Rozdział 20

DIARA

Czas bywał ślamazarny. Ciągnął się w nieskończoność tak wolnym tempem, że wszystko wokół zaczynało usychać ze znudzenia. Riverton pogrążyło się we śnie, mieszkańcy ułożyli się w ciepłych łóżkach, śniąc o krainach mlekiem i miodem płynących. Chrapali głośno, przewracali się z boku na bok i przytulali swoje miękkie, chłodne poduszki, jak najbardziej lubili. Mój brat śnił pewnie o zostaniu superbohaterem jak jego idole. Wyobrażał sobie, jak ratuje miasto, latając nad nim w długiej pelerynie. Mama zapewne uśmiechała się przez sen, zawsze to robiła. Wyglądała wtedy tak błogo. Czasem budziła się w nocy, by pójść do toalety, ale później znów kładła się w pościeli, zasypiając z sennym uśmiechem. Sny mojego ojca musiały być teraz ciężkie i niepokojące, idealne jak dla kogoś, kto musiał rozwiązać sprawę morderstwa. Gdybym tylko zasnęła... zgadywałam, że pewnie zobaczyłabym w nim ciało Jenny i przemianę Razera, a może wydawałoby mi się, że wciąż uciekam przed Halwynem przez las.

Ale nie spałam. Przez myśl nie przeszło mi nawet, by przebrać się w piżamę i zmrużyć oczy, chociażby na parę minut. Moje ciało opadało z energii z każdą przemijającą sekundą, ledwo udało mi się ustać pod prysznicem, a gorąca woda sprawiła, że zrobiłam się senna, ale to uczucie przeszło równie szybko, jak się pojawiło. Byłam rozbudzona, wystraszona i czujna. Od paru godzin siedziałam w jednym miejscu. A może wcale nie minęło aż tyle czasu? Nie miałam pojęcia, wiedziałam tylko tyle, że moja rodzina od dawna smacznie spała. Siedziałam po turecku, wpatrując się w okno. Moja lewa noga całkowicie zdrętwiała, ale uczucie chodzących po niej mrówek sprawiało, że mogłam skupić na czymś umysł.

Zbyt wiele myśli i obrazów sunęło przez moją głowę. Na dalszy plan odsuwałam jednak te, które uważałam za zamknięte rozdziały. Jenna. To głównie o niej starałam się nie myśleć. Było za późno, by cokolwiek zrobić. Teraz liczył się... liczył się tylko Razer. Razer, który wciąż nie wracał. Nie wiedziałam, czy wierzyć w zapiski o nieśmiertelności, bo nawet on nie temu nie ufał. Byłam zupełnie bezsilna. Gdyby nie on, pewnie Halwyn dopadłby mnie tam w lesie i oderwał moją głową. Pomógł mi, dla mnie zaryzykował i przemienił się w wilka. Możliwe, że miał w tym jeszcze jakiś swój cel, ale liczyło się, że to zrobił. A teraz był Bóg wie, gdzie. Jak miałam mu pomóc? Miałam iść go szukać? Przecież... ja nie miałam niesamowitego słuchu, węchu, a zdecydowanie i wzroku. Nie byłam w stanie odgadnąć, gdzie był. Nawet maleńkie Riverton wydawało się ogromne, kiedy miało się kogoś znaleźć, nie wiedząc, gdzie ten ktoś się znajdował. Musiałam więc czekać.

Zeszyt z zapiskami leżał tuż obok mojej prawej dłoni. Na moment odwróciłam głowę od okna, by spojrzeć na zapisane kartki. Nie byłam dobra w szkicowaniu, ale postarałam się narysować wizerunek Raze'a przed i po przemianie. Nie oddawał tego, jak straszny był proces, który widziałam. Nie mogłam wyobrazić sobie, jak mały Razer musiał czuć się, kiedy zmieniał się w to coś po raz pierwszy. Wilk, którym się stawał, był równie piękny jak on sam. Kiedy oczy tego chłopaka wyrażały tajemniczość, wilcze ślepia okazywały tylko dzikość. Tego też nie udało mi się zawrzeć w rysunku.

