
Jego uścisk na mojej szczęce sprawił, że zamilkłam w sekundę. Trzymał mnie pod brodą, zmuszając mnie, bym na niego patrzyła. Schylał się tak, że byłam zaledwie milimetry od jego twarzy. Nieskazitelnej twarzy, którą szpeciła tylko blizna, niewidoczna dla mnie z daleka. Blizna jasna i ciągnąca się od skroni, przez lewe oko, kawałek policzka, usta, aż do podbródka.
– Nie uciekłem z wariatkowa – powiedział, a jego chłodny oddech omiótł mnie. – Nigdy w stu procentach nie należałem do tego świata. Ale potrzebuję czegoś, co przywróci mi wspomnienia i pozwoli nie zapominać o tym, kim jestem. Gdybyś nie wjechała we mnie swoim samochodem, może poradziłbym sobie sam. Ale pomyślałem, że jesteś do tego idealna. W końcu jesteś tylko człowiekiem, a ja czułem twój strach.
Puścił mnie, a ja rozmasowałam bolące miejsca, w których znajdowały się jego palce. Patrzyłam na niego, oczekując na to, co zrobi. Próbowałam ułożyć sobie wszystko w głowie.
– Zwykle niczego nie obiecuję, bo nie do końca pamiętam, na czym polegają obietnice – ciągnął – ale obiecałem ci już, że nie zrobię krzywdy tobie i twojej rodzinie, jeśli mi pomożesz.
– To szantaż, ja dalej mogę zadzwonić na policję.
– Dzwoń, nic tym nie osiągniesz – odparł ze śmiechem. – Nazywaj to, jak chcesz. Potrzebuję twojej pomocy, a ty zrobisz wszystko, nawet jeśli będziesz chciała się opierać.
– Jesteś lycanem? Jakim cudem istniejesz?
Razer odsunął się ode mnie z szerokim uśmiechem, a potem usiadł na moim łóżku, jakby był u siebie w domu.
– Koszmary nie są tylko wytworem wyobraźni, Diaro.
Zastanawiałam się, co powiedzieć. Kalkulowałam w myślach wszystkie „za" i „przeciw". Nie chciałam się zgodzić, ale on miał rację. Czułam, że zrobię, co chciał. I nie potrafiłam się tego pozbyć. To uczucie było jak chwast w moim ogrodzie, a ja nie potrafiłam wyrwać go z korzeniami.
– Czego szukasz? I dlaczego niczego nie pamiętasz? – wypytywałam go, dalej rozmasowując szczękę.
– Za długo byłem wilkiem – odparł, a jego wzrok podążył gdzieś i stał się tak pusty. – Zawsze nas przed tym ostrzegano. Mówiono, że jeśli za długo pozostanie się w jednym ciele, drugie zacznie... umierać. Ale ja spędziłem ostatnie półtora roku jako wilk, straciłem pamięć, nie wiem, do czego służą niektóre rzeczy. Nie rozumiem niektórych słów i nie potrafię się odnaleźć. I sam chyba sobie nie poradzę, dlatego potrzebuję pomocy człowieka.
– Zastanawiałeś się kiedyś nad tym, jak to brzmi? Myślisz, że tak po prostu uwierzę w istnienie istot nadprzyrodzonych i ucieszę się, że jakiś... wilkołak potrzebuje mojej pomocy? – prychnęłam z odrazą.
– Nie wilkołak, lycan – poprawił mnie po raz kolejny. – Nie obchodzi mnie to. Rozpoznaję tylko kilka uczuć, których się boisz. Mam gdzieś to, co sobie myślisz.
– Jesteś okropny... – syknęłam, a on zaśmiał się.
– Miło, że tak uważasz. A teraz... pomożesz mi, czy mam cię zmusić?
Patrzył mi prosto w oczy, siedząc na moim łóżku. Uśmiechał się krzywo, jedną dłonią mierzwiąc czarne włosy. Czymkolwiek był, jakkolwiek widział świat... w jakiś sposób uwierzyłam, że nie uciekł ze szpitala psychiatrycznego, z więzienia też na pewno nie. Coś nie pozwoliło mi wierzyć, że był taki, jak ja. Nie tylko jego słowa, ale także i to, jak wyglądał, co działo się z jego rannym ciałem. To nie było ludzkie, nie było normalne. Mocno zagryzłam szczękę. Dawał mi jakąś pokręconą gwarancję na to, że nie skrzywdzi mnie i mojej rodziny, ale sam przyznawał, że... że zapomniał o rzeczach normalnych dla ludzi. To brzmiało jeszcze gorzej. Opowiadał o tym tak, jakby wierzył w to wszystko. Jakby wierzył w bycie... psem. Ale przecież wilkołaki nie istniały, nie było istot nadprzyrodzonych. Czytałam dużo książek, czytałam „Zmierzch", ale nawet szablonowo powielane twory nie przekonały mnie do tego, by uwierzyć w istnienie ludzi, którzy przemieniali się w wilki.
