Watykan vol 3 | Koniec
-Pojedynek czas zacząć!- zawył zbrodniarz.
Drzwi do sali otwarły się. Usłyszeliśmy przerażającą pieśń, jakby tysiące dusz wyło z bólu. Brzmiała jak jeden ze zwiastunów apokalipsy. I wtedy na sale wszedł on i zaczął śpiewać:
WSZYSTKIM HEJTERĄ WIELKI CHUJE W DUPĘ!
BĘDZIESZ FIKAŁ-ZABLOKUJE CI KOMPUTER!
Ukazał nam się człowiek skąpej budowy, bezzębny, ubrany w ciuchy z lumpa. Na swojej krzywo ogolonej głowie nosił czapkę wpierdolkę. Do tego był dziwnie wielki, miał ponad 3 metry. Wyglądał jakby był powiększony jakimiś czarami. W swoim ogromnym łapsku trzymał topór.
Wpadłam w panikę. Podbiegłam do Malika i zaczęłam nim trząść wołając:
-Nie damy rady! On nas wyrżnie w pień!
Mosa tylko stał i patrzył na naszego rywala. W jego spojrzeniu dostrzegłam coś, czego jeszcze nigdy u niego nie widziałam, tym czymś był strach...
Skoro nawet Ghawsi boi się tego typa, to już po nas. Tajger Bonzo jest zbyt potężny.
Olbrzym zbliżył się do nas, podnosząc w górę swój topór. Ostrze śmigneło, przecinając biurko Warola.
-Papaj masz jakieś bronie na zbyciu?!- spytałam przerażona przegraną.
Kojtyła tylko spojrzał na mnie z wyrzutem i rzucił w moją stronę tępą kosę i kilka noży myśliwskich. Wzięłam kosę dla siebie, a noże pozostawiłam do dyspozycji bracią.
-Ej robimy drabinę!- krzyknęłam do towarzyszy- podsadzcie mnie to urżnę mu łapsko!
Mosa szybko przetransformował się w żółwia. Żabson stanął na jego plecach wgniatają w biednego Araba swoje buciory. Reszta ekipy zabezpieczała nas od tylu i starała się utrzymać olbrzyma w jednym miejscu.
Jednym zwinnym ruchem wskoczyłam na ramiona Froga. Chwyciłam mocno broń chłopa i zadałam cios Tajgerowi.
Bestia zawyła z bólu, bo oto jego potęrzne łapsko runęło na ziemię wraz z toporem. Można by uznać, że Bonzo jest bezbronny, lecz nic bardziej mylnego. Może i nie ma ręki i broni, ale za to nadal ma ponad 3 metry i drugą rękę do dyspozycji.
Antagonista chwycił jedną z pochodni wiszących na ścianie. Po czym ryknął:
SPALĘ TOBIE PŁYTĘ GŁÓWNĄ, BO ŚMIERDZISZ JAK STARE GÓWNO!
Wymierzył w nas pochodnią, rozbiegliśmy się na wszystkie strony.
-Dobra ludzie- wrzasnęłam- Musimy z nim walczyć! Inaczej zginiemy! Walczcie tak, jak nasi przodkowie walczyli o wyzwolenie Polski!
-Eee ale ja jestem Arabem- przypomniał Montana.
-To walcz tak jak Pod Wiedniem.
-Ale wtedy przegraliś...-próbował tłumaczyć.
-Ciii- przerwałam mu- po prostu nie daj się zabić.
Chwyciłam za jakaś linę. Rzuciłam jej drugi koniec do Cypisa.
-Zwiąższmy go! Wtedy nie będzie mógł się ruszać i jego ataki będą ograniczone.-zawołałam.
-To ty w prawo, a ja w lewo!-krzyknął Solo.
Zaczęłam biegać w ogół nóg kolosa. Parę okrążeń i po sprawie. Tajger wypierdolił się na podłogę.
-To powinno go zatrzymać-stwierdzam.
Que chwycił leżący na ziemi topór rapera i odrąbał mu łeb, niczym drwal rąbie drewno. Krew zaczęła tryskać na wszystkie strony. Tajger krzyknął agonalnie:
TWOJA MATKA CIĘ NIE KOCHA, TYLKO CI TAK MÓWI, ŻEBY CI NIE BYŁO PRZYKRO!
Po czym przeniósł się na łono Abrahama.
Fidiasz uniósł w triumfalnym geście topór i zawołał ZWYCIĘSTWO! Miałam ochotę przytulić go teraz zalewając falą pocałunków, ale:
1. Jestem już "zaręczona" z innym
2. Taco to podręcznikowy przykład postaci Yandere, więc wole nie wchodzić mu w paradę.
Wszyscy zebraliśmy się wokół truposza. Byliśmy szczęśliwi, że to już koniec oraz , że udało nam się pokonać Bonzalesa.
-Brawo kochanie!- krzyknął Hemingway rzucając się na swojego chłopaka- zabiłeś tego stulejmana!
