Rozdział 19

DIARA

Kiedy biegło się przez las na oślep – szczególnie zimą, po zmroku – wszystko wydawało się takie samo, jakbym ciągle kręciła się w kółko. Nie było żadnych punktów, na których mogłabym zawiesić wzrok, by zapamiętać, którą drogą szłam. Krajobraz zlewał się w ciemną, nieprzyjazną masę, która połykała mnie, ilekroć wbiegłam w większą zaspę. Gęste korony drzew splatały nade mną palce, pochylając się nisko, by zamknąć mnie w pułapce. Ich grube pnie stawały się labiryntem, który musiałam obejść, gdzieniegdzie światło księżyca przedzierało się przez zasłonę z nagich gałęzi, wskazując mi drogę. Póki widziałam światło, wiedziałam, dokąd biec.

Biegłam, ile sił w płucach. Mój gwałtowny, urywany oddech sprawiał, że męczyłam się coraz szybciej, a przed oczami pojawiały mi się czarne plamy. Serce kłuło mnie z wysiłku, pragnęłam przystanąć chociażby na moment, ale nie poddawałam się i zmuszałam palące mięśnie do pracy. Słyszałam tylko dźwięk łamanych gałązek i trzaskającego pod moimi butami śniegu. Nie miałam pojęcia, czy Halwyn wciąż był za mną. Nie wiedziałam nawet, czy w ogóle mnie ścigał. Może tylko ze mną pogrywał? Może wiedział, że wkrótce zgubię się w gęstwinie drzew i zostanę całkowicie sama.

Biegłam tak długo, że nie byłam już w stanie zobaczyć drogi czy swojego domu. Wszystko zniknęło za ścianą lasu. Policzki piekły mnie od lodowatego powietrza, smagającego mnie po twarzy. Do tego wszystkiego zaczęłam szlochać, marnując ostatnie hausty powietrza łzy, przez które ledwo cokolwiek widziałam. Biegłam, nie wiedząc, dokąd biegłam. Mogłam wyciągać przed siebie ramiona i liczyć na to, że nie wpadnę na jedno z drzew.

Przestałam krzyczeć, kiedy zdałam sobie sprawę z tego, że to na nic. Nikt i tak mnie nie słyszał, wiatr szumiał pewnie głośniej od mojego krzyku, który ginął gdzieś pośród drzew. Moje nogi umierały z wycieńczenia, czułam, że zemdleję, jeśli nie zwolnię chociaż na moment. Nie mogłam dłużej biec, brakowało mi sił. Nie miałam pojęcia, jak duży pokonałam kawał, biegnąc jak strzała, ale nie należałam do sportsmenek, a większość energii wykorzystałam na brodzenie w śniegu.

Nie widziałam już nic. Łzy mieszały się z potem, powoli spływającym mi po twarzy, a później także i plecach. Mroźny wiatr zaczął przeszywać mnie do szpiku kości, moje buty przemakały, spodnie miałam przemoknięte do kolan, chyba zgubiłam gdzieś czapkę, bo nie czułam jej na głowie. Zaczęłam się potykać. Biegłam dalej, ale moje nogi plątały się. To koniec. Przebiegłam jeszcze kilka metrów, nim zrozumiałam, że nie dam rady dłużej utrzymywać adrenaliny, która kazała mi biec. Wyparowała, zostawiając mnie z myślą, że to koniec.

Człowiek dał radę przetrwać w ekstremalnych warunkach i może nawet ja dałabym sobie radę, choć nie miałam ze sobą ani jedzenia, ani picia, ani cieplejszych ubrań. Może jednak udałoby mi się dotrzeć do domu, ale tylko w trakcie dnia. Czekałaby mnie długa noc w środku lasu, z Halwynem, który mógł być teraz wszędzie.

W końcu się poddałam. Zahaczyłam butem o wystającą ze śniegu gałąź i runęłam przed siebie, upadając prosto w jedną z zasp. Nie zaliczyłam miękkiego lądowania, uderzając przedramionami o grubą, twardą warstwę śniegu. Zamknęłam oczy, kiedy poczułam ulgę w zmęczonych nogach. Leżałam, oddychając głęboko, czekając, aż Halwyn mnie znajdzie. Wysunęłam rękę, a dłonią chwyciłam śnieg. Nie miałam rękawiczek. Pod palcami poczułam miękką, sztuczną fakturę. Miałam wrażenie, że to sznurówka.

