Rozdział 22.2

RAZER

Z parteru dochodziły mnie dźwięki rozmowy. Rodzina Reedów wspólnie jadła kolację, której zapach niósł się aż na piętro, rozmawiając o szkole Owena. Ja tymczasem, korzystając z możliwości jawnego przebywania w pokoju Diary, mogłem siedzieć na jej wygodnym łóżku. Powoli odwijałem opatrunek na ramieniu. Skóra pod nim przestała piec, co było dobrym znakiem. Gorszym było jednak to, że moje ciało zaczęło domagać się innych rzeczy.

Ludzki głód potrafiłem zaspokoić szybko i na długo, ale teraz wydawał się większy, niż zwykle. Mój żołądek skurczył się, a język stał się suchy z pragnienia. Od czasu do czasu wypijałem wodę z kranu, ale bardziej polubiłem tą butelkowaną. Diara przemycała dla mnie kanapki albo po prostu je dla mnie robiła, ale dziś ominęła ten moment. Czułem się od niej całkowicie zależny, ale sam również nie miałem możliwości, by zakraść się do jej kuchni i obrabować lodówkę. Problem w tym, że im bardziej nasilał się ludzki głód, tym bardziej nieznośny był ten zwierzęcy.

Od tak dawna nie miałem w ustach zwierzęcego mięsa. Brakowało mi smaku krwi jakiejś sarny, brakowało mi polowań. Ludzie zabijali łanie, skórowali je, dzielili na części, a potem wrzucali na patelnię – tak robili rodzice Diary, pomijając fakt, że dziczyznę kupowali w sklepie. Nie wiedzieli, jak to jest rozrywać zębami dopiero co upolowaną sarnę. Ja wiedziałem, a wspomnienia sprawiły, że poczułem ssanie.

Skupiałem się na dudnieniu krwi Diary i jej cichym śmiechu. Śmiała się w sposób, który mnie intrygował. Odwijałem opatrunki, oceniając, czy wciąż potrzebuję okładów z mandragory, słuchając jej głosu. Nie odzywała się często, a chichotała tylko dzięki Owenowi, który starał się ją rozśmieszyć.

Moje rany stały się bledsze i mniej bolesne. Księżyc zabierał ze sobą swoją morderczą moc, mandragora zadziałała, z resztą musiało poradzić sobie moje wilcze ciało. Zostawiłem opatrunek w spokoju, kładąc się na łóżku dziewczyny. Całe pachniało nią. Nie tym sztucznym zapachem, którym psikała się każdego ranka, a nią. Czymś, co identyfikowałem tylko z nią. Zapach był jak linie papilarne. W moim przypadku nie dało się stworzyć podobnego porównania. Odciski palców lycanów były prawie niemożliwe do zdobycia, nasze linie papilarne... praktycznie nie istniały. Zaciągnąłem się zapachem Diary, pozwalając, by wilcze instynkty wróciły.

Wtedy jednak moje nozdrza wyłapały inną woń, której dotychczas tutaj nie było. Krew. Czułem ją nieustannie, ale ta nie należała do człowieka. Była zwierzęca i świeża. Gwałtownie podniosłem się do pionu, dobiegając do okna. Otworzyłem je, wpuszczając do pomieszczenia wiatr. Kiedy to zrobiłem, z daleka usłyszałem skowyt wilków. Zawahałem się na ułamek sekundy, zastanawiając się, kim były i dlaczego to robiły. W moim gatunku krążyło wiele legend o wilkołakach. Jedna z nich mówiła, że na dobre zamknięci w wilczych ciałach ludzie wyli, by powiedzieć wszystkim, jak bardzo są nieszczęśliwi. By nas ostrzec. W końcu nasz gatunek wymierał. Ten skowyt należał jednak do lycanów; któryś członek mojej rodziny chciał coś przekazać.