-To nie tylko moja zasługa- popatrzył się na mnie- gdyby nie Anita nie dorwałbym tego topora.
Uśmiechnęłam się, byłam bohaterką.
-Halo! A kto poświecił swoje plecy?- wtrącił się wkurwiony Ghawsi Mosa.
-Właśnie. A kto mu te plecy zdewastował i podsadził Anitę?-wturował Żabson.
-Dobra, dobra- zaczął tłumaczyć się Kuba- wy też się wykazaliście.
-To co Warol!- wrzasnęłam- umowa to umowa.
Papież popatrzył się na nas litościwie.
-To jeszcze nie koniec.- wskazał palcem na drzwi.
Przez wrota wślizgnęła się pół kobieta, pół wąż. Zaczęła syczeć:
A BY LOFFF BY KY KOOOKO!
-O nie! To Kobra!-wydarł się przerażony Cypis.
I walka zaczyna się na nowo. Żmija rozczapiża swoją jamę gębową obnażając przed nami dwa wielkie kły.
-Uważajcie na jej jad- mówi Arabisko- jest zabujczy! Nie możemy podejść bliżej niż na 3 metry, inaczej nas dziabnie.
-To jak niby mamy walczyć?- pytam wymownie.
-Pomyślmy...skoro jest w połowie wężonem..-głowił się Lil Salao- Eureka! Solo wspominałeś, że w młodości grałaś na Fiutolecie. Musisz zaczarować ją swoją muzyką!
-Dobry pomysł- powiedział Patoksiążę- ale jest jeden problem SKĄD JA U NICHA WYTRZASNĘ FIUTOLET!
-Mogę użyczyć ci mojego- wtrącił się Adwokat Diabła.
Były Pope podwinął do góry sutannę, naszym oczą ukazał się jego fiut. Karolak odłamał go mówiąc:
-To stary pruchniak, ale do gania się nada.
Podał Lil Rakowi drewniaka. Cypis przyłożył go do ust i zaczął grać.
Nagle Kobra zastygła w miejscu. Zaczęła poruszać się w rytm granej piosenki.
-Bierz ją od tyłu- mówię cicho do Matiego, który akurat w ręce trzymał nóż.
Chłopak zakradł się od tyłu, po czym wbił ostrze w tyłek tańczącej żony Tajgera.
Z ust kobiety wydarł się przeraźliwy krzyk. Musiałam zasłonić uszy. Po chwili ucichła i osunęła się na ziemie.
-Udało się! To już koniec!-krzyczałam- wreszcie Reto do mnie wróci!
Malik wziął mnie na ręce i zaczął tańczyć walca Wiedeńskiego. Cypis, będący akurat w eufori, porwał Meksykana w obroty. Żabson rzucał nożami na prawo i lewo radośnie wiwatując.
Naszą fiestę przerwał przeraźliwy krzyk przepełniony bólem. Zwróciliśmy głowy w stronę, z której dobiegał owy wrzask. To co zobaczyłam kompletnie mną wstrząsnęło. Kobra ostatkiem sił wgryzała się w szyje Bony Sfoszy.
W mgnieniu oka przestaliśmy tańczyć i ruszyliśmy w stronę naszego kolegi. Cypis porwał leżąca na ziemi siekierę. Zbliżył się do Wężycy i zaczął ją ćwiartować tak, jak pracujący w Mielnie student ciacha tajskie lody. W miejscu, w którym przed chwilą stała córka Salazara Slitheryna, leżały małe kosteczki podobne do klocków Lego. Nie zwarzajac na nie podbiegliśmy do lerzącego na ziemi chłopaka.
-Jestem dziabnięty, dziabnięty to ja- majaczył.
-Musimy zawieść go do szpitala!- wołam.
Ojciec i hersz bandy w jednym patrzy na mnie smutnym wzrokiem.
-Za późno- mówi- nic już nie możemy zrobić. Jad kobry jest śmiertelny. Pozostało mu kilka minut życia...
-Nie..proszę.. nie możesz umrzeć!- Taco pochylił się nad kochankiem, a po jego policzkach zaczęły spływać łzy.
Stałam z tylu przyglądając się temu wszystkiemu. Żołądek ściskał mnie jak po wizycie u babci. Dlaczego? A wszystko miało być tak pięknie...
-Przepraszam Skarbie, przepraszam was- umierający popatrzył w nasza stronę, po czym znów zwrócił swoje oczy na płaczącego Hemingwaya- Kocham cię..
-Nie zostawiaj mnie..co ja bez ciebie zrobię?- Filip przytulił się do Kuby.
Umarł. Dwunasta piętnaście opuścił ten świat. Robiłam wszystko, żeby się nie rozryczeć, jednakże na próżno. Właśnie straciłam brata...