Uniosłam głowę. Wystarczyły milimetry, bym dostrzegła nad sobą błękitne ślepia, iskrzące się jak reflektory. Wybuchłam płaczem, jednak nie wydałam z siebie żadnego dźwięku.

– Diara. – Twardy, znajomy głos sprawił, że po moich plecach przetoczyły się ciarki.

Znałam te oczy. Były tak podobne do oczu Halwyna, a jednak znajome. Usiadłam, a równie lodowate ramiona otoczyły mnie szybko i niezgrabnie.

– On... tu-taj jest... – wyjąkałam, dusząc się od szlochu.

– Mama nie zabroniła ci chodzić do lasu po zmroku?

Chciałam się zaśmiać. Naprawdę. Chciałam po prostu zaśmiać się z jego pytania, bo moje serce ważyło kilka ton. Wtuliłam się w Razera, a on, choć nieprzyzwyczajony do takich gestów, nie odsunął się ani na milimetr.

– Musisz wstać, Diara – powiedział jednak, a ja czułam, jak ciągnie mnie w górę. – Musisz wracać.

– Halwyn tutaj jest, nie rozumiesz? Chciał mnie zabić, Raze! – warknęłam, dysząc jak zmęczony pies.

– Przecież o tym wiem, znajdę go. Ty musisz wracać do domu.

– Ja... ale...

Razer zawarczał głośno. Wyraz jego twarzy zaczął się zmieniać. Z ogarniętego szokiem, stawał się coraz bardziej przerażający, zdeterminowany. Chłopak ściągnął swoją bluzę i wepchnął mi ją w ramiona. Zaczęłam ubierać ją na swoją kurtkę, by trochę się rozgrzać. Przedramiona Raze'a zaczęły pokrywać się tatuażami. Zmieniał się.

– Czekaj, co ty robisz? Nie możesz... – zaczęłam, ale on powstrzymał mnie, kładąc mi dłoń na ustach, by mnie uciszyć.

Po raz pierwszy nie czułam, jak zimna była jego skóra. Moje ciało było zamarznięte na kość. Raze nasłuchiwał. Starałam się nie oddychać zbyt głośno. Tysiąc myśli przelatywało mi przez głowę. Co teraz będzie? Co się ze mną stanie? Co, jeśli Halwyn upewnił się, że zabłądzę, a potem wrócił po moją rodzinę?

– Raze, jest pełnia. Oparzyłeś się? – zapytałam natychmiast, kiedy przypomniałam sobie, że księżyc wisiał gdzieś na nieboskłonie.

Chłopak pokręcił głową.

– Złap mnie za rękę, musisz się stąd zabierać – zakomenderował, a ja nie wahałam się ani chwili.

Splotłam nasze palce i pozwoliłam, by Razer pociągnął mnie w kierunku, z którego przyszłam. Zaraz jednak skręciliśmy gdzieś, a ja kompletnie zgubiłam orientację. Nogi dalej mnie paliły, ale nie śmiałam się nawet odezwać. Musiałam iść, zacznę się martwić, jeśli chłopak nada szybsze tempo. Powtarzałam sobie w myślach, że dam radę. Kilka tygodni temu o tej porze poznałam Razera. Wtedy byłam przerażona i nigdy bym nie pomyślała, że niedługo pozwolę prowadzić mu się po ciemnym lesie, wiedząc, że mogę mu zaufać.

Z jego gardła znów wydarł się charkot. Jego ciało zatrzęsło się, a ja poczułam, że jego paznokcie zaczęły zmieniać się w pazury.

– Poprowadzę cię tak długo, dopóki nie zobaczysz świateł w swoim domu. Potem pobiegniesz sama, rozumiesz? Pod żadnym pozorem nie odwracaj się i nie próbuj mnie szukać. Wrócisz do domu, zamkniesz drzwi i na mnie zaczekasz. Kiwnij głową.