Gdybym miała zadzwonić do któregoś z przyjaciół, by prosić ich o pomoc, bez wątpienia zadzwoniłabym do Liama. Nie lubił Razera, ale wiedziałam, że pomógłby mi bez względu na wszystko, właśnie ze względu na mnie. Wpatrywałam się więc w komórkę, zastanawiając się, co robić, ale lista argumentów ku temu, bym do niego nie dzwoniła, zaczynała się wydłużać. I tak nie wiedziałam, co miałabym mu powiedzieć, kiedy w końcu obudziłabym go w środku nocy.

– Liam, musisz o czymś wiedzieć. Razer jest wilkołakiem, jego kuzyn najprawdopodobniej chciał mnie zabić, teraz może zabić jego. Mam nadzieję, że ci nie przeszkadzam, ale musisz mi pomóc znaleźć Razera – wyszeptałam tak cicho, że sama nie słyszałam niektórych wypowiadanych słów.

Zamknęłam oczy. Chciałam się rozpłakać. Chciałam też zwymiotować, chociaż nie miałam czym, mój żołądek był pusty. Wątpiłam, bym dała radę cokolwiek przełknąć, choć momentami czułam głód. Postanowiłam wstać, by trochę rozruszać nogi. Znów zaczynałam robić się senna. Następnego dnia miałam udawać chorą, taką podjęłam decyzję. Nie wyobrażałam sobie pójścia do szkoły, kiedy ciągle żyłam w nieświadomości. Miałam doświadczenie z udawaniem bólu brzuch, głowy lub nawet wymiotów. Zastanawiałam się, czy nie lepiej byłoby jednak położyć się i jakoś zmusić ciało do snu. Nie miałam pojęcia, jak to zrobić, ale myślałam o tym. Czuwanie mnie wykańczało, w dodatku ciągle miałam na sobie strój do wyjścia – niezbyt wygodne dżinsy i bluzę. Było mi zimno z nerwów.

Ledwo otworzyłam oczy, a ciche skomlenie dotarło do moich uszu. Najpierw wydawało mi się, że się przesłyszałam. Nadstawiłam uszu i zwlokłam się z łóżka, krzywo stając na nogach. Złapałam w dłoń komórkę, włączyłam latarkę i podeszłam do okna, otwierając je na oścież. Chłód wdarł się do środka wraz z cichym jękiem. Poświeciłam latarką po ogrodzie. Wielki wilk leżał prawie nieruchomo niedaleko domku na drzewie, poskręcany w dziwnej pozycji. Jego oczy skierowane były prosto w moją stronę. Razer zaczął się przemieniać, ale nie chciałam więcej patrzeć na to, jak jego ciało ulega zmianie. Zamknęłam okno, chwyciłam w dłoń swoje klucze, które leżały na etażerce, a potem wymknęłam się z pokoju. Wiele ryzykowałam, cicho zbiegając na parter po ubrania. Niechlujnie włożyłam buty, zarzuciłam na siebie kurtkę i najciszej, jak mogłam, opuściłam dom.

Dobrnęłam do Razera, który w ludzkiej postaci leżał na śniegu. Prawie nie miał na sobie ubrań, spodnie ledwo się na nim trzymały. Ale to był pikuś w porównaniu z tym, co zdobiło jego skórę. Cały tors i ramiona, a także fragmenty nóg pokryte były oparzeniami. Było zbyt ciemno, bym widziała je dokładnie, ale na samą myśl o nich robiło mi się niedobrze. Chłopak jęknął głucho, kiedy do niego dobiegłam, rzucając się na kolana.

– Mój Boże, Raze – wymamrotałam, chwytając jego twarz w dłonie.

Jego skóra była cieplejsza. Czy powinna być cieplejsza?

– Pomóż mi... – wystękał, patrząc mi prosto w oczy.

– Powiedz, co mam zrobić.