Dopiero po chwili znów skupiłem się na zapachu krwi, który docierał z lasu. Nie potrafiłem go zignorować, chociaż bardzo chciałem. Był tak kuszący... Spojrzałem w niebo, na księżyc. Chował się za chmurami, ale pełnia już przeszła, on stracił swoje mordercze działanie. Mogłem wyjść na zewnątrz i nie doznać żadnych obrażeń. Nie myślałem długo. Wilk, który siedział we mnie, zmuszał mnie do działania. Byłem spragniony. Wyskoczyłem na zewnątrz, pozostawiając otwarte drzwi. Zatopiłem się w śniegu i pomknąłem w kierunku lasu.

Chociaż wciąż byłem w ludzkiej formie i nie zamierzałem przemieniać się nawet w hybrydę, czułem emanującą pod skórą wilczą moc. Przyjemne drgania powietrza zaczynały rozpalać moje zmysły. Im bliżej krwi się znajdowałem, tym więcej zapachów czułem. Potrafiłem zwizualizować obraz, który pewnie niedługo zobaczę. Martwą sarnę z ogromną raną, z której sączy się krew. I... Halwyna. Chociaż starał się, bym go nie wyczuł, wiedziałem, że tam jest. To on zabił sarną i to on mnie do niej zwabiał. Zakląłem pod nosem, nieco zwalniając.

Spojrzałem na dom Diary. Stanąłem na rozstaju dróg, nie wiedząc, co zrobić. Rozum podpowiadał mi, bym wrócił i nie dawał Halwynowi satysfakcji, ale wszystko inne sprawiło, że ruszyłem naprzód. Wkrótce moim oczom ukazał się długo wyczekiwany obraz. Sarna leżała na boku, jej głowa była oderwana, spoczywała na zaspie tuż obok jej kopyt. Brzuch zwierzęcia był rozerwany, jednak nie w sposób precyzyjny. Halwyn stał nad swoją przynętą, która najwyraźniej zadziałała.

Gdy byłem tak blisko, przełknąłem ślinę, czując, że zaschło mi w gardle. Halwyn uśmiechnął się kpiąco, wiedząc, że jednak poddałem się pragnieniu.

– Śmiało, częstuj się – powiedział, gestem ręki zachęcając mnie, bym wbił kły w ciało sarny. – Przecież oboje wiemy, że właśnie tego chcesz.

Halwyn próbował mnie podejść. Najgorsze, co mógłbym zrobić, to rzucić się na zwierzynę i dać mu powód do dumy. Już raz udało mu się zmusić mnie do padnięcia przed nim na kolana, tym razem blokowałem każdą jego próbę dostania się do mojego umysłu. Nie miał po swojej stronie księżyca, który mógłby mu pomóc, a ja odzyskiwałem siły.

– Odwiedziłem twoją dziewczynę w jej szkole, mówiła ci? – podjął nagle, uśmiechając się lubieżnie.

Nie byłem zdolny do uczuć, już tym bardziej tych, których nie rozumiałem, ale coś ścisnęło mnie w sercu. Nie chciałem mu wierzyć, ale coś nie pozwalało mi jednoznacznie stwierdzić, że kłamał. Diara nie miała dziś szansy, by w spokoju ze mną porozmawiać.

– Im dłużej się jej przyglądam, tym łatwiej mi zrozumieć, dlaczego jej pragniesz. Nie wiem tylko, dlaczego tyle zwlekasz. Przyzwyczajasz się do niej, dobrze wiedząc, że niedługo zginie.

– Dopóki żyję, włos jej z głowy nie spadnie – warknąłem, mierząc go ostrym spojrzeniem.

– Kto powiedział, że ja ją zabiję? – Uniósł ręce, śmiejąc się chrapliwie. – Razer, bądźmy szczerzy. Jest obłędna, nie mógłbym jej zabić. Zrobiłby to twój ojciec. Oczywiście w ramach nauczki.

Milczałem. Nie bałem się swojego ojca i on doskonale o tym wiedział. Nikogo się nie bałem.

– Ostatecznie wszyscy już wiedzą, że przez tę dziewczynę ściągnąłeś na nas uwagę. Lycany z zachodu także wiedzą o złamaniu kodeksu. Wiesz, że zbliża się polowanie, prawda?