Kiwnęłam.

– Co z tobą? Czy Halwyn zrobi ci krzywdę? – pytałam, czując, że zaczynamy przyśpieszać.

– Nie odważy się – prychnął.

Światło księżyca przebijało się przez drzewa. Ominęliśmy tamto miejsce, pędząc dalej, ale wiedziałam, że chłopak mimo wszystko poczuł jego działanie na skórze. Syknął głośno, mocniej ściskając moją rękę.

– Nie dam rady... – jęknął nagle, zatrzymując się gwałtownie. – Muszę się przemienić.

– Ale przecież... zostaniesz w ciele wilka, ty...

– Nic mi się nie stanie. To, co zobaczysz, nie jest przyjemne. Odwróć się, nie powinnaś na to patrzeć.

Ale nie zdążyłam. Nie zdążyłam, bo miałam wrażenie, że jego kręgosłup zaczął się łamać. Otworzyłam szeroko usta, nie wierząc własnym oczom. Sama już nie wiedziałam, co było straszniejsze. Widok ciała Jenny czy to... Razer padł na kolana tuż przede mną, a jego szpony wbiły się w śnieg. Trzask kości i dźwięk rozrywanego materiału lub mięśni odbijał się echem po lesie. Dzięki światłu księżyca widziałam wyraźnie, jak krew ciurkiem zaczęła wypływać mu z oczodołów. Okrył twarz dłońmi, ryknął, a kiedy odsunął ręce, skóra zaczęła pękać pośrodku, jakby coś rozrywało mu czaszkę. Szarpał za nią, a ona odrywała się płatami pod jego palcami. Coraz bardziej zwierzęce ryki wydostawały się z jego gardła, a ja coraz bardziej oddalałam się od niego. Mój Boże. Nie wiedziałam, czego byłam świadkiem. Naoglądałam się zbyt dużo filmów na podstawie sagi Stephanie Meyer. Kiedy jego czaszka zaczęła wyglądać jak pysk zwierzęcia, a jego ciało porosło grube, kruczoczarne futro, byłam już tak daleko, że wpadłam plecami na pobliskie drzewo. Jego ubranie było w strzępach, kości wystawały z miejsc, gdzie znajdowały się żebra, a kawałki rozerwanych mięśni z plaskiem opadały na zaspy.

Zamknęłam oczy. Nie powinnam była patrzeć. Wezbrała we mnie fala mdłości na widok rozdzieranej skóry, krwi i bólu, jaki musiał czuć Razer. Ale nie zwymiotowałam, przełknęłam falę goryczy, na nowo otwierając oczy. Razera już tam nie było. W miejscu, w którym stał zaledwie przed kilkoma chwilami, znajdował się wilk. Najprawdziwszy, wielki wilk z lśniącym, czarnym futrem i przerażającymi, niebieskimi oczami. Widać było, że nie był zwyczajnym drapieżnikiem, jakiego dało się spotkać w lasach. Wokół niego śnieg zabarwiony był krwią i czymś, co przypominało skórę. Odetchnęłam głęboko. Czułam zapach żelaza i spalonego mięsa.

Razer zawarczał na mnie, zbliżając się na krok. Ufałam mu, kiedy był człowiekiem, teraz nie byłam pewna, czy nadal mogę na niego liczyć. Jeśli wcześniej miałam jakiekolwiek wątpliwości na temat jego bycia lycanem, poszły w niepamięć. Wilk nie zbliżył się już, ale kiwnął łbem, wskazując mi ścieżkę pomiędzy krzewami. Ruszyłam w tamtym kierunku. Widziałam, jak idzie za mną, ale z każdym krokiem zaczynał mnie przeganiać, a kiedy znajdował się przede mną, warczał, poganiając mnie. Zrozumiałam, że muszę biec.

