Rozdział drugi. Nocny gość, rozwalone drzwi i nos w kałamarzu.

James Potter obudził się od pukania.

Na początku był przekonany, że to sowa — jego rodzice często wysyłali listy w sprawach Zakonu. Zasnął tej nocy na kuchennym stole, próbując napisać esej na zielarstwo — czasami miał wrażenie, że profesir Sprout sobie z nich kpi. Zadała im wypracowanie na conajmniej tysiąc słów. James był w rozpaczy. 

Pocierając nos, ubrudzony atramentem, wstał od stołu i podszedł do okna. Uchylił je, oczekując, że wleci przez nie Fina, sowa Potterów, ale nic takiego się nie stało. Zamiast tego usłyszał jakiś krzyk, który zatonął w deszczu, grzmocie i wichirze (pogoda była naprawdę okropna), ale po jakimś czasie zdołał zrozumieć sens rozpaczliwie krzyczanych słów.

— Rogacz!

Resztki senności od razu zniknęły; zamiast tego nastąpił szok i strach.

— Kto tam?!

Kiedy nie usłyszał odpowiedzi, odbiegł od okna, zostawiając je otwartym na oścież, i prawie że w jednej sekundzie znalazł się przy drzwiach. Drżącą ręką otworzył drzwi — początkowo ulewa nie dała mu niczego zobaczyć, jednak po chwili usłyszał:

— James...

James na chwilę zapomniał, jak oddychać. Oto przed nim stał Syriusz, Syriusz Black, cały roztrzęsiony, mokry, z oczami pełnymi łez, które wylewały się na jego policzki. Wyglądał jak siedem nieszczęść, jeśli nie gorzej; w jego splątanych włosach zaplątały się liście, ręce podrapane. Jamesowi przeszło przez myśl, że wygląda jak zbieg z Azkabanu. Wzdrygnął się i odgonił tą myśl od siebie — teraz musiał mu pomóc, a nie stać jak w miejscu i oceniać jego wygląd. Mało kto wyglądałby lepiej po spędzeniu na dworze conajmniej pięciu minut.

— Wchodź.

Black zrobił krok i wszedł do przedsionka; James natychmiast zamknął drzwi, i wichura umilkła.

— Syriusz, co się stało?

Syriusz nic nie odpowiedział, ale Jamesowi wystarczyło, aby spojrzał mu w oczy. Oczy pełne bólu, rozpaczy, smutku, bezradności i jednocześnie złości.

— Chodź, połóż się na kanapę, zaraz obudzę rodziców. Mama cię opatrzy, wiesz, jak doskonale zna się na leczeniu ran...

Mówiąc bez przerwy i prowadząc przyjaciela za łokieć do salonu, James wspaniale zdawał sobie sprawę z tego, że Syriusz go nie słucha. Nie miał na celu uświadomienia mu czegoś, wypowiedzenia jakiejś ważnej informacji — chciał raczej niedoprowadzić do przytłaczającej ciszy i nie myśleć o poczuciu winy — nie było go przy Łapie, kiedy ten go potrzebował. Nie ważne, że nie miał, jak; jego sumienie miało ten fakt, najwidoczniej, głęboko gdzieś.

Ułożywszy zupełnie nie opierającego się Syriusza na niebieskiej kanapie, James pobiegł do sypialni rodziców, przeskakując co czwarty stopień. Nie zdążył zahamować i zamiast tego, żeby zapukać do drzwi i normalnie obudzić matkę, wpadł na białe drzwi z ogromnym hukiem. Drzwi wyleciały z zawiasów i z łomotem spadły na ziemię; młody Potter zaś wylądował na brzuchu. Pocierając obolały łokieć, wstał i zobaczył mamę, z szeroko otwartymi z szoku oczami, i Fleamonta, gniewnie łypiącego na niego oczami.

— James Fleamont Po!-

Gniewny krzyk lorda Pottera przerwał sam James.

— Mamo, Syriusz przyszedł, leży na kanapie, nic nie mówi, chyba mu się coś stało...

Euphemia wyraźnie zbladła i wyskoczyła z łóżka.

— Cholera jasna! Gdzie on jest?!

— W salonie.

