2.

Gdy pojawił się pomysł, by osady otoczyć barierami, Baird nie miał najmniejszych wątpliwości, że przyczyną wcale nie był strach przed kolejnym atakiem Odrzuconych, ale koszmarne widma przeszłości, które podstępnie przybierały postać Szarańczy. Jasne, on też budził się w nocy zlany potem i sparaliżowany z przerażenia. Ale jeśli cały czas będą pozwalać sobie na taką słabość, to kiedy zacznie się dla nich normalne życie? Widział doskonale, że jego bracia broni rozpaczliwie pragnęli zwykłej codzienności, chcieli rano wychodzić do pracy, która nie miałaby nic wspólnego z mordowaniem, a wieczorem wracać do kochających rodzin. Gdyby im na to pozwolono, on sam również mógłby w końcu odetchnąć.

– Pieprzone barierki – syknął, odkładając na chwilę przegrzaną spawarkę i zamieniając ją na inną. Niby nikt go nie poganiał, a montowanie barierek było wyjątkowo nudną robotą, ale zdecydowanie wolał to od bezczynności.

– Może jednak zrobisz sobie przerwę? – zapytał Cole. Jego głos brzmiał niemal pogodnie, co bardzo pocieszało Damona. Już pierwszego dnia na tym odludziu Cole'owi zaczynało odbijać i mechanik obawiał się, że będą musieli natychmiast wrócić do osady. Teraz jednak z ulgą patrzył na beztroski uśmiech przyjaciela, na dłonie niedbale oparte o pas, na oczy roziskrzone szczęściem.

– W jakimś konkretnym celu?

– Moglibyśmy coś zjeść.

– Niedawno jedliśmy. – Strzelał z tym „niedawno", bo zupełnie stracił poczucie czasu, ale skoro wciąż nie burczało mu w brzuchu, domyślał się, że nie od obiadu nie minęło więcej niż trzy godziny.

– Pamiętasz, jak mówiłeś o miodzie? – Cole uśmiechał się jak wyjątkowo dumny z siebie idiota.

– Ty chyba nie...

– Tak, mam miód.

– Jak? – Baird natychmiast oderwał się od barierki i ściągnął z oczu gogle.

– Znalazłem dziuplę i potraktowałem pszczoły dymem. Jak się uspokoiły, zabrałem im kilka plastrów.

– Gdzie je masz?

– W Armadillo.

– I mówisz mi o tym dopiero teraz?

– Tak się cackałeś z barierkami, że myślałem, że zgrywasz niedostępnego.

– Kretyn.

– Dupek.

Baird miał ochotę parsknąć śmiechem. Miód! Prawdziwy miód! Ostrożnie odłożył spawarkę i podniósł się, otrzepując zbroję z pyłu. Trzepnął Cole'a w ramię, po czym, pogwizdując pod nosem, ruszył w kierunku Armadillo.

– Nie podziękujesz? – zawołał za nim Cole.

– Jeszcze nie wiem, czy jest za co.

– No wiesz? Tak bardzo się dla ciebie starałem...

– W to nie wątpię. Ale zanim zacznę cię chwalić, muszę spróbować twojej zdobyczy. Sam rozumiesz, że robienie tego choć chwilę wcześniej, byłoby jak chwalenie dnia przed zachodem słońca. A ja naprawdę nie chciałbym zapeszyć.

– Nie mam nic przeciwko temu, ale coś mi mówi, że nie masz odpowiednich kompetencji, by ocenić jakość tego miodu.

– To pomówienie.

– Bynajmniej. Przydałby się nam prawdziwy koneser, a ty po prostu lubisz bułki z miodem. Przykro mi, blondasku, ale to za mało.

– Łamiesz mi serce, Augustusie. Nie wiem, czy nasza wieloletnia przyjaźń zdoła to przetrzymać.

Cole parsknął śmiechem i otworzył przed Bairdem drzwi do Armadillo, kłaniając się przy tym nisko.

– Spokojnie, co się da, skleimy miodem.

– Brzmi kusząco.

Było to jednak nic w porównaniu z tym, jak kusząco prezentował się przygotowany przez Cole'a posiłek. Owszem, niewiele tam było poza miodem, sucharami i herbatą w termosie. Ale to i tak więcej, niż Baird się po nim spodziewał. Bez chwili zwłoki zabrał się do jedzenia. Cole usiadł naprzeciwko niego i z wymownym uśmiechem obserwował, jak pierwszy sucharek obficie wysmarowany miodem wędruje do ust Bairda.

„To nie może być aż tak dobre" – zdążył jeszcze pomyśleć, po czym rozpłynął się w nieziemskiej słodyczy.

– Kurwa mać! – wymamrotał z pełnymi ustami, wywołując tym szczery śmiech przyjaciela.

Podejrzewał, że ten cudownie złocisty wyrób dzikich pszczół nie mógł być aż tak słodki. Czytał gdzieś, że pszczołom należało podawać cukier, bo sam nektar kwiatowy nie zawsze wystarczył, aby uzyskać odpowiedni miód. Książka ta jednak powtarzała praktyki stosowane na długo przed Dniem Wyjścia, a może i nawet przed Wojnami Wahadłowymi. W międzyczasie kubki smakowe mieszkańców Sery zdążyły już odzwyczaić się od takich rarytasów. Baird nie miał pojęcia, co powiedziałby jedząc podobny przysmak wtedy, ale teraz musiał się bardzo starać, by nie chwycić miseczki z woskowymi plastrami i nie zacząć jej wylizywać.

– I jak? – ponaglił go Cole, smarując sobie sucharka.

– Stary, zwracam ci honor. To jest cudowne.

– Uznam, że mówiłeś to o mnie.

– Uznawaj sobie co chcesz, tylko przynoś mi tego więcej – prychnął Baird, ładując do ust trzeciego suchara.

– Ej, a nie za dużo tam tego nakładasz?

– Nie mam pojęcia, o czym mówisz.

– Zobacz, cały się ubrudziłeś. – To powiedziawszy, Cole przysunął się do Bairda, jedną dłonią chwycił go za twarz, a drugą zaczął wycierać mu usta.

– Nie wystarczy tych czułości? – wymamrotał Damon, a było to wyjątkowo trudne, bo palce Cole'a miażdżyły mu policzki.

– Dla ciebie? Nigdy.

Choć wszystko w zachowaniu Augustusa aż krzyczało, że to tylko kolejny etap ich docinek, Baird dostrzegł w jego spojrzeniu błysk czegoś niepokojącego. Czegoś, czego absolutnie nie powinno tam być. Czegoś, co mogło do reszty zniszczyć ich doskonale niezobowiązującą przyjaźń.

Kurwa mać.

Właśnie tego obawiał się najbardziej.

Próbował jeść dalej, uśmiechając się i żartując, jak gdyby nigdy nic się nie stało, ale słodycz, jeszcze przed chwilą tak rozkoszna, teraz wywoływała u Bairda mdłości. Z trudem zwalczył chęć ucieczki. Powtarzał sobie w myślach, że Cole niczym na to nie zasłużył. Że tak naprawdę w jego zachowaniu nic się nie zmieniło.

Wiedział jednak, że to kłamstwo i nic już nie będzie takie jak wcześniej.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top