Mosa przyciągnął mnie do siebie, jego oczy zeszklone były od łez. Popatrzyłam na moich towarzyszy. Wszyscy zalewali się wodospadem łez. Cypis wył jak wilkołak podczas pełni. Nawet Żabson uronił jedną, stalową łzę. Spojrzałam na Hemingwaya.
-Nigdy nie pogodzę się z twoją śmiercią- powiedział przez łzy, po czym nachylił się nad Grabowskim i złożył pocałunek na jego zimnych już wargach.
-Daruj sobie-przerwał smutno Cypis- on już dawno piach gryzie...
Siedzieliśmy pogrążeni w ciszy, którą od czasu do czasu przerywał dźwięk łzy rozbijającej się o kafelki. Byliśmy załamani utratą brata.
Nagle z żałoby wyrwał nas czyjś głos:
-Czemu tak wyjecie?
-Idioto-zaczął Cypisek- przecież Que odszedł! On n i e ż y j e!
-Ale przecież jestem tutaj- odparł zdziwionym tonem owy głos.
Spojrzeliśmy na zwłoki towarzysza. Oniemiałam z wrażenia. Przed nami siedział Fidé cały i zdrowy!
-Jakim cudem...?-powiedział oszołomiony Żabson.
-Quebuś ty żyjesz!- krzyknął Taco.
Już chciał się na niego rzucić, jednakże w ostatniej chwili zmienił zdanie. Przybrał poważną minę i rzekł wyniosłym tonem:
-Nigdy więcej mnie tak nie strasz! Myślałem, że nie żyjesz! Czy ty zdajesz sobie sprawę z tego co przechodziłem?! Gdybyś naprawdę umar...
-Błagam nie trajkocz tak, bo będę musiał zamontować u nas dźwiękoszczelne szyby.- przerwał mu niedoszły klient zakładu pogrzebowego.
-Co ty sobie wyobr...-Hemingway był wyraźnie wkurwiony.
-Ciii- powiedział Bona Fidé po czym zatkał jego usta pocałunkiem.
-Tak właściwie to jak to możliwe, że on żyje?-spytałam.
-Widzicie moje dzieci- za nami stał Warol- tylko jedna rzecz jest silniejsza od mojej magii i również potrafi uzdrawiać. Tym czymś jest miłość.
-Bleh zrobiło się słodko jak w cukierni- chciało mi się żygać tęczą.
-Jak w tej książce, w której obwiniają gwiazdy!-zawołał rozbawiony Płaz.
-Albo w tym filmie, w którym łajba rozpierdala się o lądolód!-zawył Malik.
Żabson zaczął rechotać. Jego śmiech był obrzydliwy...
-Dobra-rzucam w stronę Papaja- a teraz masz przywrócić do żywych Igora!
-Oczywiście. Uczciwie wygraliście, więc jestem wam to winien.
Pomiot szatana zaczął obrzędy czarnej mszy. Narysował kredą na podłodze wielki pentagram. Dookoła poustawiał świece. Kazał mi położyć się na środku. Z początku byłam nie chętna, tyle razy zostałam już podstępem zgwałcona, zatem wole nie ryzykować. Jednak przypomniałam sobie, że nie robię tego dla siebie. Kojtyła począł odmawiać czarne modły. Zrobiło mi się ciemno przed oczami. Czułam się tak, jakbym zaraz miała zakończyć moją egzystencje. Po chwili straciłam przytomność...
Powoli otwieram oczy. Czuje sie jakoś dziwnie. Jakbym przez sen zrzuciła z 80 kg. Wstaje z podłogi i otrzepuje się z kurzu. Rozglądam się po sali, mój wzrok zatrzymuje się na nim...
Nie myśląc ruszam przed siebie. Chłopak odwraca się w moją stronę. Patrzę w jego piękne oczy oszpecone soczewkami. Tak dawno go nie widziałam.
-Stęskniłaś się co?-pyta.
-A w życiu! Bez ciebie był przynajmniej spokój-mówię sarkastycznie.
ReTo przytula mnie so siebie.
-Nie zostawiaj mnie już nigdy- mówię wtulają się w niego.
-Obiecuje.
Przez chwile milczymy, rozkoszując się swoją obecnością. Chłopak kładzie swoją dłoń na mojej twarzy.
-Kocham cię..-mówi.
Czuje jak łzy napływają mi do oczu, tym razem jednak są to łzy szczęście. Czekałam na ten dzień całe życie.
-Wiem- odpowiadam.
I tak jeszcze przez chwile trwaliśmy w swoich objęciach, przez chwile która trwała do końca świata...
🌚🌚🌚🌚🌚🌚🌚🌚🌚🌚🌚🌚🌚
Wreszcie. Pisałam to kilka dni. Jestem cholernie dumna z zakończenia. Chyba będę ryczeć, nie NO nie ludzie się będą patrzeć.....
Oczywiście to jeszcze nie koniec, będzie epilog. Dziekuje wszystkim za wytrwanie ze mną.
Mit Liebe
Wohingehenwir.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top