Modliłam się, by wilk mnie nie zostawiał. Pędziłam tuż obok niego przez ciemny las, mając wrażenie, że znajduję się w horrorze, głupim, pełnometrażowym filmie, który był puszczany w Gem od lat. Łzy znów napłynęły mi do oczu, znów czułam, że nie dam rady. Ale im dłużej biegliśmy, tym bliżej domu byliśmy. Musiałam ufać Razerowi, kiedy był wilkiem. Gdy ujrzałam światło, przedzierające się przez drzewa, odetchnęłam z ulgą. Monstrum skomlało z bólu u moich nóg, a ja, choć tak bardzo chciałam się zatrzymać, wiedziałam, że właśnie tam kończyła się nasza wspólna ścieżka. Ja biegłam dalej, Raze musiał znaleźć Halwyna. Zrobiłam to, czego chciał chłopak. Biegłam, nie odwracając się za siebie, chociaż nieludzkie jęki docierały do moich uszu. Dom był coraz bliżej.

Byłam bezpieczna.


Z torbą na ramieniu wparowałam do domu, od progu krzycząc słowa przywitania do rodziców, którzy siedzieli w jadalni. Odwróciłam się do nich plecami, starłam łzy z policzków i starałam się oddychać równo. Szybko ściągnęłam swoje ubrania, bluzę Razera chowając w torbie.

– Diara, zjesz z nami kolację? – Mama już miała wstać, by do mnie podejść, ale ja czmychnęłam w stronę schodów.

– Jadłam u Addison. Jestem zmęczona, mamo, pójdę się wcześniej położyć.

Uśmiechnęłam się do niej, z duszą na ramieniu modląc się, by nie dostrzegła przerażenia i rozpaczy, malujących się na mojej twarzy. Na szczęście mama wykazała się zrozumieniem i nie próbowała mnie zatrzymać, nie zauważyła też, że coś było nie tak. Słyszałam, jak ojciec mruknął coś pod nosem, ale zignorowałam go. Ostatnie, czego w tamtym momencie chciałam, to kolejna kłótnia.

Całkowicie opadłam z sił. Resztki, które miałam, musiałam przeznaczyć na szaleńczy bieg w stronę domu i udawanie, że wszystko jest w porządku. Byłam zmarznięta od stóp do głów, ledwo czułam swoje palce, nogi miałam zdrętwiałe i palące bólem. Właściwie to wszystko mnie bolało. Nie tylko od biegu, ale też od upadku. Przed oczami miałam przemianę Razera i nie potrafiłam wyrzucić jej z głowy.

Popędziłam na piętro, idąc prosto do swojego pokoju, kiedy nagle drogę zastąpił mi Owen, wychodzący ze swojego pokoju. Pomachał mi, naklejając na usta szeroki uśmiech.

– Diara, wiesz co? – Owen złapał mnie za rękę, ciągnąc mnie lekko w kierunku mojego pokoju. – Moi koledzy chcą poznać twojego przyjaciela!

– Liama? – Udawałam głupią.

– Tego, który ostatnio do nas przyszedł! Mogą go poznać? Proszę, lubią go!

Złość się we mnie gotowała. Prosiłam Owena, myślałam, że zachowa się trochę dojrzalej.

– Miałeś nikomu o nim nie mówić, Owen – odparłam nagle, zniżając szorstki głos do szeptu. – Wiesz, że rodzice nie powinni o nim wiedzieć.

– Ale powiedziałem tylko swoim kolegom...

– Owen, do jasnej... – powstrzymałam się, by nie używać przy nim słów takich jak „cholera", chociaż coś innego cisnęło mi się na usta. – Umowa to umowa, obiecałeś mi trzymać buzię na kłódkę.

Nagle rozdzwonił się mój telefon. Zupełnie zapomniałam, że mam go w torbie. Genialnie, gdybym miała wezwać pomoc z lasu, przetrzepywałabym kieszenie tylko po to, by zorientować się, że nie mam przy sobie komórki. Wyciągnęłam ją drżącymi dłońmi, dostrzegając numer Addison na ekranie.

– Nie mam teraz nastroju na rozmowy, Owen. Pogadamy później – rzuciłam do brata, starając się nie czuć wyrzutów sumienia po tym, jak zrobił smutną minę.

Weszłam do pokoju i dopiero wtedy odebrałam połączenie.