Raze oddychał głośno. Kiedy zbierał w sobie siły, by powiedzieć mi, jak mam mu pomóc, ja poświeciłam na niego latarką. Prawie krzyknęłam, zasłaniając sobie ręką usta. Rany pulsowały krwią, która powoli wytaczała się z niewielkich bąbli. Skóra wyglądała na zwęgloną i pociętą. Niektóre pęcherze wyglądały na pęknięte, przypominając tym samym rany po kulach. Jego skóra cuchnęła spalenizną i mokrym psem, czułam to, nawet się do niego nie nachylając.

– Potrzebuję... okładu z mandragory.

– Man-co? Powtórz – zażądałam, nie rozumiejąc, o czym mówił. Bałam się, że nagle zacznie mówić w tym dziwnym języku, z którego nic nigdy nie rozumiałam.

– Mandragory, Diaro. To zioło, jako jedyne jest w stanie wyleczyć oparzenia. Moje ciało nie da sobie z tym rady, księżyc jest zbyt silny – wyjaśnił, a choć gadał bardziej zrozumiale, to przynosiło mu ból.

– Gdzie mam je znaleźć? Skąd mam to wziąć? Jak zrobić okład? – zasypywałam go pytaniami.

– Jest... rośnie na pustkowiu. – Przełknął ślinę. – Musisz mnie tam zabrać.

– Nie dasz rady, Raze. Ledwo oddychasz, nie dasz rady dotrzeć na Midval.

– Weź swój samochód. Nie poradzisz sobie sama, nie wiesz, jak wygląda mandragora.

Kalkulowałam w myślach, co powinnam zrobić. Odwróciłam się za siebie, spoglądając na okno z pokoju rodziców. W każdej chwili mogli przebudzić się i wyjrzeć na ogród.

– Postaram się zmusić ich do snu. Tylko mi pomóż. P r o s z ę – wyjęczał wprost do mojego ucha.

Łza spłynęła po moim policzku. O czym ja w ogóle myślałam? Musiałam mu pomóc za wszelką cenę, potrzebowałam go. Pieprzyć rodziców. Wstałam i wspięłam się do domku na drzewie. Trzymał tam zapasowe ubrania. Jeśli chciałam przetransportować go na Midval, nie narażając go na poważniejsze obrażenia, musiałam pomóc mu włożyć coś na siebie, by zakrył skórę. Wzięłam pierwsze lepsze buty, spodnie i bluzę. Zrzuciłam je na śnieg i czym prędzej zaczęłam jakoś wciskać je na chłopaka, który powoli podnosił się ze śniegu. Ktoś inny nie znalazłby w sobie siły, by jeszcze cokolwiek ubrać, Razer zrobił to bez mojej pomocy, chociaż zajęło to dłużej, niż myślałam. Może nie powinnam okrywać oparzeń ubraniami, ale miałam nadzieję, że skoro jest lycanem, a poparzył go cholerny księżyc, to byle materiał nie zrobi mu krzywdy.

Chłopak włożył kaptur na głowę i z moją pomocą kuśtykał do samochodu. Mogłam podjechać trochę bliżej, ale nie chciałam ryzykować dwa razy, Razer miał zająć się moimi rodzicami, ale nie wiedziałam, czy był w stanie to zrobić. Jakoś udało mi się posadzić go na siedzeniu pasażera. Zapięłam dla niego pasy, a potem wsiadłam za kierownicę. Silnik zamruczał cicho, a całą drogę z posesji pokonałam, praktycznie nie wciskając gazu. Kiedy jednak znalazłam się na szosie, auto wystrzeliło przed siebie.

Nigdy nie byłam na pustkowiach, ale znałam drogę, która na nie prowadziła. Właściwie... wiedziałam, że muszę zjechać z niej, by dostać się na Midval, ale przynajmniej część trasy była znajoma i lekko oświetlona. Nie przejmowałam się znakami regulującymi prędkość, prułam przed siebie w akompaniamencie cichego jęczenia Razera.

– Nie umrzesz, prawda? – zadałam najistotniejsze pytanie.

– Nie pozbędziesz się mnie tak łatwo – zażartował, nawet pomimo bólu.