– Jak będę w stanie ci pomóc? – zapytałam wreszcie, tupiąc nogą w miejscu.
– Zabawne, że pytasz. Bo ja nie mam pojęcia.
RAZER
Strach smakował bardzo słodko, dlatego go lubiłem. Nie bez powodu mówiono, że delektowano się nim. A w niej szalał tylko strach. Odkąd spotkałem się z maską jej samochodu, w jej sercu buchało przerażenie, a moja obecność dorzucała węgiel do tlącego się ognia. Fakt, że nie potrafiła sobie z nim radzić i myślała, że traci zmysły, był wisienką na torcie. Nigdy nie obcowałem z człowiekiem, nigdy nie tak blisko. Byli tylko... zabawkami na pięć minut. Ich strach nie zdążył urosnąć do satysfakcjonującego mnie rozmiaru, bo padali nieżywi u moich stóp. Przeżywałem coś zupełnie nowego i to zdecydowanie mi się podobało. Było jak narkotyk, a ludzkie używki nigdy na mnie nie działały, więc cieszyłem się tym, co miałem.
Obserwowałem, jak dziewczyna spacerowała po swoim niewielkim pokoju. Tak mieszkali prawdziwi ludzie. Mieli półki z książkami, biurka pełne stosów podręczników, fioletowe ściany, które zdobiły jakieś zdjęcia i niewielkie plakaty, a także łóżka z taką ilością poduszek, że przypominały sklepową wystawę. W ludzkich domach było ciepło, ale nie wiedziałem, gdzie znajdowało się tego źródło, mieli kominki, które wyglądały na nieużywane, pełne lodówki i maszyny, w których kotłowały się ubrania. Zapomniałem, jak je nazywano. Ledwo przypomniałem sobie, że te małe kubki, w których piło się herbatę lub kawę, zwano filiżankami.
Utrata pamięci przytrafiła mi się po raz pierwszy w życiu. Nie potrafiłem nawet porównać tego uczucia, bo nie pamiętałem, czy przeżyłem kiedyś coś podobnego. Niektóre słowa były dla mnie kompletnie nieznajome, nie wiedziałem, jak je wymawiać, nic nie świtało mi w głowie. Przechadzałem się w tym domu, kiedy nikogo nie było, i próbowałem nazywać poszczególne elementy. Nienawidziłem poczucia zagubienia, które mnie ogarnęło. Wiedziałem, że istnieje gdzieś szczęście, ale ja znałem tylko nieszczęście i zgubę. Kierowały mną zwierzęce instynkty i tylko im ufałem. Niemal w ostatniej chwili zorientowałem się, że jeśli chciałem w pewnej części pozostać człowiekiem, musiałem się przemienić.
Kiedy byłem w wilczej skórze, łatwo było przejąć nade mną kontrolę. Gdybym został nim już na zawsze, poddałbym się. Amnezja była jednak zbyt silna, bym mógł poradzić sobie z nią sam. Moja ludzka dusza odłączyła się od wilczej i przez to czułem się jak dwie osoby w jednym ciele. Miałem być jednością – moja ludzka i wilcza strona miały zlać się w jedno. Ale nie zmieniałem się tak długo, że ludzka zaczęła odrywać się ode mnie. Od zawsze najlepiej czułem się w skórze drapieżnika, ale nie potrafiłem odpuścić, więc zmieniłem się po raz pierwszy od ponad roku. Zmieniłem się, kiedy ta dziewczyna potrąciła mnie na prostej drodze.
Diara. Miała tak krótkie imię, którego nigdy wcześniej nie słyszałem. Moja rodzina miała dziwne imiona, ale nie potrafiłem ich sobie przypomnieć. Pamiętałem tylko swoje nazwisko. Szukałem różnic pomiędzy sobą a tą dziewczyną. Czym wyróżniali się ludzie? Pachnieli zupełnie inaczej, chemikaliami, a nie lasem. Ich oczy miały różne kolory, nie błyszczały tak, jak moje. Ich skóra była ciepła w zależności od tego, co ubierali i gdzie byli, miała żywszy kolor i skazy. Diara była blada, z początku myślałem, że była lycanem, jak ja, ale była tylko człowiekiem. Widziałem dziwne kropki na jej nosie i policzkach, widziałem spierzchnięte wargi i niebieskie oczy, ale nie tak jasne. Jej czarne włosy także nie były tak czarne, jak moje.