– Diara, miałaś zadzwonić, kiedy będziesz w domu. Wszystko w porządku? – W jej głosie słyszałam wyraźny wyrzut, ale i zmartwienie.

– Przepraszam, Owen mnie zagadał. Wszystko gra, nie martw się.

– Dobrze, bo już zaczynałam panikować! – wypomniała mi ze śmiechem.

– Jestem trochę zmęczona, chyba położę się wcześniej. Do zobaczenia jutro?

– Jasne, słodkich snów, Diara!

Kiedy Addison rozłączyła się, rzuciłam telefon na łóżko, z cichym jękiem osuwając się po drzwiach. Czułam falę ogarniających mnie mdłości, trochę kręciło mi się w głowie i było mi tak zimno, że ledwo zagryzałam zęby, by nie drgać z przemarznięcia. Próbowałam poukładać sobie wszystko w głowie. Wydawało mi się, że wszystko to, co wydarzyło się w lesie, było tylko złym snem. Fakty mówiły jednak same za siebie. Halwyn próbował mnie dopaść. Gdyby nie Raze, który poświęcił się, by wybiec na światło księżyca, mogłabym być już martwa.

Podniosłam się z podłogi i podbiegłam do miejsca, w którym trzymałam swoje notatki o lycanach. Chwyciłam w rękę długopis i zaczęłam pisać. Chociaż palce bolały mnie, a całe moje ciało błagało o chwilę wytchnienia, ja pisałam i pisałam.

– Pośpiesz się, Razer – wyszeptałam, stawiając ostatnie kropki.


RAZER

Diara krzyczała moje imię resztkami sił. Brzmiała tak żałośnie, ale chwilę zajęło mi, nim wyszedłem z jej domu. Nie wiedziałem, co zrobić. Księżyc wschodził coraz wyżej, a mordercze promienie okrywały miasto. Nie mogłam podjąć decyzji. Wiedziałem, że z Diarą było coś nie tak, skoro tak panicznie mnie potrzebowała, ale bałem się wyjść na zewnątrz. Ogarniał mnie strach na myśl, że światło księżyca sięgnie mojej skóry. Dopiero później dotarło do mnie, że muszę jej pomóc, jak ona pomagała mnie. Wybiegłem za nią do lasu, wiedząc, że Halwyn jest niedaleko i dopadnie ją, jeśli czegoś nie zrobię.

Z trudem hamowałem wściekłość i przerażenie, ale mordercza mieszanka i tak sprawiała, że robiło mi się słabo. Pędziłem przez las za Diarą, doskonale wiedząc, w którą stronę uciekała. Wszystkie jej emocje były jak burzowa chmura, która wisiała jej nad głową. Jej krew wrzała, a słodki zapach zwabiał mnie do celu. Czułem też, że Halwyn kręcił się w pobliżu, ale najwyraźniej zawracał, zostawiając za sobą trop, którym musiałem podążyć.

Kiedy dobiegłem do Diary, nie wiedziałem, czego się spodziewać. Dla mnie bieg przez zaśnieżony las był czymś zupełnie normalnym, ale ona ledwo trzymała się na nogach, kiedy kazałem jej biec z powrotem do domu. Obejmowała mnie, a im dłużej to robiła, im dłużej czułem nasze splecione dłonie, tym szybciej traciłem nad sobą kontrolę. Nie mogłem dłużej utrzymać swojej ludzkiej postaci.

Przemiana w wilka była moją niechybną klęską. Pozostawałem w ciele człowieka, by odzyskać równowagę, ale zwierzęce pragnienie wygrało. Ból, jaki towarzyszył mi podczas przemiany, sprawiał, że odzyskiwałem siły. Ale księżyc wschodził wyżej i wyżej, a jego promienie w końcu mnie dosięgły. Wcześniej kazałem Diarze biec i nie odwracać się za siebie, liczyłem, że mnie posłucha. Nie miałem czasu, by upewnić się, czy dotrze do domu. Musiałem ją zostawić, musiałem pozwolić jej działać na własną rękę.