– Co potrzebuję do okładu, Raze?

– Mandragorę będziesz musiała ścisnąć na tyle mocno, że uzyskasz z niej dziwny sok. Potrzebujesz czegoś, by przycisnąć jej liście do oparzeń – odparł, krzywiąc się niemiłosiernie.

– Muszę podjechać na stację benzynową i kupić jakieś opatrunki. Trzymaj się, dobrze? Wszystko będzie w porządku.

Odwróciłam się, by na niego spojrzeć. Powieki mu ciążyły, pozwoliłam mu chwilę odpocząć. Miałam nadzieję, że jego ciało dalej walczyło. Sama widziałam, jak szybko się uleczył. Może i oparzenia księżyca były zbyt silne, by dał sobie z nimi radę, ale jakaś jego część na pewno walczyła.

Jechałam i jechałam, wreszcie zauważając w oddali stację. Szybko zajechałam tuż pod drzwi, wysiadając z samochodu. Miałam przy sobie parę centów, powinno wystarczyć na jakieś opatrunki. W samochodzie miałam apteczkę, ale były tam tylko plastry, woda utleniona i gumowe rękawiczki, sprawdzałam jakiś czas temu. Kobieta, która siedziała za ladą, popatrzyła na mnie z ciekawskim błyskiem w oku. Nie wydawała się zaskoczona, że ktoś odwiedził stację w środku nocy, ale mimo wszystko bacznie mi się przyglądała. Czułam na sobie jej spojrzenie, kiedy biegałam po sklepie, szukając opatrunków. Wzięłam naręcze gazików i najzwyklejszych bandaży i pognałam do kasy. Liczył się dla mnie tylko czas.

– Nie jesteś za młoda, żeby o tej porze włóczyć się po mieście? – Kasjerka wolno zajmowała się obsługiwaniem mnie, bardziej interesując się moim przybyciem.

– Jestem dorosła, to nie pani sprawa – burknęłam, nie wierząc w swoją nieuprzejmość. – Może się pani pośpieszyć? Naprawdę potrzebuję tych opatrunków.

– Coś się stało? Potrzebujesz pomocy?

– Nie, potrzebuję tylko tych cholernych opatrunków! – Podniosłam głos, ale zaraz zreflektowałam się. – Przepraszam, ale nie mam czasu do stracenia. Ile płacę?

Podała mi cenę, a ja rzuciłam na ladę odliczoną ilość pieniędzy. Zabrałam swoje zakupy i wybiegłam ze stacji, jakby się paliło. Kiedy wsiadłam do samochodu, Raze patrzył na mnie uważnie, uśmiechając się lekko.

– Diara jednak ma jaja, kto by pomyślał – mruknął pod nosem.

– Zamknij się, chyba masz gorączkę – zaśmiałam się, przykładając mu dłoń do czoła. – Jesteś rozpalony.

– To znaczy, że zegar tyka.

Zagryzłam wargi, ruszając spod stacji benzynowej. Razer oddychał głośno, ale spokojniej. Naprawdę się o niego bałam. Chociaż był dziwnym monstrum, człowiekiem, który przemieniał się w wilka, bałam się o niego, a nie jego. Nie wiedziałam, co zaszło między nim a Halwynem, nie zdążyłam podziękować mu za uratowanie mnie, bo teraz liczyło się tylko to, by znaleźć dla niego lekarstwo.

Mandragora. Nigdy nie słyszałam o czymś takim. Nie wiedziałam, jak działała, a przede wszystkim, jak wyglądała. Nigdy nie chciałam znaleźć się na Midval. Pustkowia zawsze kojarzyły mi się źle, krążyło wokół nich mnóstwo historii. Nie powinnam była zapuszczać się tam w dzień, a tym bardziej w nocy. A mimo to skręciłam na wschód, nie zastanawiając się dwa razy. 