– Gdzie spałeś ostatniej nocy? Na dworze było minus dwadzieścia stopni – zapytała, wpatrując się w okno.
Czułem, że się uspokajała. Próbowałem hamować jej strach, ale był naprawdę silny.
– W twoim domku na drzewie – odpowiedziałem zgodnie z prawdą. – Zimno mi nie przeszkadza.
– Weź koce, które ci dałam. Nie mogę spać z myślą, że tam zamarzasz. – Denerwowała się, kiedy o tym mówiła, nie zważając na to, co powiedziałem. Przedstawiała mi cały wachlarz emocji. – Nie wiem, jak mam ci pomóc, skoro ty nie masz pomysłu. Nie jestem cudotwórcą i nadal nie wierzę w twoje bajeczki.
– Ale mi pomożesz.
– A mam inne wyjście, Razer? – syknęła, siadając na łóżku obok mnie. – Mówisz, że i tak mnie do tego zmusisz. Więc, co mi pozostaje? Mam walczyć, ale i tak przegram? Dziękuję bardzo, wolę mieć swoją dumę.
– Muszę po prostu spędzić trochę czasu w towarzystwie ludzi. Odzyskać część straconej duszy, zaczekać, aż wspomnienia do mnie wrócą. I nauczyć się wszystkiego od podstaw.
– Gdzie dotychczas mieszkałeś? Skąd brałeś ubrania i pieniądze?
– Nie do końca pamiętam... – przyznałem, wzdychając cicho. – Chyba gdzieś na pustkowiach, przeważnie w jaskiniach niedaleko gór. A kiedy się nie przemieniałem... chyba w chatkach. Były tam jakieś chatki, tak mi się zdaje.
Próbowałem udzielić jej odpowiedzi, ale nie potrafiłem. Nie miałem obiekcji przed tym, by nie powiedzieć jej, kim byłem, chociaż pewnie nie powinienem był tego robić. Ale nie pamiętałem żadnych reguł, więc szczałem na to. Ja i moja rodzina musieliśmy mieszkać poza miastem, gdzie ludzie bali się zaglądać. Wiedziałem, że nie od zawsze byłem wilkiem, więc musiałem mieć też jakiś dom. Ale pieniądze? Ubrania? Ja zwyczajnie je miałem. Chociaż... nie, nie miałem pieniędzy. Ale miałem niewielką torbę z ubraniami.
– Jadłeś coś? – spytała nagle dziewczyna, a jej oczy zrobiły się o połowę większe. – Piłeś coś?
– Nie.
– Od jak dawna?
– Od... kilku dni. Chyba.
– Boże, musisz być głodny. Chodź ze mną. – Wstała i wskazała głową na drzwi. – Jeśli moja pomoc sprawi, że wyniesiesz się stąd najszybciej, jak się da, to nie możesz umrzeć z odwodnienia.
Kluczowymi słowami było „nie możesz umrzeć", bo pomimo amnezji wiedziałem, że nie dało się mnie zabić. Mój gatunek był ucieleśnieniem koszmarów, a koszmarów nie dało się zniszczyć. To było dziwne. Z jednej strony wiedziałem, że byłem nieśmiertelny, a z drugiej... wcale w to nie wierzyłem.
Poszedłem za nią przez pół domu, ale na schodach zastygnąłem, słysząc, jak samochód jej ojca podjechał pod dom. Rozpoznałem charczenie jego radiowozu. Złapałem dziewczynę za rękę, a ona natychmiast ją wyrwała. Zapominałem, że moja skóra była lodowata.
– O co ci chodzi? – syknęła, patrząc na mnie, kiedy strach znów zwrócił się w jej stronę.
– Twój tata właśnie przyjechał i jest dość zdenerwowany – poinformowałem ją, wskazując na drzwi. Aż stąd czułem, że facet był nieźle podminowany. – Wpadnę kiedy indziej.
– Przyjdź w nocy. – Jej słowa mnie zaskoczyły. A tym bardziej, że brzmiała wtedy tak dziwacznie. Bała się, ale zachowywała spokój. – Naszykuję dla ciebie koce i jedzenie.