Biegłem za Halwynem. W głowie miałem tylko jedną myśl: chciał zabić Diarę. Wiedziałem, że tego chciał, czułem jego pragnienie krwi. Nie powinienem mieć do niego żalu, a mimo to rozpalała się we mnie chęć, której nie rozumiałem. Obiecałem Diarze, że nikt jej nie skrzywdzi, zamierzałem dotrzymać obietnicy. Halwyn był tylko nędznym psem, który myślał, że może być taki jak ja.

Bo robił to właśnie po to, by być jak ja. Chciał, by wszyscy znali jego imię, ale czy chciał, by go nienawidzili? Mój własny ojciec pałał do mnie nienawiścią, cała moja rodzina mnie unikała. Właśnie tego chciał Halwyn? Skończyć tak jak ja? Szedłem swoją ścieżką i postanowiłem dać upust zwierzęcym pragnieniom, dlatego zabijałem. On nie mógł pogodzić się z tym, że oczy wszystkich były zwrócone właśnie na mnie. Igrał z ogniem. Jeśli chciał, by jego też przeklęto, proszę bardzo, nie dbałem o to. Nie dbałem o nic, co miało związek z moją rodziną. Ale Diara... złożyłem jej obietnicę.

Halwyn poprowadził mnie na boisko za szkołą dziewczyny. Moje łapy były przypalone, grzbiet i pysk paliły mnie żywym ogniem, zostawiając szramy. Ledwo trzymałem się na czterech łapach. Na szczęście zbliżałem się do Halwyna, zapach jego psiej sierści docierał do moich nozdrzy. Zobaczyłem go, kiedy ukryłem się pod linią drzew, z dala od promieni księżyca. Patrzył prosto na mnie, uśmiechając się gniewnie.

Wyglądał tak, jak go zapamiętałem. Halwyn od zawsze miał wyraz twarzy, który sprawiał, że chciało się rozerwać go na strzępy. Kpiący i pewny siebie, machnął do mnie głową. Na jego odkrytych ramionach i torsie nie widziałem ani jednego oparzenia, co oznaczało, że szedł ścieżkami, do których światło księżyca nie docierało. Kły wydostawały się z jego ust, osiadając na zakrwawionych wargach. Skąd wzięła się ta krew? Przecież nie dał rady dopaść Diary. Nie wiedziałem, jak udało jej się uciec, Halwyn najwyraźniej chciał czegoś więcej, coś zaplanował.

Przemieniłem się, by stanąć z nim twarzą w twarz, chociaż moje ciało płonęło bólem. Zachwiałem się, próbując złapać równowagę. Oddychałem coraz ciężej, szukając drzewa, na którym mogłem się oprzeć. Halwyn patrzył na mnie z dziwnym błyskiem w oku. Wydawał się wręcz zawiedziony moim pojawieniem się na boisku. Szybko rozejrzałem się po okolicy. Ruch moich oczu trwał zaledwie ułamek sekundy, ale musiałem wiedzieć, jakie jest moje pole manewru. Boisko było duże, nieogrodzone. Gdyby nie pełnia księżyca, mógłbym przeciąć je na wskroś i podejść do Halwyna, ale nie zamierzałem ryzykować. Nie miałem nawet bluzy, która mogłaby ochronić moją skórę, miałem tylko potargane spodnie.

Dwi'n ddrwg gennyf. – Głos Halwyna brzmiał przerażająco obco, kiedy szeptał tak ironiczne słowa.

Słyszałem go tak wyraźnie, jakby stał tuż obok mnie. Przełknąłem ślinę, warcząc cicho.

– Czego szukasz?

Nie spuszczałem z niego wzroku. Chociaż mówienie sprawiało mi problemy z powodu bólu, próbowałem jakoś się trzymać. Przemiana niewątpliwie sprawiła, że moja zwierzęca strona nabrała sił. Ssące pragnienie krwi dalej było moim problemem, ale wilk nieco się uspokoił, jego dusza nie była aż tak natrętna. Niestety wszystko to, co zaczynało się układać, runęło w jednej chwili. Nie powinienem był się zmieniać, powinienem zacisnąć zęby, ale Halwyn oddalał się ode mnie, a Diara potrzebowała pomocy, jej emocje udzieliły się mnie i... Teraz byłem tylko sobą. Nie potrafiłem przemienić się nawet w hybrydę.