RAZER

Świat wirował w dziwny, nieznany mi sposób. Samochód Diary wjechał na pustkowia, a jego koła zaryły o zamarzniętą ziemię. Jeep trząsł się na wszystkie strony, a mój żołądek podchodził mi do gardła. Czułem się coraz gorzej, traciłem kontakt z rzeczywistością. Coraz więcej szczegółów zaczęło mi umykać. Doprowadziłem się do stanu, w którym wszystko traciło kolory. Jechaliśmy przez noc, a ja z trudem oddychałem, czując, jakby moje płuca płonęły. Tak działały oparzenia księżyca. Miejsca, w których nas tknął, zaogniały się, ale ból wtargnął do każdego miejsca.

Diara powtarzała „jeszcze chwila", chociaż nie wiedziała, dokąd właściwie jedzie. Starałem się nią nawigować i wskazywać jej drogę w mroku, ale ciężko było mi zapanować nad bólem, pragnieniem przemiany i pożądaniem jej krwi. Siedziałem jak na szpilkach, czekając, aż jeep dziewczyny zbliży się w okolice gór. Byliśmy daleko od cywilizacji, ilekroć zerkałem w lusterka, nie widziałem już żadnych świateł.

Już trzeci raz moje ciało zetknęło się ze światłem księżyca. Za pierwszym razem to mój ojciec podpuścił mnie, bym wyszedł z domu w trakcie pełni. Nieświadomy zagrożenia, nieco później wiłem się z bólu. Byłem tylko dzieckiem, które nauczyło się, by nie ufać własnemu ojcu. Później sam zapracowałem na kolejne oparzenia, nie wracając z polowania na czas. Niektóre blizny na moich plecach pochodziły właśnie z tamtego okresu. Ten trzeci raz był najgorszy. Dopiero teraz czułem, że może księżyc da radę mnie zabić. Miałem tylko nadzieję, że i tym razem mandragora mi pomoże. Jeśli podało się ją wystarczająco szybko, miałem szansę, by wyjść z tego prawie bez szwanku.

Nie bałem się, że umrę. Ja i śmierć byliśmy istotami zaprzyjaźnionymi, pracowałem dla niej i z jej powodu pojawiłem się na świecie. Moja śmierć pewnie niewiele by zmieniła. Może nawet uratowałaby Diarę. Nikt nie miałby już nade mną kontroli. Nikt.

– Raze, teren robi się coraz bardziej wyboisty, nie wiem, czy dam radę jechać dalej – zaskomlała Diara, potrząsając moim ramieniem. – Raze, słyszysz mnie?

– Musisz iść pieszo – wybełkotałem. Zebrałem w sobie wszystkie siły, by mówić wyraźniej. Zaraz powinno być lepiej, mandragora jest już blisko. – Rośnie niedaleko zboczy gór, nie powinna być przykryta śniegiem.

– Jak wygląda?

Samochód toczył się jeszcze kilka metrów, ale wkrótce zatrzymał się. Diara wyłączyła silnik, odpinając pasy. Chwyciła za klamkę, gotowa do wyjścia.

– Jest niewielka, ma duże liście, trochę przypomina kapustę. Wygląda na obumarłą, ale nie wahaj się ją zerwać. Tylko, błagam – złapałem ją za dłoń, teraz to jej ręka wydawała się lodowata – zasłoń uszy, kiedy będziesz wyrywać ją z ziemi.

– Dlaczego? – zapytała, ale na jej twarzy pojawił się wyraz niezadowolenia. – To kolejny z zabobonów, w które wierzysz? Raze, nic mi nie będzie.

Wysiadła z samochodu, zostawiając mnie samego. Nie mogłem się ruszyć, nie mogłem nic zrobić. Patrzyłem, jak dziewczyna brnie przed siebie, oświetlając sobie drogę latarką. Włączyłem dla niej reflektory, chociaż nachylenie się do kierownicy wiele mnie kosztowało. Odwróciła się, ale nie popatrzyła mi w oczy, szła dalej. Była bezpieczna, tylko dlatego, że pełnia wciąż zdobiła nocne niebo. Jeśli moja rodzina była niedaleko – ukrywając się w górach – musiała widzieć, jak dziewczyna błąka się po pustkowiu.