Euphemia zbiegła po schodach szybciej od Jamesa. Kiedy okazali się w salonie, zobaczyli Syriusza, leżącego na podłodze obok kanapy i bezmyślnie gapiącego się w sufit.

— Łapa, czemu leżysz na podłodze? — zapytał James, podchodząc do przyjaciela. Syriusz prychnął.

— Spadłem, nie widać?

Jego głos był zachrypnięty i lekko drżał. Odezwał się po raz pierwszy, odkąd przybył do Potterów — James, wciąż blady jak ściana, ścisnął jego rękę i pomógł wstać.

— Dlaczego?

— Bo ktoś się chyba mocno wjebał w drzwi, sądząc po dźwięku. Widziałem przez okno, jak ptaki z drzew pouciekały.

— Syriusz, nie przeklinaj — odezwała się łagodnie Euphemia, podczas gdy James zarumienił się lekko. — Skarbie, co się stało?

Black spochmurniał; usiadł na kanapie i wbił swój wzrok w podłogę. Kiedy w końcu podniósł oczy, jego twarz nie wyrażała zupełnie nic; wyglądał tak, jakby to, co mówił, było mu głęboko obojętne.

— Uciekłem z domu.

Na chwilę zapadła cisza, przerywana tylko stukiem deszczu, uderzającego o dach. W końcu pani Potter westchnęła.

— Biedactwo ty moje!... Co oni co znowu zrobili? Coś poważnego? Masz jakieś rany?...

Syriusz pokręcił głową, a usta wykrzywiły się w smutnym uśmiechu.

— Crucio.

— O mój boże!

Słowo, wypowiedziane przez Blacka, podziałały na kobietę jak sygnał "start". Wybiegła z salonu i gdy wróciła, trzymała w dłoniach conajmniej dziesięć butelek pełnych przeróżnych eliksirów. Pospiesznie rozkładając je na stolik kawowy mówiła:

— I, jak rozumiem, podróżowałeś w taką ulewę? Czym ty się w ogóle tutaj dostałeś?

— Przyleciałem na miotle — odparł obojętnie Syriusz. Euphemia westchnęła tylko i zaczęła mówić coś o odpowiedzialności za swoje zdrowie, grypie i innych takich. James jednak jej nie słuchał — wciąż myślał o tym, co powiedział Łapa.

Oczywiście, wiedział, że Walburga i Orion byli okrutni, ale do tego stopnia? Syriusz nigdy nie opowiadał im o swoim domu, rzadko wspominał o rodzinie, ale z jego pojedynczych zdań można było wywnioskować, że życie na Grimmauld Place było dalekie od bajki. Jednak Potter, nigdy, przenigdy w swoim życiu nawet nie pomyślałby, że rodzice Syriusza byliby zdolni użyć zakazanego zaklęcia na własnym, cholera, synie.

James usiadł przy kuchennym stole, pustym wzrokiem wbijając się w napisany w połowie esej. Zatrzymał swój wzrok na jednym ze zdań, mówiących o tym, że septemoria czarna jest jedbą z najbardziej znanych trujących z roślin i zakazana w chodowaniu, i z jakiegoś powodu wyobraził sobie zamiast Walburgi Black septemorię czarną. Na samą myśl o tym James parsknął śmiechem, po czym nawet nie zauważył, kiedy znowu zasnął.

Z nosem w kałamarze.

** ** *

Rozdział krótki, ale mam nadzieję, że udany. Zostawiajcie po sobie gwiazdki i komentarze — to motywuje do roboty (a dokładniej wywołuje wyrzuty sumienia, że nadal nie napisałam rozdział, czyli motywuje do roboty).

Rozdział ma 878 słów.

Myślałam o tym, żeby dodać do rozdziału jeszcze perspektywę Rasalgethi, ale później stwierdziłam, że z wizyty u Rosierów będzie inny rozdział. A na razie piszcie o różnych błędach ortogradicznych i gramatycznych i ogólnie wrażenia z pisania. Mam nadzieję, że dobrze oddałam emocje, które poczułam, wczuwając się w postać Jamesa.

Do zobaczenia przy następnym rozdziale, który, mam nadzieję, będzie nie za długo!

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top