Halwyn czerpał radość z mojego bólu. Ale w końcu ja też zawsze to robiłem. Lycany nie znały litości, nawet względem siebie. Stał po drugiej stronie boiska, a jego powieki drgały, podobnie jak usta, rozciągnięte w uśmiechu. Nienawiść, jaka do niego czułem, sprawiała, że wszystko przed moimi oczami falowało.

Moje wspomnienia wreszcie układały się w pełny obraz. Kiedy wszystkie zniknęły, byłem bezbronny. Wiedziałem tylko o rzeczach, które przyszły naturalnie, albo w jakiś sposób mocno ukorzeniły się w mojej głowie. Ale kiedy wszystko powróciło po tym, jak udałem się na pustkowia, Halwyn nie miał nade mną przewagi. Nikt nie miał nade mną przewagi, nie teraz. Halwyn od zawsze chciał być lepszy. Pragnął władzy, a gdyby tylko mógł, poszedłby wyżej niż jego ojciec – Fydar, mój stryj – a później dalej niż Grimm. Chciałby zetrzeć wszystkich na proch, szukał problemów, idąc moimi śladami.

Problem w tym, że on sam się o nie prosił. Problemy trzymały się mnie, bo taki się urodziłem. Sprawiałem kłopoty, buntowałem się. Nienawidziłem wszystkiego i wszystkich, a Halwyn chciał tego, co miałem ja. Wolności. Fydar go kontrolował, mieszał w jego umyśle i robił wszystko, by jego syn był mu posłuszny. To samo zrobił z resztą swoich dzieci – Vanessą i Kyredem, ale oni nigdy nie próbowali się buntować. Całe dzieciństwo spędziłem z na pozór idealnym Halwynem, słuchając, jak matka powtarzała mi, że powinienem być jak on. Nienawidziłem go.

– Kim była ta biedna, przerażona do szpiku kości niewiasta? – spytał wreszcie, ignorując moje pytanie. W jego głosie nadal słyszałem obcy akcent.

– Zabiłeś ludzi – warknąłem, puszczając jego zapytanie mimo uszu. – Czy ty przypadkiem nie miałeś słuchać się ojca? Co powie Fydar, kiedy dowie się, że jego synalek złamał zasadę? Nie jedną, a dwie. Teraz całe miasto ma cię na celowniku.

Halwyn zaśmiał się donośnie i gburowato. Oddychałem coraz ciężej, broniąc przed nim swój umysł.

– Fydar jest przekonany, że to twoja robota. Zresztą nie tylko on tak myśli – prychnął, machając ręką. – Kochany kuzynie, wpadłeś po same uszy. Beth wyt ti'n ei wneud?

– Myślisz, że jesteś sprytniejszy ode mnie... Po co za nią szedłeś? Dlaczego ją obserwowałeś?

– Twoją nową koleżankę? – Uniósł wysoko brwi. – Czy ona wie, że jesteś lycanem? Och, nie, czekaj, nie muszę pytać. Przecież przemieniłeś się, kiedy z nią byłeś. Pozwól, że zacytuję... Co powie Grimm, kiedy dowie się, że jego synalek złamał zasadę? Nie jedną, a wszystkie. Zaczynając od zabicia myśliwych, przez zdradzenie człowiekowi tego, kim jest, a kończąc na... boję się tego, co nadejdzie, Razer.

– Jaki masz w tym cel, co? Chcesz być strażnikiem pokoju? Mordujesz, żeby mnie wrobić, ale co ci to da? Zostałem przeklęty, widziałeś tatuaże. Odszedłem, nie macie nade mną kontroli.

– Bingo, Razer. Ktoś czasem musi zostać strażnikiem pokoju, kiedy jakiś idiota próbuje za wszelką cenę zdradzić całemu światu fakt o istnieniu lycanów – żachnął się. – A teraz słuchaj, wisienka na torcie. Ktoś rozpowiada, że chłopak czyjejś siostry jest wampirem. To nie brzmi znajomo?