Czułem, że Diara zaczęła się denerwować. Bała się, coś musiało sprawić, że jej oddech przyśpieszył. Wokół panowała cisza, jak makiem zasiał. Słyszałem wiele rzeczy, ale najwyraźniejsze były nasze oddechy i bicia serc. Jej – nierówne, moje – spowolnione. Widziałem dziewczynę spod przymrużonych powiek. Kopała w śnieg, chodziła tam i z powrotem, świecąc latarką. Potknęła się, a ja wyrwałem się w przód, sprawdzając, czy nie zrobiła sobie krzywdy. Nie mogła odnaleźć mandragory. Kwitła tylko latem, ale jej zamarznięte korzenie i liście działały przez cały rok, roślina nigdy nie umierała. Wreszcie zobaczyłem, jak wymachuje do mnie rękami. Nie była jednak ucieszona. Nie znalazła mandragory, wciąż byliśmy za daleko.

Z trudem przesiadłem się na siedzenie kierowcy. Przekręciłem kluczyk w stacyjce i ruszyłem. Jeep nie chciał współpracować, wjechaliśmy na najgorszy możliwy teren. Kręciłem kierownicą tak gorączkowo, że prawie zemdlałem z bólu, kiedy auto wreszcie wyjechało z rowu na płaski odcinek drogi, ruszając przed siebie. Zatrzymałem się obok Diary, która wskoczyła na siedzenie pasażera.

– Zapnij pasy – rzuciłem, posyłając jej pocieszający uśmiech. Ona robiła to samo.

– Co, jeśli nie znajdziemy tej rośliny? Raze, jest środek cholernej zimy, naprawdę mam wrażenie, że po prostu jej tutaj nie ma.

– Musi być – warknąłem, kiedy uśmiech zniknął z mojej twarzy. – Rośnie też po drugiej stronie miasta.

– Czy bez niej dasz radę chociaż trochę się wyleczyć? Nie ma żadnego innego zioła?

– Kilka jest... – odparłem, odtwarzając w głowie listę ziół – ale nie dają tak silnego efektu. Poza tym nie wiem, gdzie znaleźć bylicę piołun albo dziką bergamotkę. To na nic, Diara.

Naciskałem pedał gazu z całej siły. Góry rosły wyżej i wyżej, im bliżej nich się znajdowaliśmy. Jeep zakaszlał, kiedy zduszałem jego pęd. Diara zrobiła głęboki wdech i wydech. Popatrzyła prosto w moje oczy i pokiwała głową. Wyszła z samochodu, dalej próbując szukać rośliny.

Robiło mi się coraz bardziej niedobrze, ale zapierałem się, jak mogłem. Nie byłem słaby, przechodziłem przez gorsze rzeczy, musiałem mocniej zagryźć zęby. Potrzebowałem powietrza. Otworzyłem okno po swojej stronie, wdychając jak najwięcej tlenu, jak tylko mogłem. Straciłem z oczu Diarę, chociaż wciąż ją czułem.

– Raze, mam! – wrzasnęła nagle, dopadając do drzwiczek po mojej stronie.

Wskazała ręką na roślinę, która wyrastała z zamarzniętej ziemi niedaleko przedniego koła jeepa. Wystarczyły milimetry, a bym ją przejechał. Diara natychmiast zabrała się za wyrywanie jej. Przysłoniłem uszy dłońmi. Istniała pewna legenda na temat mandragory, którą wpajano mi od dziecka. Mówiono, że wyrastała niegdyś pod szubienicami, w miejscach, gdzie nasienie wisielców opadało na ziemię. Podobno były zaklęte, a wyrywane z korzeniami, broniły się krzykiem. Kto go usłyszał – umierał. Odkąd pamiętałem, a ostatnio pamiętałem dość sporo, moja rodzina zrywała ją, wykorzystując rytuały, by powstrzymać śmiertelny krzyk. Kręciłem głową, zastanawiając się, jak powstrzymać Diarę, ale ona zaparła się nogami i targała za roślinę.