Skinąłem głową, wracając do pokoju. W mgnieniu oka wydostałem się na zewnątrz przez jej okno i przebrnąłem przez zaspy, by wejść do domku na drzewie. Moje ślady i tak zaraz miał zasypać padający śnieg. Domek był niewielki, a w środku znajdowało się pełno starych zabawek, ale nie musiałem spać na twardej podłodze, bo tutaj były jakieś wielkie poduchy z grochem w środku. Całkiem wygodne, nie widziałem czegoś takiego nigdy wcześniej. Usadowiłem się na jednej z nich, skupiając wzrok w niewielkie drzwiczki w podłodze.
Moje zmysły były wyostrzone do granic możliwości. Słyszałem głosy ludzi z odległości kilku kilometrów, czułem krew z drugiej strony miasta, widziałem to, czego nie widział nikt inny. Słyszałem więc, jak ojciec Diary trzasnął drzwiami i nagle zatrzymał się w miejscu. Nie widziałem przez ściany – jaka szkoda – ale wyobrażałem, co działo się w środku.
– Co tak wcześnie? – Diara zaczepiła go, idąc dokądś.
– Przyjechałem tylko na chwilę, muszę coś zabrać – odpowiedział, praktycznie krzycząc na swoją niewinną córkę.
– Co się stało?
– Kilka dni temu wracałaś do domu późno, prawda? – upewnił się, stukając czymś. – Widziałaś coś niepokojącego na szosie? Widziałaś jakieś zwierzę?
– Nie, ale... dlaczego o to pytasz? Wiecie coś więcej?!
Uśmiechnąłem się. Oczywiście, że nie wiedzieli. Tylko wydawało im się, że wiedzą. Ale Diara sama powiedziała, że istoty nadprzyrodzone nie istniały. Oni i tak powiedzą, że tamtego faceta zabiła puma lub wilk.
– W lesie znaleziono ciała dwóch myśliwych. Nie polowali razem, coś zabiło ich po różnych stronach miasta. – Diara aż krzyknęła na jego słowa.
Zaśmiałem się pod nosem. Tamten rozszarpany mężczyzna... to nie była moja robota. Czasem bawiłem się w rozpruwanie ludzi, ale nie wypatroszyłem nikogo od długiego czasu. Miło było, że jednak znaleźli ciała myśliwych, których zabiłem. Byli tak łatwymi ofiarami, tak łatwymi do skuszenia, by zeszli ze swojej ścieżki. Ale ich krew wcale nie była taka, jak sobie to wyobrażałem. Czułem się po niej źle. W myślach śmiałem się temu gliniarzowi w twarz. Zastanawiał się, dlaczego ciała wyglądały na nietknięte, dlaczego miały tylko podcięte gardła. Ale odpowiedź była prosta: ja piłem tylko ich krew. Nie gustowałem w jedzeniu ludzi.
– Diara, posłuchaj mnie – powiedział w końcu, pewnie kładąc jej dłonie na ramionach. – Nie waż się wychodzić z domu po zmroku, rozumiesz? Od tej pory nigdzie się nie ruszysz, będziesz mogła jeździć tylko na zajęcia. I nie ma innej opcji.
– Przecież i tak ciągle to robię! – rzuciła, jakby jej duma została urażona. – Nie zauważyłeś jeszcze, że nigdy nie wychodzę z tego domu?
– Nie tym tonem, rozumiesz? – zagroził jej, a ja spiąłem się na myśl, że on mógł ją uderzyć. Ludzie też byli tak okrutni? – Nigdzie nie wychodzisz, koniec kropka.
Słyszałem jego kroki, kiedy szedł na piętro. Kilka chwil później opuścił dom, odjechał, a Diara ze złością zrzuciła skądś garnek, który echem upadł na podłogę. Potem zaczęła łkać.
Ludzie byli słabi. Myśleli, że są potęgą tego świata, ale kiedy musieli wyjść naprzeciw czemuś takiemu, jak ja, nie wiedzieli, co robić i od czego zacząć. Wbrew pozorom pamiętałem o kilku regułach, wpajanych mi do głowy przez lata. Mogłem zabijać tylko tych – bez względu na wiek – którzy zabłądzili w lesie, tylko tych, których nikt nie szukał. To zawsze miało wyglądać jak paskudny wypadek, rany miały być niezauważalne. W ostatnim czasie wabiłem ludzi i łudziłem ich, że szli dobrą drogą. Ale inni chcieli, żebym za to zapłacił. Więc znów zostałem człowiekiem i w tej samej skórze zabiłem tych mężczyzn.
Zrobiłem im na złość.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top