Polowanie. Mówił o nim ostatnio i wspominał o nim teraz. Poczułem mrowienie w nogach.

– Przyjdą po nich. Po tę dziewczynę i jej brata. Zabiją ich na twoich oczach. Rzucą ci jej głowę pod nogi, pokażą...

Nie dokończył zdania. Jego ciało z impetem uderzyło o pień drzewa, które jęknęło głucho pod naporem. Moja ręka zaciskała się na szyi Halawyna, a jego gorący oddech smagał moją twarz. Zaryczałem, wzmacniając uścisk. Oczy Halwyna były nabrzmiałe od krwi, kły powoli wydostawały się z jego otwartych ust, którymi haustami nabierał powietrza. Mogłem właśnie próbować go zabić, ale on i tak się śmiał. Uśmiech nie schodził mu z ust, bo wiedział, że doprowadził mnie na skraj.

– No i co teraz? – wychrypiał jeszcze, a potem, jakby czytał mi w myślach, zapytał: – Spróbujesz mnie zabić? Myślisz, że to poprawi twoją sytuację? Myślisz, że w ten sposób ją ochronisz?

Mój umysł blokował wizję tej dziewczyny pozbawionej życia. Diara musiała żyć, a ja nie wyobrażałem sobie, bym miał trzymać w ramionach jej martwe ciało. W walce byłem niezwyciężony, ale ona topiła we mnie coś, czego nie rozumiałem i nie potrafiłem zlokalizować.

– No dalej, Razer. Zabij mnie, wiem, że tego chcesz – kontynuował Halwyn, resztkami sił próbując mnie kopnąć.

Puściłem go, kiedy jego twarz zrobiła się purpurowa. Padł na śnieg, łapiąc powietrze. Patrzyłem na tę nędzną kreaturę, która śmiała nazywać się moją rodziną, i nie myślałem o niczym innym, jak o tym, że nabijam jego łeb na pal. Halwyn zaśmiał się chrapliwie, podnosząc na mnie wzrok.

– Nigdy nie sądziłem, że jakaś ludzka dziewczyna tak bardzo zawróci ci w głowie, że staniesz się jej posłuszny.

Postąpiłem krok w tył, chcąc wrócić do domu Diary. Nie mogłem go dłużej słuchać. Sarna leżała u moich stóp, kusząc mnie, ale przeszedłem obok niej obojętnie. Halwyn podniósł się z klęczek, łapiąc się za szyję.

– Mówię to tylko dlatego, że jesteśmy rodziną – rzekł. – Kiedy dojdzie do polowania, ona zginie jako pierwsza.

Wybiegłem z lasu, próbując usunąć wspomnienie jego słów ze swojego umysłu, ale to nie podziałało. Kiedy wracałem do pokoju Diary, słyszałem jej kroki na schodach. Rozpalały ją emocje. Mnie już zniszczyły. W tym samym momencie weszliśmy do jej pokoju. Zamknąłem za sobą okno, a ona przekręciła klucz w zamku. Jej klatka piersiowa unosiła się w szybkim rytmie, podobnie jak moja. Krew wrzała w żyłach, sprawiając, że kręciło mi się w głowie. Diara podeszła do mnie, kładąc dłonie na moim torsie.

– Gdzie byłeś?

Pokręciłem głową, nie odpowiadając, bo gdybym to zrobił, z mojego gardła wyrwałby się tylko warkot. Dziewczyna odetchnęła cicho, zamykając oczy. Objęła mnie, wtulając się do mojego lodowatego ciała, chociaż kontakt z nim zawsze sprawiał jej dziwny ból.

– Muszę ci o czymś powiedzieć – uprzedziła mnie, oddychając ciężko, kiedy narodził się w niej niepokój.

Położyłem dłoń na jej głowie, wplatając palce w ciemne włosy. Usłyszałem jej cichy śmiech. Diara musiała żyć. Nie mogłem pozwolić, by zginęła.

Prędzej ja wymorduję cały gatunek.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top