– Nie dam rady, Razer. To cholerstwo siedzi za głęboko – wysapała, uderzając dłonią w maskę samochodu.

Była ubrudzona, pot skapywał po jej czole, dłonie jej drżały, a oddech wciąż miała urywany. Patrzyła na mnie tak żałośnie, że naprawdę dziwiłem się, iż jeszcze nie płakała. Może czuła się bezsilnie i żałośnie, ale nigdy nie spotkałem jeszcze człowieka, który walczyłby tak jak ona to robiła.

Otworzyłem drzwiczki i ostrożnie wysiadłem z samochodu. Założyłem na głowę kaptur, mając nadzieję, że to uchroni mnie przed kolejnymi oparzeniami.

– Nie, stój, nie możesz, Razer! – Diara dopadła do mnie, kładąc dłonie na mojej klatce piersiowej.

– Złap za ten cholerny krzak, Diara – zażądałem, a kiedy to zrobiła, popatrzyła na mnie z zaciekawieniem.

Nie zamierzałem sam go wyrywać. Nie miałem pojęcia, co się stanie, jeśli dotknę korzenia, nie robiąc tego, co robiła moja rodzina. Ale Diara była człowiekiem i miałem nadzieję, że to faktycznie były tylko zabobony. Złapałem dziewczynę w pasie, mocno oplatając ją ramionami.

– Ciągnij.

Chociaż ból sprawiał, że miałem ochotę opaść na kolana, pociągnąłem dziewczynę najmocniej, jak potrafiłem, będąc w swoim stanie. Diara wstrzymała oddech i sapnęła z wysiłku, ale ciągnęła za korzeń. Nagle roślina wystrzeliła z ziemi, a dziewczyna zachwiała się, wpadając na mój tors. Im więcej kontaktu fizycznego dostawało moje ciało, tym bardziej jej pragnąłem. Jej krew pachniała tak...

– Co teraz? I co teraz, Raze! – Diara odwróciła się do mnie, unosząc wysoko roślinę. – Jak zrobić opatrunki?!

Uśmiechała się szeroko, a jej oczy błyszczały. Pociągnąłem ją do samochodu, wsiadając na siedzenie pasażera. Musiałem odpocząć.

– Podepcz jej liście i korzeń, ale nie wszystkie. Zostaw trochę, na wszelki wypadek – poinstruowałem ją, ostrożnie ściągając z siebie ubranie. – Obwiąż tym kawałek śniegu, resztą sam się zajmę.

Diara działała szybko, ale nie gwałtownie. Ostrożnie rozdeptała kawałek korzenia i kilka liści, a resztą położyła na masce samochodu. Gołą dłonią sięgnęła po garść śniegu, którą przyłożyła do papki. Zdążyłem rozebrać spodnie, a ona, uśmiechając się przepraszająco, położyła okład na jedno z oparzeń. Warknąłem, czując falę uderzeniową. Wiedziałem, że będzie jej ciężko, powinienem ostrzec ją, że mogę zmienić się w hybrydę, ale chyba sama to dostrzegła. Uśmiechnęła się po raz kolejny, nie bała się. Ona naprawdę się nie bała. Sięgnęła po opatrunki, które kupiła na stacji i obwiązała bandażem moją nogą. Powtarzała tę czynność tysiąc razy, zajmując się każdym poparzeniem.

Po zetknięciu mandragory z moją poparzoną skórą, pod nią pojawiały się ciemne nitki, które falowały w górę moich kończyć.

– To niewiarygodne – szepnęła dziewczyna, otwierając szeroko oczy.

– Niewiarygodne jest to, że naprawdę się mnie nie boisz.

Podniosła wzrok. Jej oczy znajdowały się tak blisko, jej twarz była tak blisko. Liczyłem piegi na jej nosie i każdą rzęsę z osobna.

– Mówiłam już, że ci ufam, Razer – odpowiedziała poważnym głosem. – Jesteś, jaki jesteś. Wprawdzie ciągle mam do ciebie żal, że miałeś krew na rękach, ale... skupmy się na tym, co jest teraz. Powiesz mi wreszcie, czy udało ci się dotrzeć do Halwyna?