Przełknąłem ślinę. Już o tym słyszałem. Ba, szedłem do cukierni ciotki Diary, kiedy wpadłem na mieście na bandę dzieciaków. Patrzyli na mnie, pokazując palcami w moją stronę, wołając, że jestem potworem. Myślałem, że to zbieg okoliczności, że tylko się wygłupiają. Ale potem usłyszałem rozmowę Diary z jakąś dziewczyną w jej szkole. Siedziałem na schodach budynku, podsłuchując wszystko, o czym mówiły.

– To nie podoba się Grimmowi – dodał po chwili Halwyn, wiedząc, że trybiki w moim mózgu zaczęły się obracać. – Cylmar i Sina próbowali przekonać go, by puścił to płazem. – Wspomniał o rodzinie od strony mojej matki. – Tylko że Grimm jest nieugięty. Razer, podejdź bliżej.

I kiedy na moment straciłem czujność, zginając się z bólu, Halwyn wtargnął do mojej głowy, wywołując kolejną falę bólu. Wykorzystywał moją własną broń przeciwko mnie, a ja byłem zbyt słaby, by walczyć. Gdyby nie poparzenia, rozerwałbym mu gardło, patrzył, jak wszystko się zrasta, a potem rozerwał je jeszcze raz. Ale moje nogi niosły mnie prosto na otwarty teren, wystawiony na działanie promieni księżyca.

– Ci ludzie, których ostatnio zabiłeś... Grimm ci tego nie wybaczy, powinieneś o tym wiedzieć. Naraziłeś nas wszystkich i ciągle to robisz. Twoja matka wciąż chce ci dać jeszcze jedną szansę, byś to wszystko naprawił. – Zamilkł na moment, patrząc, jak wiję się z bólu. – Powiedz mi tylko jedno: zależy ci na nich? Na tej dziewczynie i jej małym bracie? Stałeś się aż tak ludzki?

Upadłem na kolana. Zaciskałem powieki tak mocno, że w końcu poczułem pod nimi łzy. Płonąłem żywcem, nie mogłem się podnieść. Warczałem, próbując jakoś wyrzucić Halwyna z umysłu, ale ilekroć prawie mi się udawało, on zwyciężał. Liczyły się ułamki sekund.

– Odpowiedz mi, Razer! Zależy ci na niej?! – ryknął, a jego kroki rozniosły się echem po lesie.

– Tak!

Wrzasnąłem głośno i opadłem z sił. Halwyn zmusił mnie do wstania i pomaszerowania w kierunku lasu, chociaż moje ciało nie było już do tego zdolne. Ledwo doczołgałem się do linii drzew, dysząc ciężko. Czułem swąd palonego ciała.

– Jeśli ci na niej zależy, podejmiesz dobrą decyzję. Wiesz, czego chcemy, Razer. Skoro tak bardzo chcesz, żeby ta dziewczyna żyła... – zaśmiał się, nie kończąc zdania.

Wiedziałem, czego chcieli. A chcieli mnie, z powrotem, posłusznego jak tresowany piesek. Wcale nie musiałem wracać. Wierzyłem, że jeśli uciszę Owena i każdego, kto o mnie wiedział, oni dadzą mi spokój, przynajmniej na jakiś czas. Intencje Halwyna były zawiłe, jak zwykle zresztą. Zabijał, by mnie wrobić, bo wiedział, że jeśli wrócę, czeka mnie za to kara. A był przekonany, że wrócę, bo wybiorę życie Diary.

I nie mylił się. Zamierzałem dopilnować, by włos nie spadł jej z głowy. Ale nie miałem w planach powrotu.

– Masz niewiele czasu, Razer. Niedługo wybieramy się na polowanie, jeśli przypadkiem natkniemy się na twoją przyjaciółkę albo jej brata... mam nadzieję, że wcześniej się z nimi pożegnasz.

Halwyn zniknął. Rozpłynął się w powietrzu, zostawiając mnie samego. Niesamowity ból, złość i pragnienie wzięły nade mną górę. Świat zrobił się czarny.

Zemdlałem. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top