– Powiem ci o wszystkim – rzekłem, spuszczając głowę, by spojrzeć na opatrunki. – Powinniśmy wracać do domu. Ty powinnaś wracać do domu.

– Obiecujesz?

– Obiecuję, Diaro.

– Dasz wiarę, że właśnie uratowałam lycana? – zachichotała, a jej śmiech rozniósł się echem po pustkowiu.

Wyglądała na przemarzniętą, zmęczoną, ale i spokojną. Wreszcie w jej sercu zapanował spokój. Uśmiechnąłem się. Ta dziewczyna zasługiwała na to, by żyć. Byłem gotów walczyć o jej życie z całą moją rodziną.

Mogłem nawet zginąć.

Poczułem delikatny dotyk na policzku. Otworzyłem oczy, nie wiedząc, kiedy zdołałem je zamknąć. Zasnąłem. Musiałem zasnąć. Nie miałem pojęcia, kiedy Diara zdążyła zawrócić samochód i wyjechać z pustkowia, a tym bardziej, kiedy dojechała pod swój dom. Ale zrobiła to, bo pierwsze, co ujrzałem po przebudzeniu, to jej dom. Dopiero później dostrzegłem dziewczynę, która uśmiechnęła się, zabierając dłoń z mojej twarzy. Przełknąłem ślinę, zaschło mi w gardle. Byłem zmęczony, straciłem czujność.

– Nie chciałam cię budzić, ale nie powinieneś spać w samochodzie – wyszeptała Diara, powoli wychodząc z auta.

Odpiąłem swój pas i wygramoliłem się z auta. Nogi uginały mi się w kolanach, a drobna Diara podbiegła do mnie, by mnie złapać. Prędzej przygniótłbym ją swoim ciężarem.

– Odprowadź mnie do domku na drzewie, a potem wracaj do siebie – poprosiłem, ale ona stanowczo pokręciła głową.

– Nie będziesz spać w żadnym domku. Umówiliśmy się, że zostaniesz u mnie, nie masz nic do gadania, a już zdecydowanie nie w tym stanie.

Nie miałem siły, by protestować. Pozwalałem jej prowadzić mnie do domu. Musieliśmy być cicho, by nie zbudzić jej rodziców. Znów wdarłem się do ich umysłów, zradzając w nich kolejne sny. Tak samo postąpiłem z Owenem. Jakoś udało nam się dotrzeć do schodów. Powrót do domu musiał nam zająć jakieś pół godziny, w zależności od tego, jak szybko jechała Diara. Mandragora zaczęła działać. Wreszcie potrafiłem oddychać. Oparzenia nadal płonęły bólem, ale trucizna słabła. To cholerne zielsko jednak na coś się przydawało.

Byłem jednak zmęczony. To nie było uczucie, które darzyłem sympatią, ale poddawałem mu się. Diara zaprowadziła mnie do swojego pokoju, ciągle obejmując mnie w pasie, choć pozycja była dość niewygodna, zważywszy na to, że była niższa. Zamknęła za nami drzwi na klucz i pchnęła mnie lekko na łóżko, nie musząc się specjalnie wysilać.

– Jak się czujesz? – spytała z troską, a ja wzruszyłem ramionami, chociaż znałem odpowiedź.

– Lepiej.

– Bałam się o ciebie.

– Zupełnie niepotrzebnie – rzuciłem tylko, ale ona i tak się uśmiechnęła. – Pójdę się położyć. – Wskazałem na drzwi łazienki, bo w tamtym pomieszczeniu ostatnio spałem.

– Naprawdę chcesz spać na podłodze? – jęknęła, krzywiąc się.

– Nie umieram, Diara. Już nie.

Przewróciła oczami, patrząc, jak odchodziłem w kierunku łazienki. Kiedy zamknąłem za sobą drzwi, usłyszałem, jak opada na łóżko i ciężko wzdycha. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top